czwartek, 5 marca 2020

Od Yvara "Ciocia Yuki ma wielkie kły" cz. 2

Czerwiec 2025
Z nową energią ruszył w stronę szczeniaków. Wzrok miał wlepiony w siostrę, która przymierzała się do szturchnięcia tamtego basiorka, czego ten chyba nie zauważył. Yvar zmrużył oczy i jeszcze bardziej przyspieszył kroku.
Biegł tak szybko jak jeszcze nigdy. Kiedy zdał sobie sprawę, że powinien odrobinę zwolnić, by móc wyhamować, było już zbyt późno. W jednej chwili poczuł jak jego ciało wypełnia panika, a w następnej leżał już na Vi i tamtym basiorku. Słyszał głośny pisk szczeniaków jakby z daleka. Obrócił się i od razu napotkał na skołowane spojrzenie drobnej wilczycy. To właśnie ono sprawiło, że poliki zapiekły go jeszcze bardziej.
- Yv, zejdź ze mnie!
Rozdrażniony głos bliźniaczki przywołał go do porządku. Szybko zgramolił się ze szczeniaków, mrucząc ciche "przepraszam, nie chciałem" w kółko i w kółko.
- Mogłeś coś nam zrobić - stwierdził samiec, otrzepując się z piachu. Zdaniem Yvara było to zbędne; futro wilka miało identyczny odcień jak drobinki piasku. Zbliżył pysk do ciała Yngvi i popchnął ją ku górze, pomagając wstać. Yvar z trudem opanował warkot. - Wszystko w porządku?
- Jasne. Przyzwyczaiłam się. Czasem bawię się z Yvem w zapasy - Wzruszyła ramionami.
Na pyszczek basiorka wstąpił delikatny grymas.
- Nie lubię zapasów. Gryzienie, drapanie i popychanie może być niebezpieczne.
- Ja też nie, ale Yv mnie zawsze namawia. Nie chcę, żeby było mu przykro.
Yvar opuścił uszy. Wiedział, że siostra nie przepadała za tego rodzaju zabawami, ale nigdy nie sądził, że bawiła się z nim jedynie z jego powodu. Nie chciał jej do niczego zmuszać... Dlaczego nigdy mu nie powiedziała?
- Ty mnie namawiasz do śpiewania.
Vi przeniosła wzrok na niego, przekrzywiając śmiesznie główkę.
- Mówiłeś, że ci to nie przeszkadza.
- Bo mi nie przeszkadza, ale...
- Ale?
Pokręcił głową. Jak miał jej wytłumaczyć, że nie lubił śpiewać? Zawsze tak cieszyła się, kiedy śpiewali wspólnie... Jeszcze bardziej niż gdy sama przedstawiała przed nim i rodzicami nową piosenkę. Nie miał zamiaru zabierać jej tej radości. Zdał sobie sprawę, że oboje bawili się ze sobą dla samopoczucia drugiego. 
Pokręcił głową i na szczęście to wystarczyło. Yngvi ponownie skierowała swoją uwagę na tamtego basiorka i wilczycę.
- Chyba zapomniałam wam się przedstawić. Jestem Yngvi, a to Yvar.
Piaskowy ukłonił się, jakby rozmawiał z dziećmi Alf. Yv stwierdził, że było to całkiem przyjemne uczucie. Ciekawiło go czy zawsze będzie mu się tak kłaniać.
- Molgan. Miło was poznać - powiedział.
- Morgan.
- Nie wyglądacie na rodzeństwo - stwierdził Yvar.
Szczeniaki wymieniły skołowane spojrzenia.
- Bo nie jesteśmy rodzeństwem - powiedziała Morgan.
- To czemu macie tak podobne imiona? - wtrąciła Vi.
Ponowna wymiana spojrzeń i parsknięcie śmiechem. Yvar nie rozumiał, co ich tak bawiło. Vi zadała przecież normalne pytanie. Zerknął na siostrę. Na jej pyszczku też widniało zdezorientowanie.
- Nie mamy podobnych imion.
- Jak to? - Przekrzywiła łebek Vi - Molgan i Morgan brzmią podobnie.
Morgan ponownie parsknęła śmiechem.
- On ma na imię Morgan, tylko nie potrafi mówić "r" - Wskazała łapą na samca. - Ja jestem...
- Wszyscy są?
Głos cioci Yuki zagłuszył słowa samicy. Yvar mimowolnie się wzdrygnął. Był tak zaangażowany rozmową ze szczeniakami, że nie zauważył jej nadejścia. Obrócił się w jej stronę i niepewnie wyszczerzył ząbki. Skinął głową na powitanie, jednak ta jedynie przelotnie na niego zerknęła.
- Ciocia! - zawołała Yngvi i uśmiechnęła się szeroko. - Długo trwają zajęcia?
Wadera uniosła brwi i zmierzyła ją chłodnym spojrzeniem.
- Za krótko, żebyście się czegoś nauczyli.
- To po co tu jesteśmy?
Ciocia zmrużyła oczy, jednak puściła uwagę samiczki mimo uszu.
- Pytam ponownie: wszyscy są?
- T-tak mi się wydaje - mruknął Morgan.
Yvar przekrzywił łebek, słysząc jego zawahanie. Wyglądał jakby bał się cioci, co przecież nie miało sensu. Ciocia Yuki była fajna.
- Ciociu... - zawyła Vi, próbując zwrócić na siebie uwagę. Kiedy nie wywołała żadnej reakcji, spróbowała jeszcze kilkakrotnie.
W końcu zirytowana wadera nadzwyczajnie szybko nachyliła się nad waderką. Yvar nigdy nie widział, by ktoś był tak szybki. Rozdziawił pyszczek w chwili, gdy z gardła cioci wydobyło się warknięcie.
- W czasie lekcji jestem twoją nauczycielką, nie ciocią. Nie będę traktować cię inaczej niż resztę uczniów i lepiej się do tego przyzwyczajaj.
- Ale...
- Bez żadnego ale. Przechodzimy do lekcji. Natychmiast!
Yngvi opuściła uszy. W jednej chwili wyglądała na o wiele mniejszą niż w rzeczywistości. Yvar podszedł do niej i delikatnie polizał ją w pyszczek. Od razu wstąpił na niego delikatny uśmiech.
- Dzięki - powiedziała cichutko.
Serce Yvara na moment zamarło. Wypełniło go poczucie dumy. Zdołał chociaż trochę poprawić humor siostrze!
Jego szczęście zostało jednak zastąpione przez zainteresowanie, gdy cio... nauczycielka - zreflektował się prędko Yvar - powiedziała, że dzisiaj poznają podstawy łowienia ryb.
- Będziemy musieli wchodzić do wody? - zapytała wilczyca, której imienia nadal nie znał.
Ciocia zmierzyła ją wzrokiem.
- A jak inaczej chcesz łowić ryby? Same nie wyjdą na plażę.
- Och... Racja.
- To jak mamy to zrobić? - zapytał cicho Yvar. Nie mógł pozwolić, żeby rozmowa zeszła na inny temat niż polowanie!
- Kiedy już będziecie w wodzie - Ostatni wyraz mocno zaakcentowała - nie możecie wykonywać zbyt wiele gwałtownych ruchów, żeby nie odstraszyć od siebie ryb. Żeby złapać musicie zanurkować w wodzie i złapać ją mocno w zęby. Początkowo jest to trudne dla tak upośledzonych ruchowo szczeniaków, lecz z czasem nabierzecie sprawności. Uważajcie też na fale, żeby was nie podtopiły. Jakieś pytania?
Morgan uniósł łapkę. Ciocia ruchem kazała mu zabrać głos.
- Co to znaczy upośledzeni ruchowo?
Jaskrawozielone oczy stworzyły cienką szparkę. Szczeniak od razu się skulił. Yvar obserwował jak na kącik warg cioci drga. Miał wrażenie, że sprawiało jej przyjemność to, jak się przed nią kajał.
- Skoro nie ma żadnych p o w a ż n y c h pytań, zabierajcie się do roboty.
- To przecież było poważne pytanie - wtrąciła Yngvi.
Ciocia nie dała po sobie poznać, że w ogóle usłyszała słowa samiczki. Yvar zauważył, że jego siostra ponownie otwiera pyszczek. Szybko położył łapkę na jej grzbiecie. Nie chciał, żeby pokłóciła się z ciocią. Mama i tata byliby na nich bardzo źli i mogliby już nigdy nie puścić ich na lekcje.
- Chodź już. Nie powinnaś się kłócić z nauczycielką.
- Ale... Niech będzie - mruknęła, by za chwilę zawołać, zwracając na siebie uwagę pozostałych szczeniaków - Kto ostatni w wodzie, ten zgniły krab!
Yvar zerknął na pozostałe szczeniaki. Wilczyca zaśmiała się i popędziła za Yngvi, jednak nie była tak szybka jak ona. Morgan ruszył truchtem, co Yvar od razu wykorzystał, przeganiając go. Zgniłe kraby śmierdziały, a on nie chciał śmierdzieć!
Był tuż obok tej małej waderki, gdy nagle się zatrzymała tuż przed oceanem. Spanikowany spróbował wyhamować, jednak potknął się o własne łapy i upadł z nosem tuż przed spoczywającym na piasku ogonem samiczki. Ta odskoczyła od niego z piskiem. 
- Eunice! Wszystko w porządku?
Morgan musiał być bardzo szybki. Przecież Yvar przegonił go już na starcie, a jednak samiec był już przy koleżance. Wzrok miał wlepiony w jej łysawy ogon. W niczym nie przypominał tego należącego do mamy lub Vi. Był brzydki.
Yvar spróbował wstać, jednak niemal od razu stracił równowagę. Syknął i spróbował ponownie. Nadal bolało, ale nie miał zamiaru tego po sobie poznać. Boląca łapka nie pokona go tuż przed pierwszym polowaniem!
Zrobił pierwszy krok i znowu syknął.
- Yvar, tak?
Uniósł wzrok i napotkał badawcze spojrzenie brązowych oczu. Mruknął coś na potwierdzenie.
- Wszystko w porządku?
Kolejne mruknięcie. Nie miał ochoty na rozmowę. Chciał dostać się do wody. Natychmiast. Nie mógł pozwolić, żeby Yngvi nazywała go zgniłym krabem. Zrobił jeszcze kilka kroków nim Morgan go zatrzymał.
- Kulejesz. Mogę zobaczyć twoją łapkę?
- Nie - Czuł na sobie jego spojrzenie. Yvar powstrzymał narastający warkot i dodał, starając się brzmieć normalnie - Niby po co? Nie jesteś lekarzem.
Grymas przechodzący przez pyszczek samca był znakiem, że chyba nie zabrzmiał odpowiednio miło. Trudno. Morgan był jego rywalem. Na dodatek ładnym rywalem. Z tego powodu tym bardziej powinien trzymać go na dystans.
- To chociaż powiedz to pani Yuko.
- Nie.
Wyrwał się samcowi i zrobił kolejnych kilka kroków w stronę morza. Z ulgą spostrzegł, że każdy następny był prostszy.
- Czemu nie?
- Bo jest w porządku. Zostaw mnie w spokoju.
Morgan nie miał zamiaru zostawić go w spokoju. Szedł tuż przy nim, a kiedy Yvar się zachwiał, podtrzymał go swoim bokiem. Był cieplutki. 
- Dam sobie radę sam - burknął, odsuwając się.
Samiec wyglądał jakby chciał coś powiedzieć, ale na szczęście szturchnięcie Eunice go powstrzymało. Yvar zacisnął ząbki. Wiedział, że był niemiły, ale nie umiał inaczej. Morgan był zagrożeniem. Yvar nie mógł mu ufać niezależnie od tego jak będzie się o niego troszczył i jak ładnie na niego spojrzy.

<c.d.n.>

środa, 4 marca 2020

Od Lind „Opiekun do zadań specjalnych” cz. 1 (cd. chętny)

Czerwiec 2025
Crane wrócił. Z początku spróbowałam zignorować jego obecność. Liczyłam, iż tylko tędy przechodził i już za chwilę będę mogła znów zapomnieć o jego istnieniu. Niestety, dostrzegana kątem oka sylwetka nie znikała. Co gorsza, po chwili podeszła jeszcze bliżej.
Nabrałam w płuca więcej powietrza. Rozczapierzyłam palce i zatopiłam pazury w piasku. Skupiłam wzrok na linii horyzontu. Nie widzę go. Nie widzę go.
– Lind...? – usłyszałam ochrypły głos Crane'a.
Skierowałam uszy przed siebie. Nie odpowiedziałam.
– Lind – powtórzył głośniej.
– Czego chcesz, co? – rzuciłam, odwracając się gwałtownie w jego stronę. – Znów zgubiłeś Naszyjnik Pożywienia i nie możesz niczego sam sobie upolować?
Kiedy nawiązaliśmy kontakt wzrokowy, basior skulił się odrobinę. Odsłoniłam lekko kły i warknęłam na niego.
– Ja... Znaczy...
– No, wyduś to z siebie!
– Ja mam do ciebie prośbę – oznajmił wreszcie. – Chodzi o Morgana.
Co proszę...?
Oznaki agresji momentalnie zniknęły z mojego pyska. Ten dobór słów bardzo mnie zaskoczył, a nawet zaniepokoił.
– Morgana...? Co z Morganem? Coś mu się stało? 
– Ja... Chciałbym...
Tu Crane po raz kolejny zaciął się. Moje zmieszanie na powrót zastąpiła irytacja. Irytacja jego osobą i tym ciągłym dukaniem.
– Co, co chciałbyś? Dowiem się dzisiaj?!
– Chciałbym, żebyś zajęła się Morganem – dokończył Crane jednym tchem.
– Co...? Dlacze... Czemu ja...?
Nie potrafiłam ogarnąć umysłem, co właściwie się działo. Nie miałam pojęcia, jak na to reagować.
– Jesteś chyba jedyną osobą, której byłbym w stanie... zaufać – wyjaśnił basior, odwracając wzrok.
– Mnie?!
– Tak, tobie – oznajmił.
– O co tutaj chodzi? – Okrążyłam Crane'a. – Mało masz znajomych pośród swojej watahy? Nie ma już innych wilków?
– Oni... Oni mogą mieć zły wpływ na Morgana.
– To poproś kogoś z mojej watahy – rzuciłam oczywiste.
– Też nie mogę...
– Próbowałeś z Tori czy coś? – kontynuowałam rozmowę, zupełnie jakbym zapomniała, jak bardzo nie znoszę Crane'a. Zdaje się, że motywował mnie absurd sytuacji.
– Nie, to zły plan. Ona... nastawi Morgana przeciwko mnie.
Zatrzymałam się. Otworzyłam pysk, żeby zaprzeczyć, jednak nie powiedziałam nic. Uznałam, że obawy basiora nie były całkiem bezpodstawne.
– Więc zostałaś mi ty... Morgan bardzo cię lubi, wiem, że dobrze sobie z nim poradzisz . – Crane podniósł głowę i spojrzał mi prosto w oczy. – Bardzo cię prosz...
– Dobra, rozumiem – przerwałam mu. – Dotarło do mnie, czego chcesz. Zostaw mnie i daj mi się zastanowić.
– Um... Do mojego patrolu zostało tylko kilka godzin...
– Akurat skończę swój i dam ci znać. Możesz już iść – Skinęłam łbem.
– Ale jeśli...
– Do zobaczenia później!
Po tych słowach wróciłam do połowu małż, który mi przerwano. Byłam zirytowana, zmieszana i sama nie wiem co jeszcze poza tym; nie starczyłoby mi cierpliwości na dalszą rozmowę z Crane'm.
Na plażę wróciłam jakieś dwadzieścia minut później. Z ulgą odkryłam, że basior na mnie nie czekał. Ze spokojem skierowałam się w stronę lasu, gdzie ostatni raz widziałam moich Strażników Artefaktów. Planowałam pogadać z nimi na temat konstrukcji łuku.
Pokonawszy połowę drogi do linii drzew, zaobserwowałam z daleka pewną ciekawą scenę: jakaś czarna waderka próbowała unieść w pysku kij prawie dłuższy od niej samej. Przystanęłam, zainteresowana, co to miało na celu. Chwilę próbowałam dopasować wygląd owej uczennicy do konkretnego imienia, ale bez skutku. Na szczęście z pomocą przyszedł mi głos innego szczenięcia:
– Wszystko okej, Naida? – spytał towarzyszący jej Theodore - jeden z synów Joela. – Mówiłaś, że się go nie boisz.
Waderka zamruczała coś (trzymany w pysku kij nie pozwalał jej na wypowiadanie całych słów) i poderwała koniec gałęzi z ziemi. Zachwiała się i zaczęła mimowolnie wycofywać, utraciwszy równowagę. Po drodze wpadła między dwójkę młodszych szczeniąt.
– Uważaj! – zapiszczała Yngvi - córeczka Torance.
Drugi poszkodowany - jakiś maluch z Watahy Czarnego Kruka, potknął się i wylądował pyskiem w piasku.
Naida wreszcie zdołała stanąć stabilnie w miejscu, o dziwo nie upuszczając kija. (Na moje oko mogli jednak poszukać czegoś mniejszego). Przekręciła głowę i skupiła wzrok na jakimś konkretnym punkcie. Trwała w takiej pozycji, dopóki nie odezwał się stratowany wcześniej samczyk:
– Obiecaliście, że to będzie coś ciekawego, a jak na razie tylko najadłem się piasku!
(Słysząc to narzekanie przypomniałam sobie jego imię - Kaiju).
– Jak smakował? – zainteresowała się Yngvi.
– Niedobry! Jest szorstki i wszędzie włazi! – parsknął szczeniak.
Naida ponownie wydała przez zaciśnięte zęby jakiś nieokreślony dźwięk (chyba tym razem miały być to przeprosiny). Spojrzała jeszcze ukradkiem na Theo, po czym ruszyła przed siebie. Powoli, krok za krokiem. Dopiero wtedy zrozumiałam, co ta „zabawa” miała na celu...
Nie tak daleko od nich siedział Baldor. Jak zawsze; nieruchomo niczym skała, skupiony na... czymkolwiek. Naida stanęła nieco bliżej odmieńca i z tej nie-bezpiecznej odległości zastukała końcem kija w jego czaszko-hełm.
– He, nie rusa się – mruknął Kaiju, wydłubując ziarnka piasku z zębów.
Naida powtórzyła „atak”, o mało nie wtykając gałęzi do oka Strażnika. Baldor tylko trochę potrząsnął głową, jakby próbował przegonić natrętną muchę.
Waderka zachwiała się i podjęła ostatnią próbę zwrócenia uwagi odmieńca. Tym razem już udaną. Strażnik odwrócił łeb w stronę zakłócającej mu spokój wadery. Uniósł łapę, by schwycić koniec kija. Baldor nigdy nie należał do najszybszych stworzeń na świecie, jednak młodziutka Naida też nie posiadała zwinności Tinga. Jej „broń” zastygła w szponach odmieńca.
Waderka zapiszczała, wypuszczając tym samym kijek z pyska. Baldor przyciągnął jej narzędzie bliżej do siebie i odrzucił na ziemię. Tymczasem Naida zaczęła się czym prędzej wycofywać z powrotem do swoich towarzyszy. (Tym razem wpadając na Theodore'a). Natomiast Baldor widocznie szykował się do wstania z miejsca.
Zdecydowałam nie czekać na dalszy rozwój sytuacji. Podbiegłam do tej gromady i stanęłam między odmieńcem a szczeniakami.
– No dobrze, starczy tego – oznajmiłam, oglądając się na młode. – Nie macie może innego zajęcia?
– T-tak właściwie... – zaczęła Naida, oglądając się na swojego rówieśnika.
– Ich lekcje się skończyły, proszę pani – zawołał Kaiju.
– Kaiju, to nie jest pani. To jest ciocia Lind! – zapiszczała Yngvi, doskakując do mnie.
– Hej, to brzmi jak ciocia Li, o której mówił mi Morgan – odparł wilczek.
– Morgan nie umie mówić – Ruda samiczka potrząsnęła głową. – Mama mi mówiła, że jemu chodziło o L i n d – przeliterowała moje imię, kładąc nacisk na końcówkę. Pewnie trochę to ćwiczyła.
Spojrzałam w stronę Baldora. Na szczęście już wrócił do swojej poprzedniej pozycji; znów zachowywał się, jakby świat dookoła nie istniał. Całe szczęście.
– Jest pani ciocią dla wszystkich? – zainteresował się Kaiju.
– Yvar mówił, że tylko dla nas – wtrąciła natychmiast Yngvi.
Zwróciłam uwagę, że w międzyczasie Naida i Theo już usunęli się z pola widzenia. Zapewne chcieli uniknąć potencjalnych konsekwencji swojej „zabawy” czy tam zakładu.
– Tak, chcę mieć kolejną ciocię! – zawołał Kaiju.
– Gdzie są wasze opiekunki? – spytałam.
Yngvi i Kaiju'owi natychmiast zrzedły miny na dźwięk tego słowa. Zaczęłam rozglądać się za Helgą lub Peggy.
– Zostałaś więc „ciocią” już na stałe, Pierzasta? – usłyszałam nagle kolejną osobę.
Odwróciłam się. Obok Baldora stał teraz i Ting.
– Na razie chyba tylko doręczycielem niesfornych szczeniąt opiekunkom – mruknęłam ze zrezygnowaniem. – Yngvi, Kaiju, idziecie ze mną. Żadnych „ale”!

<C.D.N.>

Uwagi: Yngvi pisze się bez "i" po "y".

wtorek, 3 marca 2020

Od Magnusa "Jak to jest i jak to było"

Czerwiec 2025 r.
Od czasu gdy dowiedziałem się trochę o sobie i nękającej mnie w snach kobiecie, czułem się co najmniej źle. Paradoksalnie do tego, że w dalszym ciągu nie pamiętałem kompletnie nic, dokładnie tak, jakby to wszystko przydarzyło się mi. Pomimo to czułem do tych wydarzeń jedynie wstręt. W żaden sposób nie byłem dumny z tego, że jestem bohaterem tej historii, dalej niepełnej, bo każdy, kto mógłby mi ją opowiedzieć, porzucił mnie i wszystko co ze mną związane. Tak przynajmniej wtedy to czułem. Matka o mnie pamiętała, ale z jakiegoś powodu nie mogła albo nie chciała mnie widzieć. Ojciec najpewniej już nie żył, jak twierdził Einar.
No i oczywiście Rudy. Gdy ostatnio się widzieliśmy, ostrożnie i dość nieporadnie próbował wprowadzić mnie do moich własnych wspomnień. Długo gniewałem się na niego za to, że zrobił to tak pokrętnie i na skróty, z obawy jak to wszystko przyjmę. Byłem wściekły, ale chyba miał rację. Minęło sporo czasu zanim lepki wstyd odległych dni odpuścił.
Starałem się żyć jak najlepiej. Udzielać pomocy, gdy była potrzebna, nie wadzić nikomu i sumiennie wypełniać swoje obowiązki. Nie widziałem przed sobą żadnego celu i nawet nie starałem się szukać go i nazywać. Po prostu trwałem w tej nierealnej, wilczej społeczności. Byle żyć. Wolałem to niż pozostawienia wszystkiego i wyruszenie naprzeciw śmierci w samotności.
Gdy teraz o tym myślę, odnoszę wrażenie, że mimo wszystko byłem egoistą.
Wtedy też coś zaczęło się we mnie psuć. Nie jestem pewny do jakiej sfery - psychicznej czy fizycznej - mogę przypisać magię, ale zacząłem wyraźnie czuć, że wpływa na jedno, drugie albo oba. Zdecydowanie negatywnie. Wtedy to były nieznaczne sygnały, które najczęściej brałem za objawy zmęczenia albo stresu. Często potykałem się o własne łapy, tak jak w pierwszych miesiącach pobytu w wilczej formie, czasami ni stąd ni zowąd zupełnie odmawiały mi posłuszeństwa i po prostu upadałem na piasek. Ciężko było mi zasypiać, a jedyne co mi się śniło to czerń. Przeszedłem trzy paraliże senne. Nieraz byłem tak zmęczony, że myślenie zdawało się sprawiać ból. Duszności w zasadzie nie przechodziły. Schudłem.
Jeszcze nie do końca świadomie przypisywałem to wszystko do swojej mocy, ale niemal od samego początku czułem, że problem może tkwić właśnie w niej. Proporcjonalnie do nasilenia się objawów zacząłem zauważać, że wszystko co byłem w stanie jak dotąd robić, wykorzystując ją, zwiększało swój zasięg, czas działania i ogólną jakość. Łatwiej było mi ją kontrolować, jeszcze nie sprawiała bólu i nie mieszała tak w głowie. Jeśli spojrzeć na ten czas z tej perspektywy, byłem w swojej szczytowej formie.
Wszystko to nie sprawiało wielkiego problemu kiedy wypadały moje patrole w ramach stanowiska strażnika terenów. Za to poranne polowania nieraz wyczerpywały mnie do cna. I tak nie było tak źle jak mogłoby być - łowienie ryb czy chwytanie krabów nie były tak męczące jak pogoń za sarną, ale często nawet to wystarczało. Jak dotąd obywało się bez większych niepokoi, ale bałem się, że w końcu zasłabnę na łowach. Dziwna choroba, a wtedy po prostu przewlekłe osłabienie, krzyżowała mi plany na spokojną monotonię.
Tym razem lęk wzmógł się jeszcze bardziej, bo po nieprzespanej nocy i ostatnim patrolu, na którym musiałem powstrzymać parę wyjątkowo ruchliwych szczeniaków przed wycieczką do dżungli, nogi miałem jak z waty już po krótkim marszu. Myśli jakby przelewały mi się przed oczami i przysłaniały widok, żadnej z nich nie mogłem uchwycić ani przepędzić. Sunąłem na miejsce porannego zgromadzenia w miarę stabilnie, jak na szynach, ale jedyne o czym myślałem, to żeby wrócić już w cień palm i znowu spróbować usnąć.
W planach było łowienie ryb, ale w ostatniej chwili zadecydowaliśmy jeszcze o polowaniu na kraby. Abby, druga goniąca z naszej grupy, natrafiła po drodze na skały, gdzie wygrzewała się spora gromadka, korzystając z nieczęstego ostatnimi czasy słońca. Nie widziało mi się to najlepiej, bo już nieraz wyszedłem z konfrontacji z tymi małymi szkodnikami z irytującymi rozcięciami od szczypiec na łapach.
Udaliśmy się we wskazane miejsce. Bestyjki rzeczywiście przycupnęły na kamieniach. Zwróciły się w naszą stronę. Niektóre unosiły ostrzegawczo szczypce, ale zdecydowana większość zaczęła jak najprędzej pierzchać.
- Cess, Ophelia, biegniecie wzdłuż plaży i odgrodzicie im drogę. - zaczęła szybko Hartwell, bo skorupiaki zaczęły znikać już w wodzie. - Potem do was dołączę. Magnus i Abby, doprowadźcie je do nich. Sheik i Taria pilnują, by żaden nie uciekł do morza.
Zabijające ruszyły na swoje pozycje (Cess nieco wolniej z uwagi na swój ogon). Hartwell, Abby i atakujący skoczyli do wody i zaczęły przeganiać z niej kraby kłapnięciami szczęk. Z niewielkim opóźnieniem dołączyłem do nich. Niemal natychmiast przypadkowo nastąpiłem na blado-czerwony pancerzyk, a jego właściciel boleśnie zacisnął szczypce na mojej łapie. Odrzuciłem szkodnika na piasek. Wiedziałem, że gorzko pożałuję przeoczenia, gdy woda w której dopiero co stałem leniwie się zaczerwieniła, ale nie miałem ani czasu ani dość rozgarnięcia na oszacowanie strat. Łowcy już obskakiwali skorupiaki sunące plażą na krótkich odnóżach, a przywódczyni naszej grupy biegła ku zabijającym.
Dobicie wszystkich krabów skończyło się jeszcze paroma zacięciami, ale całe szczęście nie trwało specjalnie długo. Rana zadana przez pierwszego okazała się najbardziej przykra - rozciął niemal całą ścianę opuszki mojej lewej przedniej łapy. Ból pomógł mi skupić się na teraźniejszości. Łowienie ryb w słonej wodzie okazało się na tyle nieprzyjemne dla paru wilków z naszego zespołu, że udało nam się złapać ich zaledwie kilka.
Nie poszło najlepiej. Kilka wilków głośno wyraziło swoje niezadowolenie z marnego śniadania, ale ledwo już to do mnie docierało. Po niewielkim posiłku wróciłem na swoje ostanie miejsce pod dwiema rozłożystymi palmami. Niemal natychmiast usnąłem i nie podniosłem się już prawie do wieczora.
To zdecydowanie nie był mój dzień.

poniedziałek, 2 marca 2020

Od Sileenthar "A ja to tej pani nie lubię" cz. 1

Lipiec 2025 r.
- Będę się uczyć polować? - pisnęłam zachwycona i podskoczyłam, rozchlapując wodę, w której brodziłam po kostki. - I będę umiała tak jak ty i inne wilki?
Leah na chwilę zamilkła, szurając nogami w piachu. Trochę dziwnie było tak iść obok, gdy była człowiekiem. Jest wtedy jeszcze większa i chodzi tylko na dwóch dziwacznych łapach. I w ogóle nie ma futra! Czasami dziwiłam się, że nie jest jej zimno jak pada deszcz. Mi było praktycznie bez przerwy, tak szybko przemakało mi futerko. A wtedy padało prawie bez przerwy, robiąc fatalny szum. Jedyna zaleta tej okropnej sytuacji (pory deszczowej) była taka, że mokry piasek aż tak mnie nie denerwował.
- Tak - odpowiedziała. - A nawet myślę, że będziesz lepsza. Ja jak dotąd nie polowałam na kraby.
- To co ty tu jadłaś? - parsknęłam. - Tylko ryby?
- Nie zawsze tu mieszkałam - mruknęła zamyślona.
- A gdzie mieszkałaś? - skierowałam ku niej uszy zaintrygowana.
- Opowiem ci jak wrócisz. Już prawie jesteśmy.
- No ale zdążysz!
- Później - ucięła krótko.
No niezbyt mi się to spodobało, ale już wiedziałam, że nie warto za bardzo naciskać. Bo jeszcze w ogóle nic nie powie! Poza tym nie będę się kłócić z mamą gdy widzą nas inne szczeniaki. To obciach!
Ja też już je słyszałam. Kilka waderek i basiorków, wyczułam też jakąś starszą wilczycę. Nauczycielka! Bez zastanowienia podbiegłam do grupy.
- Cześć! - wykrzyknęłam.
Szczeniaki zamilkły. Przez chwilę słyszałam tylko siekący plażę deszcz i przyciszone głosy mojej opiekunki i nauczycielki polowania.
- Cześć - odparło parę wilczków.
Dużą część z nich skojarzyłam po zapachu. Czasami mogliśmy się nawet bawić, ale jakoś się tak złożyło, że jeszcze z nikim dłużej nie rozmawiałam. No dobra, nawet nie pamiętałam jak się nazywają.
- Jestem Silee - tak na wszelki wypadek postanowiłam się przedstawić. Żeby nikomu nie było głupio, jeśli też nie pamięta. - Ktoś jeszcze ma przyjść?
- Nie ma jeszcze mojej siostry - mruknął jakiś starszy szczeniak, jeden z tych, których w ogóle nie kojarzyłam.
- Nie przychodzicie razem? - usiadłam na piasku i owinęłam ogon wokół łap, bo miałam wrażenie, że trochę drżą z zimna.
- Ostatnio nie.
Zrobiło się dziwnie cicho. Po grzbiecie przebiegł mi dreszcz, po części przed deszcz, a po części przez tę ciszę. Miałam wrażenie, że szczeniaki się na mnie gapią, no ale nie miałam jak tego stwierdzić. Spojrzenia podobno można wyczuwać, ale co jak samemu nie umie się patrzeć?
- No co jest? - zaryzykowałam.
- Co ci się stało w oczy? - spytała ostrożnie waderka, z którą chyba nawet kiedyś się przepychałam.
Poczułam jak moje przemoknięte futerko jeży się, a we mnie wzbiera złość.
- Dlaczego każdy mnie o to pyta? - fuknęłam. - Nie działają. Są z e p s u t e.
- Czyli ty mnie nie widzisz? - parsknęła z niedowierzaniem ta sama waderka.
- Niczego nie widzę - prychnęłam, zadzierając głowę.
Po tym jak to powiedziałam już jakoś łatwiej się nam wszystkim rozmawiało. W końcu poznałam ich imiona (pierwszy basiorek to Chase, razem ze swoją bliźniaczką najstarszy z naszej grupy, a waderka - Yngvi), Leah sobie poszła, a reszta grupy w końcu dotarła na miejsce. W międzyczasie deszcz trochę osłabł, za to wzmógł się wiatr i kropelki zaczęły uderzać od boku. Fale zaczęły się też głośniej przewalać po piachu. To było nawet fajne. Piasek cały czas pozostawał mokry i nie drażnił tak opuszek.
- A mieliście już lekcje z tą panią? - zapytałam, gdy pani nauczycielka zrugała jakąś spóźnialską. Coś szorstkiego jej głosie sprawiło, że poczułam się jakby to mnie pouczała. I to sto razy głośniej.
- Tak - odparła zniżonym głosem Eunice, waderka o bardzo dziwnym zapachu. - To Yuki. Jest straszna.
- Naprawdę bardzo straszna?
- Koniec pogaduszek. - Yuki podeszła do naszej grupy, głośno stąpając swoimi wielkimi łapami. - Dzisiaj łowimy ryby.
- Proszę pani? - ożywił się Chase.
- Słucham? - Yuki brzmiała na znudzoną.
- Czy nie możemy przesunąć tego na jakiś pogodniejszy dzień?
Gęsty ogon nauczycielki przesunął się po piachu. Chase drgnął i przestąpił z łapy na łapę. Yuki musi mieć naprawdę straszne patrzenie!
- Nie widzę takiej potrzeby - odparła trochę lekceważąco - Większość z was już wie jak chwytać ryby. Podzielcie się na dwie grupy i do końca lekcji spróbujcie złapać ich jak najwięcej.
Zrobiło się zamieszanie. Niezbyt wiedziałam co ze sobą zrobić, bo w końcu jeszcze nigdy nie łowiłam ryb. Pomyślałam, że zostało mi chyba zwrócić się do nauczycielki, ale na samą myśl o tym poczułam jakby coś przewróciło mi się w brzuchu. Mówili, że jest straszna, no ale coś zrobić musiałam! Zacisnęłam zęby i mimowolnie jeżąc się na całym grzbiecie, podeszłam do Yuki:
- Proszę pani, bo ja jeszcze nie umiem...
- Dołącz do którejś grupy - przerwała mi. - Pokażą ci jak łowić ryby - Troszkę zeszła z tonu. - Jeżeli pomimo to będziesz mieć jakiś problem, zgłoś się do mnie.
Mruknęłam coś na potwierdzenie i odwróciłam się do szczeniaków. Słyszałam już dwie głośne gromady, powoli oddalające się w stronę szumiącego morza. Przez chwilę nasłuchiwałam, a gdy udało mi się rozróżnić parę głosów najfajniejszych wilczków, szybkim krokiem ruszyłam w ich stronę.
- Hej! - zawołałam na nich. - Mogę iść z wami?
- Pewnie - odpowiedział Chase.
- Chodź - odparła Yngvi.
Potruchtałam do grupki, szurając pazurkami w mokrym piasku. Przeszło mi przez myśl, że taki jest naprawdę fajny.
- A-a pokażecie mi jak łowić te ryby? Yuki powiedziała, że już umiecie.
- Jeśli chcesz, mogę ci pokazać - powiedział Emerald. - O, tam jest dużo ryb. Było dużo na ostatniej lekcji.
- Tam, czyli gdzie?
Emerald mruknął coś i przestąpił z łapy na łapę, zupełnie zbity z tropu! No bo ja przecież nie widzę gdzie!
- Może po prostu chodź za mną. - burknął niepewnie i szturchnął mnie ogonem, tak jakbym nie usłyszała.
Weszliśmy do wody po kostki, niedaleko reszty naszej grupy, która teraz umilkła - może nie chcieli wystraszyć ryb. Teraz deszcz ciął nie tylko z góry, ale też od dołu, ochlapując łapy niemal po łokcie. Emerald zatrzymał się.
- Ale ty przecież nie widzisz ryb - fuknął trochę zdenerwowany.
- Nie widzę i co? - skierowałam uszy ku tyłowi.
- To jak ty chcesz je łapać, skoro ich nie widzisz?
- No... Tak jak wy... Tylko nie patrząc.
Basiorek parsknął śmiechem.
- Ale tak się nie da!
Poczułam jak zawrzała we mnie złość. Przecież on miał mi pokazać jak to robić, a od początku wiedział, że nie widzę!
- Poradzę sobie sama - prychnęłam.
Specjalnie ochlapałam wilczka i zanurzyłam się aż po szyję. Już wiele razy czułam jak rybki przepływają koło moich łap. Wystarczy je wtedy tylko docisnąć do podłoża i wyrzucić na brzeg! Znieruchomiałam i czekałam, aż jakaś podpłynie. Krople deszczu uderzające o powierzchnię wody trochę mnie rozpraszały. Trochę się bałam się, że przeoczę rybę albo pomylę z nią jakieś drgnięcie od tych kropli. Wkrótce zaczęło robić się strasznie zimno.
W końcu coś poruszyło się z mojej prawej strony. Natychmiast wyciągnęłam tam łapę, by złapać rybę, ale nie wzięłam pod uwagę tego, że woda spowolni mój ruch. Ledwie musnęłam koniec jej ogona - uciekła!
- Robisz to źle - westchnął Emerald.
- Niby co, mądralo? - warknęłam.
- Musisz łapać rybę zębami - kłapnął szczęką na potwierdzenie swoich słów. - Łapą nigdy ci się nie uda.
- Mam zanurzyć głowę? - na samą myśl o tym zmroziło mnie.
- Tak, no i co?
- Ale pod wodą nie można oddychać!
- To wstrzymaj oddech, głupia!
- Nie jestem głupia!
- Jesteś!
- Nie!
- Po prostu coś złów i tyle - parsknął. - Ja idę do reszty.
Odszedł, jak gdyby nigdy nic. Cała się trzęsłam ze złości, a może zimna? Miałam ogromną ochotę usłyszeć co będzie miał mi do powiedzenia, gdy uda mi się coś złapać po swojemu, ale każda kolejna próba kończyła się niepowodzeniem. Czułam, że jak tak dalej pójdzie, to będę musiała pójść poprosić o pomoc Yuki, ale to tak jakby przyznać się do porażki!
Postanowiłam jednak wypróbować sposób Emeralda. Poczekałam, aż zbliży się do mnie kolejna ryba. Trwało to dość długo, bo chyba już sporo ich spłoszyłam, ale w końcu jakaś się pojawiła - ogromna, z wydłużonym ciałem i... chyba długą płetwą grzbietową, bo bardzo dziwnie zachowywała się woda, przez którą właśnie przepłynęła. Spływała wzdłuż jej ogona jakby coś ją przecięło. Krótkie uderzenia płetw zbijały dwa rozdzielone strumyki w jednolitą, płynną masę.
Wstrzymałam oddech i zanurzyłam głowę. Woda zaczęła wpływać mi do nosa i drażnić gardło, ale już złapałam rybę w zęby, już miotała mi się w pyszczku. Wyrzuciłam ją na brzeg i zaniosłam się kaszlem. Wyplułam trochę słonej wody i wyszłam na brzeg. Sięgnęłam łapą do swojej zdobyczy. Naprawdę tam leżała! Udało się!

<C.D.N.>

niedziela, 1 marca 2020

Od Joela "Tydzień lub dwa w dziczy" cz. 5 (cd. Asgrim lub Leah)

Grudzień 2024 r.
– To śpiewamy te szanty, czy nie? – dopytał Jo. Był już nieco zniecierpliwiony.
– Ach, tak. Możemy. O ile ktoś nie będzie nam przeszkadzać – powiedziała Raura, ostentacyjnie zerkając na Zeva. On jednak wciąż był zbyt zajęty zaczepianiem Leah.
– Zostawisz ją? Też chce z nami śpiewać – zapytał Joel. Kiedy wadera chciała zaprzeczyć, wpoił w nią mordercze spojrzenie. Od razu się zreflektowała i odpowiedziała:
– Tak. Też chcę.
– Macie głupie zainteresowania – burknął Zev, wzbijając się ponownie w powietrze. Nadal wyglądał na rozdygotanego, ale najwyraźniej nie miał najmniejszych chęci na chodzenie. Cały czas jednak rozglądał się poszukując małp, by być przygotowanym w razie kolejnego ataku.
– Szanty są świetne – prychnęła Raura.
– Nie wszczynaj kolejnej dyskusji z nim – wtrącił Gayle.
– W sumie dobry plan – Wadera wypuściła powietrze z płuc – Czyli muszę zacząć sama śpiewać, czy wolicie, żebym was najpierw nauczyła tekstu?
– Chyba tekst – zasugerowała Leah, starając się wysunąć na sam przód ekspedycji. Chciała trzymać się z daleka od Zeva.
– Możemy zacząć od Zatoki. Jest łatwiejsza.
Zaraz po tych słowach Raura zaczęła recytować tekst całej szanty. Później, jakby sądząc, że wszyscy po jednym razie zapamiętali wszystkie zwrotki, zaczęła śpiewać. Z początku nikt się dołączał, ale po kilku powtórkach większość grupy usiłowała to zrobić, mniej lub bardziej skutecznie.
Po pewnym czasie jednak zdołali uzyskać swego rodzaju harmonię, choć nie była ona doskonała. Amatorska, lecz brzmiąca względnie dobrze. Zajęło im to niemal godzinę. Po takim czasie wszyscy zgodnie przyznali, że czas na przerwę. Ich zdarte gardła domagały się przede wszystkim wody. Najlepiej chłodnej.
– Słyszymy jakiś strumyk? – zapytał Gayle.
– Nie. Chyba nie.
– SZZZZ – świszczał przez zaciśnięte zęby Zev.
– Znudziło ci się narzekanie na nasze śpiewanie, więc teraz...? – zaczęła Raura, ale Gayle zaraz potem jej przerwał gestem łapy.
– Nie zaczynaj. Nie warto. Po prostu go ignorujmy.
– SZZZZ, JESTEM STRUMYKIEM! – wył Zev.
Joel z rozbawieniem dostrzegł, że nawet Dante wywrócił oczami. Chyba po raz pierwszy widział, żeby to on wykonywał ten gest w stosunku do czyjegoś zachowania. Zazwyczaj to właśnie on zmuszał wszystkich dookoła do podobnej miny.
– Czy jeśli przywiążemy go do jakiegoś drzewa w lesie i zostawimy... Alfa zauważy, że go nie ma? – zapytał półgłosem Asgrim.
– Co tam mówicie?! Knujecie przeciwko mnie?! – krzyczał Zev.
– Nie wiem. Pewnie tak. Wszyscy będą go szukać. Wyda się, że to nasza sprawka – powiedział niezbyt zachwycony Gayle.
– A możemy się go pozbyć z grupy następnym razem? – wtrąciła błagalnie Leah.
– Zobaczymy co da się zrobić – westchnął Gayle – Póki co musimy z nim wytrzymać. Może kiedyś się do czegoś przyda.
– Co on w ogóle do ciebie mówi, Leah? – zapytał Joel. Wadera wyglądała na dość speszoną.
– Cóż... Różne... Nieprzyzwoite rzeczy. Trochę się o siebie martwię.
Dante rzucił w kierunku Zeva nienawistne spojrzenie. Joel zaś westchnął cicho.
– Jak chcesz, możesz spać w nocy obok mnie.
– A z drugiej strony mogę spać ja – dorzucił Asgrim – Nic ci nie zrobi.
Leah opuściła głowę, zawstydzona.
– Nie wiem czy to konieczne...
– Przezorny zawsze ubezpieczony – odparł Joel stanowczo – Raczej nie będzie chętny do zbliżania się w takiej sytuacji. Uwziął się na ciebie, jak nic.
– Jak długo jeszcze będziemy iść? – zapytała nagle Jasmine – Łapy mi odpadają.
– Aż nie znajdziemy wody – odparł Gayle.
– Ahh, to pewnie zajmie – rzekła zawiedziona wadera – Żeby mi tylko to coś wynagrodziło...
– Myślałem, że jesteś wojowniczką. Wojowniczki powinny mieć dobrą kondycję.
Jasmine poparzyła na Gayle'a z irytacją. Zaraz potem wyraz jej pyska znowu zmienił się na dużo przyjaźniejszy.
– Jak sądzisz, będą tam jakieś owoce?
Wówczas Dan za jej plecami zainsynuował wymiotowanie. Joel ledwo powstrzymał się od parsknięcia śmiechem. Janey za to uderzyła swojego partnera w głowę łapą.
– Co was tak bawi? – zapytał Gayle, odwróciwszy się w ich stronę.
– Nic takiego. Znowu się wydurniają – objaśniła Janey tonem, jakby wcale nie tłumaczyła zachowania swojego partnera, a szczeniaka.

<Asgrim? Leah? W kolejnej części możemy przystąpić do odkrywania kolejnych terenów - alleluja!>