sobota, 14 września 2019

Od Lind „(Nad)zwyczajne dni w podróży” cz. 1

Wrzesień 2024
– Są. Trzy sztuki – powiedziałam cicho do Leah.
Paręnaście metrów przed nami siedziała nieduża grupka zajęcy. Wszystkie gryzonie były skupione na zajadaniu dorodnej koniczyny. Aż słyszałam, jak chrupały ze smakiem. Spłaszczyłam się jeszcze bardziej. Zające jeszcze nie zauważyły, że tu jesteśmy. Jednak żeby zaatakować, trzeba będzie podejść znacznie bliżej.
– Odetnij im drogę ucieczki z tamtej strony. Zagonię je do ciebie – szepnęła towarzysząca mi wadera.
– Zgoda – odparłam.
Ruszyłyśmy naprzód. Fakt, że musiałyśmy uważać na każdy, nawet najdrobniejszy dźwięk, narzucał nam bardzo powolne tempo. Po jakimś czasie odłączyłam się od Leah, by dotrzeć do poletka koniczyny z drugiej strony. Kiedy zajęłam wyznaczoną pozycję, zniknęłam zupełnie w wysokiej trawie. Teraz już tylko czekać na atak w wykonaniu mojej przyjaciółki. 
Wadera wyskoczyła w stronę zajęcy. Zwierzęta natychmiast poderwały się i rzuciły do ucieczki. Niestety nie wszystkie ruszyły w moją stronę. Trzeci z nich czmychnął na bok i zniknął nam z oczu. 
Wyprostowałam się i schwyciłam zębami pierwszego gryzonia. Tymczasem drugi zając zawrócił, gotów obrać nową drogę ucieczki. Wtedy jednak dogoniła go Leah i zdusiła jednym kłapnięciem.
– Dobrze nam poszło – wymamrotałam z pełnym pyszczkiem. - Prawie wszystkie.
– No, na razie wystarczy – odparła moja przyjaciółka. - Ciekawe, czy Arkan też coś złapał.
– A to nie jest tak, że opiekunowie smoków przynoszą jedzenie też jemu? - Przekrzywiłam głowę. Wypuściłam swoją zdobycz z pyska i zaczęłam odgryzać kawałki mięsa.
– Większość z nich traktuje Arka na zasadach towarzysza – wyjaśniła Leah, również zaczynając posiłek. - Także... nie zawsze coś dostanie.
Pokiwałam głową na znak, że rozumiem, jak wygląda sytuacja. 
Kiedy skończyłyśmy jeść, poczułam nowy zapach przyniesiony przez wiatr. Pachniał bardzo znajomo. Zaproponowałam, żebyśmy za nim poszły, po czym ruszyłam przed siebie nie czekając na opinię Leah. Wadera po chwili mnie dogoniła. Idąc tak dalej ścieżką pośród drzew, wkrótce udało nam się znaleźć źródło zapachu. Pod jakimś grubym pniem rosło kilka czerwonych kwiatów. Płatki wyglądały jakby były otoczone przez dziwną, ciemną mgłę. Znalazłyśmy Mroczne Płomienie. Byłam naprawdę zaskoczona takim odkryciem. Nie widziałam żadnych okazów tych roślin, odkąd opuściliśmy dawne tereny. Przynajmniej nie w dziczy; nie liczę targu. Mając na uwadze, że mogą się kiedyś przydać, postanowiłam narwać ich trochę, zanim zawrócimy.
***
Przed południem wróciłyśmy do doliny, w której pozostała większość watahy i smoki. Już z daleka wypatrzyłam Passera. Smok kiwał głową zgodnie z rytmem wybijanym przez Baldora na bębnie i nucił jakąś piosenkę. Nie zauważyłam jednak nigdzie w pobliżu Tinga.
Leah ruszyła pierwsza truchtem w dół po stromym zboczu. Ta droga prowadziła na dno doliny; dokładnie tam, gdzie przebywali nasi towarzysze. Pobiegłam za moją przyjaciółką. Wadera zatrzymała się pod drzewem, na którym siedział Arkan. Spytała, jak jemu poszło z łowami. Wyvern mruknął krótko coś, że bywało lepiej.
Ja w międzyczasie podeszłam do naszego przewoźnika i wielkiego Odmieńca. Jak zawsze, byli zbyt zajęci „muzyką”, żeby mnie od razu zauważyć.
– Hej! - zawołałam. - Przepraszam, że przerywam "dżem seszyn", czy jak to się nazywa, ale czy którykolwiek z was wie, gdzie zniknął Ting?
Passer pierwszy przestał śpiewać i spojrzał w moim kierunku. Bęben też wkrótce ucichł.
– Mnie nie mówił dokąd idzie – oznajmił smok.
– Miał się rozejrzeć w okolicy – mruknął Baldor.
– Żadnych więcej szczegółów...? - Popatrzyłam na obu z nich.
– Nic.
Westchnęłam. Dobra, pewnie sam się znajdzie; jak zawsze. Zostawiłam „muzyków” samych i poszłam zająć się sobą; innymi słowy pokręcić bez celu po okolicy. Jednak po niespełna dziesięciu minutach wróciłam w to samo miejsce. Takie szwendanie się nie było dla mnie dostatecznie zajmujące. Wtedy zwróciłam uwagę na kosz z bagażem, który dzieliłam z innymi pasażerami Passera. Cały ładunek obecnie znajdował się na ziemi, nie na grzbiecie smoka. Postanowiłam ponownie przejrzeć swoje rzeczy w nadziei, że to mi podsunie jakiś pomysł na ciekawe zajęcie. 
Otworzyłam pokrywę. Wtedy zrozumiałam, że nieważne, jak dobrze posegregowany i poukładany będzie nasz dobytek przed wylotem, popisy Passera i tak go znów przemieszają. Raz mniej, raz bardziej. Dzisiaj na sam wierzch tej kolorowej mozaiki magicznych przedmiotów trafił mój Medalion Wizji. Złapałam go w zęby i wyjęłam z kosza. Nigdy nie skorzystałam z jego właściwości, więc stwierdziłam, że co mi szkodzi spróbować. Teraz już dobrze pamiętałam, jak Kai objaśniał mi jego działanie:
"Po założeniu zobaczysz coś, co MOŻE się wydarzyć, dzieje się teraz, lub już wydarzyło. Przeszłość, teraźniejszość, możliwa przyszłość".
Po chwili wisiorek znalazł się na mojej szyi; tuż obok Medalionu Nieśmiertelności. 
Wtedy ujrzałam coś strasznego. Przed moimi oczami stanął najgorszy możliwy obraz - Więzienie. Wstrzymałam oddech z przerażenia. "To tylko wizja, to tylko wizja" - zaczęłam powtarzać sobie w myślach. Po chwili dostrzegłam z bliska szeregi podrapanych krat. To była moja cela. Wielką ulgą było ujrzenie jej nadal pustej. Więc to nie jest najgorsza możliwa opcja... 
W celi obok nadal był zamknięty Freeze. Wyglądał tak samo, jak w dniu, w którym mnie wypuścili. Siedział oparty o kraty, spoglądając w miejsce, gdzie kiedyś tkwiłam ja. 
– Jeszcze wrócę po swoją własność, Lind – mówił, jakby wiedział, że go widzę i słyszę. - Kiedy mnie wypuszczą, a to nastąpi, wrócę. Nie boję się ani ciebie, ani Strażnika Lasu, ani nawet całej twojej watahy. Nie boję się - powtarzał. 
Złapałam Medalion Wizji i zdjęłam go z szyi. Więzienie zniknęło. Wzięłam głęboki wdech i spróbowałam uspokoić walące mocno serce. To, co widziałam albo jest przeszłością, albo chwilą obecną, ewentualnie jakąś wersją przyszłości. Tylko ostatnia opcja dawałaby mi powód, by się tym nie przejmować. Jednak nie znałam żadnego sposobu, by zweryfikować, co tak naprawdę pokazał mi medalion.

<C.D.N.>

Uwagi: brak.

Od Magnusa "Groźba pamięci" cz. 2

Wrzesień 2024 r.
Nie zliczę ile razy w zaciszu swojej jaskini rozmyślałem nad tym, kto to mógł być - tak chciałbym wtedy powiedzieć. Szybko odpuściłem dociekanie swojej przeszłości na rzecz spokojnego trybu życia. Co by mi to w zasadzie dało? Satysfakcję, bo poznałem imię osoby, która zawiniła mi w odciętym etapie mojego życia? Dużo ciekawszy był jej motyw, ale jakoś nigdy nie wpadłem na to, że wypierając się tożsamości mojej niedoszłej zabójczyni, wypieram się też historii, którą przede mną skrywała.
Przed oczami stanęła mi pustka sprzed paru minut i natychmiast wyrzuciłem z głowy wszystkie myśli. Poza tą, że historia może ukazać się teraz sama.
– Niemożliwe. – powiedziałem spokojnie, bardziej z rozpędu niż szczerze.
– No – Einar parsknął śmiechem, jakby dalej niepewny sytuacji. – a jednak. Taka trochę niezręczna sytuacja...
– A wytłumaczysz mi po co i skąd się tu wzięła?
– No, przyszła, no.
– Niezrównoważona kobieta, nawet nie wiem jak daleko od szpitala, z którego nie miała prawa uciec?
Einar przez chwilę nie reagował, błądził tylko spojrzeniem po jasnym, nocnym niebie, jakby szukając tam odpowiedzi. Podążyłem za jego wzrokiem i zjeżyłem się mimowolnie. Rozwiązań było aż za wiele.
– Przypomniała sobie, że wcale nie musi być człowiekiem – orzekł cicho.
– To też wilkołaczka? – nie zdziwiłbym się gdyby tak właśnie było. Może od dzieciaka otaczali mnie zmiennokształtni?
Rudy pokręcił wolno głową. Mimowolnie skierowałem uszy ku tyłowi.
– Nie do końca. To znaczy... – rozważał coś przez chwilę, wzniósł oczy do nieba. – W zasadzie to nie ma wiele z wilka. A raczej nic. Zmienia się... W coś innego.
– Sporo tych rewelacji jak na jeden dzień, może jednak zdecydowałbyś się mnie oświecić? – fuknąłem.
– Sam zobaczysz. Gdzieś tu jest i ewidentnie chce coś od ciebie albo twojego stada. Chodź, poszukamy jej – bezceremonialnie wstał i ruszył wgłąb lasu.
Niewiarygodne jak można być irytującym, mając rude futro i usiłując mówić jak najmniej. Dalej wiedziałem zdecydowanie mniej niż bym chciał, a wszelkie próby powrotu do tematu kończyły się fiaskiem. Einar perfekcyjnie mnie ignorował i po prostu szedł przez siebie ze wzrokiem wbitym gdzieś między drzewa. Z niczym lepszym do roboty ostatecznie przyjąłem jego taktykę.
W cieniu masywnego wzniesienia ciemne, zdrewniałe sylwetki zdawały się przemieszczać. Wrażenie było dziwnie nierealne, po pewnym czasie próbowałem odwrócić wzrok, by wyzbyć się poczucia niepokoju, ale wszędzie gdzie tylko spojrzeć wisiały nad nami czarne pnie. Zszargana wyobraźnia cichła w plamach światła, gdzie dodatkowo karmiłem ją myślami o absurdalności swoich domysłów o sekretnym życiu tutejszych roślin. W końcu światło odbite przez księżyc wypadło zza wzgórza i rozlało się w iglastych koronach. Jak na ironię razem z nim dosłyszałem donośny, urywany tętent i szmer w zaroślach.
Zza skupiska wysokich, gęstych krzewów, niespodziewanie wybiegł Falkhest, manewrując w galopie pomiędzy snującymi zapach żywicy pniami. Hipogryf parsknął po swojemu, zauważywszy nas. Minimalna ulga wyrwała mi się w cichym westchnieniu. Już chciałem go przywołać, gdy kątem oka dostrzegłem błękitną poświatę, rosnącą na zaciśniętej pięści Einara. Towarzysz jednocześnie rozcapierzył szpony, skrzecząc wyzywająco.
Nie od razu pojąłem co się dzieje, przez kilka sekund przerzucałem w głowie obraz przed sobą, aż w końcu spanikowany skoczyłem pomiędzy tą dwójkę, jeszcze w locie zmieniając formę na ludzką. Zamarłem.
Falkhest wydał z siebie przeraźliwy wrzask, coś na granicy ptasiego okrzyku i końskiego kwiku. Hamując zerwał się na tylne nogi, bijąc skrzydłami z nieprzyjemnym furkotem. Zacisnąłem powieki i postąpiłem w tył kilka niepewnych kroków, gdy towarzysz z rozpędu niemal mnie przewrócił. Einar ogłupiały zamarł z ręką w połowie drogi do ciśnięcie w hipogryfa ognistym pociskiem. Nie miałem pewności, ale chyba podsycił płomień.
Otworzyłem oczy, gdy usłyszałem jak Falkhest opada na cztery łapy. Wyciągnąłem rękę i poklepałem go po łopatce. Coś takiego chyba działa jakoś na konie, a nie miałem lepszego pomysłu.
– Jest mój – uspokoiłem przyjaciela.
Einar stał jeszcze przez chwilę w bezruchu, patrząc na hipogryfa czujnie. Gdy tylko odwróciłem wzrok, tuż po mojej prawej świsnęła błękitna kula. Płomienie przelotnie musnęły skrzydło towarzysza, a ten natychmiast wyskoczył ku napastnikowi ze skrzekliwym wrzaskiem.
– Hola! – ryknąłem.
Falkhest zatrzymał się. Aż zadrżał z irytacji, ale nie zaatakował Einara. Kłapnął dziobem, złożył skrzydła i odsunął się, łypiąc na niego spode łba.
– Co ty wyrabiasz? – odwróciłem się do tego rudego idioty.
– To tak dla pewności – uśmiechnął się niewinnie, bez cienia wstydu.
Przez chwilę próbowałem coś powiedzieć, ale żadna myśl nie sklejała się w porządnie brzmiące słowa. Zamiast tego wziąłem głębszy wdech i po prostu poszedłem dalej, przywołując go gestem.

<C.D.N.>

Uwagi: brak.