poniedziałek, 21 grudnia 2020

Zamknięcie

W końcu, po 7,5 roku działania watahy... musimy to przed sobą przyznać. Ciągnięcie tego dalej nie ma sensu.

Dzisiaj, dnia 21 grudnia 2020 roku, Wataha Magicznego Kruka (znana również jako Wataha Magicznych Wilków) zostaje ostatecznie zamknięta.

Nie wiem, czy permanentnie. Wiem jednak, że to dobry moment, abyśmy przestali sobie robić wyrzuty przed niepisaniem na watahę i skupili się na nauce czy też prywatnych projektach. Nie wydaje mi się, aby pisanie długiego postu pożegnalnego miało sens. Wszyscy raczej doskonale zdajemy sobie sprawę z naszej obecnej sytuacji.

Mam nadzieję, że tak jak ja wyciągnęliście z tej wyjątkowo długiej przygody wiele miłych wspomnień i sentymentu, który nie opuści Was prawdopodobnie nigdy.

Zamiast tego stworzyłam serwer na Discordzie. Są to Niepoprawni (od)Twórcy. Byłoby miło, abyśmy zachowali kontakt chociażby w tej formie.

wtorek, 1 grudnia 2020

Od Sileenthar "A ja to tej pani nie lubię" cz. 16

Grudzień 2025 r.
Od rozmów z Arkanem i Adorą minęło parę dni. Od tamtej pory "pomysł na boga" niemal bez ustanku zajmował moje myśli. Jedno z nich twierdziło, że ktoś taki nie może istnieć, drugie z kolei, że musi. Od czego to zależało i kto miał rację?
Uznałam, że najlepszym sposobem, by to sprawdzić to spytać więcej osób. Najoczywistszym wyborem była Leah i do niej też udałam się w pierwszej kolejności - między porannym polowaniem, a zajęciami kreatywnymi. Tak jak zwykle o tej porze kończyła śniadanie, tym razem składające się z paru ryb. Jak na nią to trochę mało... Zdecydowanie nie należała do drobnych wilków. Lekkich też nie. Nie powiedziałabym jej tego, ale zwiady to chyba trochę za mało ruchu dla kogoś tak dużego.
W pobliżu nie było żadnego innego wilka. Arkana też nie. To też było dość niezwykłe - Leah nieczęsto spędzała czas całkiem sama. Wydawała się zamyślona, zauważyła moje przybycie dopiero gdy dotknęłam łapą jej boku. Drgnęła.
- Cześć - odezwałam się.
- Co tu robisz? Zgłodniałaś? - mruknęła trochę nieprzytomnie.
- Nie przywitałaś się.
- Odpuść - warknęła nagle.
Mimowolnie zjeżyłam sierść na karku. Chyba nie miała najlepszego humoru.
- Nie jestem głodna. Złapałam dzisiaj rybę prawie tak dużą jak ja! - pochwaliłam się, ale nie doczekałam ani słowa aprobaty. Zwiesiłam uszy. - Chciałam porozmawiać.
- O czym? - spytała moja opiekunka już trochę łagodniej.
Opowiedziałam jej o rozmowie z Arkanem i perfekcyjnym czasowo pytaniu na logice (Znowu nie zostałam pochwalona. Chyba nawet trochę ją rozdrażniłam). Do samego końca słuchała w milczeniu.
- I chciałam zapytać co o tym myślisz - zakończyłam.
Leah jeszcze przez chwilę nie powiedziała ani słowa, znowu zamyślona, ale już nie tak ponura jak wcześniej. Cierpliwie odczekałam, po cichu przyciągając do siebie jej ostatnią rybę.
- Nigdy się nad tym nie zastanawiałam - przyznała w końcu. - W mojej rodzinnej watasze istniał jakiś... kult. Ale nigdy nie przykładałam do niego większej uwagi. Byłam trochę za młoda, by przejmować się takimi rzeczami. Wiara w bóstwa... Wyznanie w naszej watasze to raczej kwestia wyboru, ale nigdy nie słyszałam by ktoś się z tym obnosił. Chyba w Białym Królestwie wierzą w jakichś bogów.
Znowu zamilkła, rozciągając przednie łapy. Przez myśl mi przeszło, że nie cała jej uwaga jest skupiona na mnie. Wypowiadała się trochę mniej składnie niż zazwyczaj.
- Ale... Co ty o tym myślisz? - odważyłam się dopytać.
- Chyba... Chyba podzielam opinię twojej nauczycielki. Ale raczej nie musimy składać pokłonów stwórcy, jak twierdzi Arkan. Myślę, że bóg - pod jakimkolwiek imieniem - nie przejmuje się nami. Stworzył nas i zostawił pod opieką własnych sumień. Albo w ogóle nigdy nie zdawał sobie sprawy z naszego istnienia.
Pokiwałam głową z pyszczkiem pełnym delikatnego, słonego mięsa.

***

W skupieniu przejechałam opuszkami łap po zamkniętych powiekach pana Derneta. Nauczyciel drgnął, na co skrzywiłam się gniewnie.
- Poruszył się pan - wypomniałam.
- Przepraszam. To łaskocze - parsknął basior.
Czułam na grzbiecie spojrzenia pozostałych szczeniaków, ale ani na chwilę nie przerwałam oględzin. Kiedy mniej więcej zaznajomiłam się z rysami nauczyciela, zabrałam łapę i przez chwilę układałam wszystko w pamięci. Kiedy uznałam, że jest w porządku, kiwnęłam krótko głową.
- I jak, jestem ładny? - spytał pan Dernet wesoło.
- Ma pan strasznie szeroki nos - orzekłam z powagą. - I całą głowę też. Oczu naprawdę nie można dotknąć?
- Niestety nie. Są bardzo delikatne, a ja swoje bardzo lubię.
- No trudno - wzruszyłam ramionami. - Dziękuję panu za pomoc.
Wróciłam na swoje miejsce i odszukałam pozostawioną na płaskim kawałku kory grudę gliny, z której miałam ulepić figurkę. Wszyscy naokoło już pracowali.
Temat był dowolny, a ja zdecydowałam się na wilka. Zwyczajnego. Z początku chciałam zrobić boga, ale nie miałam pojęcia jak mógłby wyglądać bóg. Może właśnie jak wilk? Wtedy to byłby zwykły wilk, ale bóg. Albo po prostu bóg?
Interpretacja dowolna.
Te zajęcia były wyjątkowo ciekawe. Cieszyło mnie, że mogę zrobić coś ładnego i być w stanie to zobaczyć. Obejrzeć. Pazurki miękko wchodziły w glinę i kreśliły kształt głowy wilka-boga.
Podobno naprawdę wyglądał jak wilk!

<C.D.N.>

Uwagi: Brak.

czwartek, 29 października 2020

Zmiany w administracji

Witajcie.

Jak już pewnie większość z Was wie - Thor zdecydowała się odejść z mo(r)deracji. Podjęła się takiego kroku ze względu na nadmiar stresu, brak wolnego czasu oraz chęć realizowania własnych projektów. Mam nadzieję, że wszystkie sprawy techniczne na blogu będą dalej przebiegać gładko, jednak nie mogę Wam niestety niczego zagwarantować. Choćby z racji tego, że od tej pory ponownie w skład administracji wchodzę wyłącznie ja. Dam jednak z siebie wszystko, abyście nie odczuli większej różnicy w sprawności działania.

Wszystkie emaile związane z watahą (w tym opowiadania) od tej pory wysyłacie na mój email: marudliwa@gmail.com


Pozdrawiam i życzę motywacji do tworzenia!

Administratorka

wtorek, 27 października 2020

Od Lind "Naszyjnik"

Grudzień 2026
– Nie! Nie możesz iść – złapałam Tinga za rękaw. Zacisnęłam na nim mocno zęby.
Ting spojrzał w moją stronę. Jego ogon zniżył się do ziemi. Jednak Strażnik nie cofnął nawet jednej łapy. Nie zamierzał odpuścić.
Szarpnęłam. Odmieniec odwrócił ramiona tak, bym ściągnęła przy tym cały jego płaszcz. Innymi słowy, wyrwał mi się. Krzyknęłam.
– Nie możesz iść sam! Widziałeś co tam było!
Wlepiłam wzrok w Strażnika. Chociaż nic go już nie trzymało, nie odbiegał.
– Właśnie dlatego chcę iść, Pierzasta. Teraz rozumiesz?
Bez pośpiechu wyciągnął łapę w stronę leżącej na ziemi odzieży. Przytrzymałam ją pazurami.
– Czemu jesteś taki uparty? Co zmieni fakt, że narazisz się sam?
– Ty jesteś wilkiem, Pierzasta. To ma znaczenie w jej oczach. Rozumiesz?
– A jeśli ciebie też zaatakuje? – warknęłam. – Nie będziesz miał żadnych szans!
Ting spuścił wzrok.
– Widzę nic cię nie przekona.
Zacisnęłam zęby. Miałam ochotę wykrzyczeć "tak", ale głos nagle uwiązł mi w gardle.
– Zaufaj mi, Pierzasta. Dobrze?
– Ja... ugh... – rzuciłam. Usłyszałam dobiegające z dżungli głosy. Zdaje się należały do Torance i Leah. Obie wadery biegły w naszą stronę. Jednak wciąż były daleko.
Ting pociągnął za rękaw swojego płaszcza. Ja jednak nadal przetrzymywałam materiał przy ziemi.
Uświadomiłam sobie, że to byłby trzeci raz, jak rozdzielamy się. Było ich niewiele, a jednak każda z tych sytuacji niosła ze sobą strach nie do opisania. Każda rozłąka mogła przecież potrwać już na zawsze.
Chociaż poprzednio ja sama byłam powodem każdego rozdzielenia się, nigdy nie była to w pełni świadoma decyzja. Nie potrafiłam w porę rozpoznawać sytuacji, które prowadziły do tego. Dziś po raz pierwszy czułam, że mogę coś zrobić. Spojrzałam na łapy przytrzymujące okrycie Tinga na ziemi. Dopóki ich nie podniosę, odmieniec zostanie tutaj.
– Wrócę najszybciej, jak to będzie możliwe – zapewnił Ting.
– A jeśli... nie będzie to możliwe? W ogóle? – wydusiłam.
– To twoja historia potoczy się dalej, Pierzasta.
Z trudem przełknęłam ślinę. Podniosłam łapy z jego ubrania. Najpierw jedną, potem drugą.
– Bylebyś wrócił... nie ważne kiedy – mruknęłam.
Znów dotarło do mnie echo głosów moich przyjaciół. Byli coraz bliżej.
Poczułam ból wewnątrz torsu. Po chwili jednak do ucisku rozchodzącego się od środka, dołączył ucisk z zewnątrz. Dobrą chwile zajęło mi uwierzenie w to, co się działo. Ting nigdy wcześniej nie przytulił mnie pierwszy.
Nie wiedziałam jednak, czy nie wolałabym, żeby tego nie zrobił. To tylko dodało goryczy do już przytłaczającej sytuacji.
– A, właśnie... zapomniałbym – mruknął Ting, kiedy wreszcie wypuścił mnie z uścisku tych długich ramion.
Podniósł swój płaszcz i zaczął przeszukiwać jego kieszenie. Potem, podsunął mi jakiś przedmiot. W półmroku dżungli i pośród mgły zbierających się w oczach łez, nie mogłam nawet dostrzec, co to było.
– Mówiłaś, że chcesz zrobić nowy naszyjnik.
Wtedy z zasłony roślinności wynurzyły się znajome sylwetki. Kolejno Torance, za nią Leah, na końcu As. Chyba w oddali słyszałam również Wilata. Odruchowo odwróciłam głowę w stronę przyjaciół.
– Lind, coś się stało? – spytała Leah.
– Nie, ja tylko... – Wytarłam pyszczek.
– Gdzie Ting? – dodał As.
Odwróciłam się. Odmieńca już nie było.
Przetarłam oczy. Ból w środku zaczął ustępować. Była tylko... taka dziwna pustka. Tak samo zniknęły łzy. Wszystko ucichło.
– Wracasz z nami do watahy, Lind? – spytała Torance.
– Tak... tak. Tylko muszę... – Zaczęłam rozglądać się za przedmiotem, który zostawił mi Ting. O mało o nim nie zapomniałam. Wreszcie wypatrzyłam na ziemi coś odbijającego światło. Był to bursztyn.
Idealny do nowego naszyjnika.

Uwagi: brak.

poniedziałek, 26 października 2020

Od Firii "Brakuje mi ciepła" cz. 10


Czerwiec 2027
Mama była bardzo utalentowana. Jedną z tych wyjątkowych zdolności mamy było przywoływanie Wiateru. Takiej śmiesznej niewidocznej istotki; szumiącego przyjaciela. Zdaje się wszystkie ciocie i wszyscy wujkowie lubili tego jegomościa. Ja też go lubiłam, ale nie znosiłam jego odwiedzin. Wiater miał pewną potwornie niefajną cechę - przynosił ze sobą zimno. Mama może wydawać mu różne polecenia, ale tego jednego nie umiała zmienić. To była jedyna rzecz na świecie, której mama nie potrafiła.
Naciągnęłam koc wyżej na głowę. Owinęłam ciaśniej swoje łapy. Pewnie Wiater nie chciał, żeby było mi zimno. Jednak dotrzymywał teraz towarzystwa dużym wilkom, a ja przypadkiem byłam tuż obok. W dni takie, jak ten - z ciepłym piaskiem i jasno świecącym słońcem, Wiater pojawiał się bardzo często.
Oceniłam odległość, jaka dzieliła mnie od mamy, wujka Asa i cioci Lee. Nie mogłam odejść jeszcze dalej. To już by było zbyt niebezpieczne!
– Na pewno nie jest ci gorąco, złotko? – spytała ciocia. Podniosłam nieznacznie wzrok. Biała wilczyca wyciągała głowę w moją stronę.
– Oj nie wypytuj jej już tak – wtrącił As. – Widać, że młoda dobrze wie, czego chce od życia. Yivu też nie narzeka – dodał z dumą, spoglądając na coś kudłatego leżącego w piasku kawałek dalej. To coś chyba akurat spało.
Poczułam, że Wiater minimalnie się przesunął. Teraz prawie mnie nie sięgał. Niestety, prawie. Otuliłam szczelniej kocem swój kawałek kory. On też nie lubił zimna.
– Żeby w taki upał jeszcze nakrywać się... Lind, a może trzeba z tym pójść do...
– Ellamaria mówiła, że nie widzi niczego niepokojącego – odezwała się mama, wchodząc cioci w słowo. – Po prostu... Firia ma odrobinę wyższą temperaturę ciała.
Usłyszałam głośne westchnięcie.
– Cóż... przynajmniej jej jednej nie jest gorąco na tej plaży – mruknął wujek As. Wyszczerzył przy tym zęby. Wyglądało to przerażająco. Z mojego pyszczka wyrwał się cichy pisk. Zasłoniłam oczy kocem.
– E... ja tylko... – usłyszałam przytłumiony głos wujka. Zaraz po tym nastąpiło kilka uderzeń łap w piasek. Już po chwili poczułam wyraźny zapach mamy. Natychmiast objęłam jej pyszczek łapami.
– Mama – pisnęłam.
– Hej, a to nie było tak, że Silee ma odrobinę niższą temperaturę ciała? – usłyszałam szept wujka. Chyba mówił teraz do cioci. – Że jest takim przeciwieństwem Firii?
– No tak...
Poczułam, że Wiater osłabł nieco. Wtedy do moich uszu dotarły jakieś piski. Ich źródłem były biegające po plaży szczeniaki. Dostrzegłam, że jeden podbiegł bardzo blisko wody. Zesztywniałam. On wskoczył prosto do niej!
Załkałam. Po moim pyszczku spłynęło kilka łez.
– Coś nie tak, Płomyczku? – spytała mama.
 – Bu-bu... – wydukałam. Mamo, zrób coś! Zaraz ich też pogryzie woda! Przecież woda gryzie w łapy wszystkie szczenięta, prawda?
Mama przytuliła mnie do siebie i otarła mi oczy. Zobaczyłam, jak tamte wilki wracają na brzeg. Mama naprawdę jest niesamowita, uratowała ich nie odwracając nawet głowy! Odetchnęłam z ulgą.
– Hm, chcecie jeszcze pogadać o naszyjnikach? Jak Yivu się obudzi, nie będę w stanie się skupić.
– Czemu tak się uparłeś na te naszyjniki? – mruknęła ciocia Lee. – Nie mamy już innych tematów do rozmowy?
– Ja będę robić nowy naszyjnik  – odezwała się mama. – Z tego bursztynu. Chyba czas najwyższy się tym zająć.
– Mam nadzieję, że wiesz, iż otrzymujesz porady z najwyższej półki – powiedział wujek. – Od niedawna jestem specem od biżuterii.
Mama wydała coś w rodzaju cichego szczeknięcia. To oznaczało, że coś ją rozbawiło.
– Od jak bardzo niedawna? – spytała ciocia Lee.
– Od tego Medalionu, który robiłem ze szczeniętami na zajęciach.

<C. D. N.>

Uwagi: brak.

>> Następna część >>

poniedziałek, 19 października 2020

Od Scotta "Odkupienie jednak nigdy nie nadejdzie" cz. 2


Kwiecień 2027
Przechodząc przez centrum watahy, starał się ze wszystkich sił unikać ciekawskich spojrzeń zaintrygowanych wilków. Czuł mimo wszystko na sobie wzrok każdego, kogo musiał minąć – z pewnością wzbudzał swoistą sensację, targając w pysku zwinięte ubrania. Większość go kompletnie nie znała, niektórzy zdawali się jednak gdzieś go widzieć, lekko cofali się, jakby niepewni, czego po nim oczekiwać.
- Widziałem go – powiedział ktoś w tłumie – Ba, mam wrażenie, że tej nocy mało kto złapał chociaż odrobinę snu…
- To on tak wył? – pytał kolejny wilk – Jakiś czas wcześniej pojawił się tu człowiek.
- Wilkołak…
- Co on tu w ogóle robi?
„Nie ja teraz szaleję po lesie!”
Scott uparcie unikał jakiegokolwiek kontaktu wzrokowego. Oni już wiedzieli. Parł przed siebie, przeciskając się przez tłum gapiów. Słowa siostry odbijały się echem w jego umyśle, choć cały czas nie miał stuprocentowej pewności. Może to tylko urojenia? Schizofrenia, kto powiedział, ze wilkołaki nie mogą na nią chorować?
Odrzucił te myśli. To była Vena. Tylko ona potrafiła do niego sięgnąć w ten sposób. Za każdym razem jednak było to ich obecne otoczenie – czemu więc widział ją w ogrodzie…?
Nawet nie zauważył, kiedy dotarł do plaży. Wiedział o niej w zasadzie tyle, że służyła jako miejsce do spania – o ile wilkom to nie robiło żadnej różnicy, tak dla niego (w formie ludzkiej oczywiście) ta opcja była wiele mniej przyjazna. Jak na razie musiał to spróbować przeboleć.
Powoli dochodziło południe. Scott niedbale rzucił ubrania, po chwili przysiadł obok nich, wzrok wbijając w łagodne fale. Widok ten miał go hipotetycznie uspokoić i sprawić, by mógł w jakikolwiek sposób zacząć ponownie trzeźwo myśleć, jednak nic z tych rzeczy – chwilę później był tylko bardziej zirytowany niż wcześniej. Głos, cichy szept w głowie uparcie podsuwał mu kolejne słówka, karmił narastającą wściekłość i rozgoryczenie.
- Szlag… - mruknął cicho.
Zamknął oczy. Do uszu docierał szum morza, próbował jeszcze raz prześledzić szczegóły swojego snu – tak postanowił nazywać to, czego doświadczył kilka godzin wcześniej. Czemu miało służyć te przywoływanie wspomnień? Co było przesłaniem? Nie wiedział. Rysował w swojej głowie obraz ogrodu – rabatki z przeróżnymi kwiatami, wierzba, oczko wodne, huśtawka, róże… Nie było w tym nic niezwykłego, a mimo to upierał się, że coś pominął, zaaferowany spotkaniem Veny.
- Jeśli zdążę… przyjdę do ciebie… - powtórzył jej słowa.
***
Zdążyła, tyle był w stanie z siebie wydusić, gdy ta ponownie przed nim stanęła w tym ogrodzie, który znał ich wszystkie tajemnice. Cienie pod oczami ostro odcinały się od bladej skóry – nie wiedział, czy to pogoń, czy komunikacja z nim zabierała Venie tyle sił.
- Mówiłam, Scottie? – roześmiała się, choć jej głos nie był do końca tak radosny.
Przynajmniej się starała.
- Czy… znalazłaś ich? – zapytał Scott.
Czuł, jak serce biło mocniej, gdy czekał na odpowiedź siostry. Vena wzruszyła ramionami, spoglądając gdzieś w bok.
- Jestem już całkiem blisko. – odparła. – Jest tylko jeden problem.
- Jaki…?
Scott doskonale widział, że jego siostra zastanawiała się nad odpowiedzią. Czy szukała najdelikatniejszego sposobu na przekazanie mu jakiejś bardzo złej informacji? Tak się czuł, chciał, by w końcu rozwiała wątpliwości. Modlił się, aby to była jedynie jakaś dramatyczna zasłona, które Vena tak uwielbiała.
- Powiedzmy, że powinieneś o tym wiedzieć – powiedziała – Naszych rodziców zabiły wilkołaki.
- Dlatego… posądzili nas? Dlatego winę zrzucono na nas i wysłano Łowców?
- Coś koło tego. Jednak to nie koniec, Scott.
Poczuł, jak najpierw zrobiło mu się gorąco, a po chwili z twarzy odpłynęła krew – i tak kilka razy. Vena użyła jego właściwego imienia. Zawsze tak się działo w sytuacjach wystarczająco… poważnych.
- To nasi biologiczni rodzice. – w końcu wyjaśniła.
Ta informacja spadła jak grom z jasnego nieba.
- Cholera, zauważyli mnie. – powiedziała nagle Vena, rozglądając się wokoło, jakby w ogóle nie widząc swojego brata. – Kocham cię, braciak. Pamiętaj.
***
Scott zerwał się z piachu, nabierając gwałtownie powietrza w płuca. Chciał wołać, jednak powstrzymał się w ostatniej chwili – widział śpiące na plaży wilki, czy przysnął? Jakim cudem to mu się udało? Nie pamiętał, by mu się w ogóle chciało spać po ostatnim śnie, a co dopiero teraz?
Zabrał ze sobą swoje ubrania – jakby licząc na rychły powrót do ludzkiej postaci, by potem powoli zejść z plaży, niekiedy przestępując nad rozłożonymi na piachu wilkami. Nie raz, nie dwa wstrzymywał oddech, modląc się, by kogoś nie obudzić. Nie miał najmniejszej ochoty na tłumaczenie się ze swoich nocnych przechadzek, nie teraz. Gdy tylko stamtąd się wydostał… Nie wiedział już, co powinien zrobić.
To był impuls, tylko tyle. Na co liczył, że przypadkiem natrafi na Venę, świętym cudem ochroni ją przed niechybną śmiercią z ręki biologicznych rodziców? Prawdopodobnie wiedziała, że nie da rady, ale chciała spróbować.
- Jasny szlag! – wyrwało mu się – Dlaczego nigdy, ale to nigdy nie mogę się na coś przydać, kiedy ktoś mnie tak cholernie może potrzebować…?
Nie było nikogo, kto mógłby mu odpowiedzieć.

<c.d.n.>

Uwagi: brak.

>> Następna część >>

poniedziałek, 12 października 2020

Od Yvara "Zostaw w spokoju" cz. 2

<< Poprzednia część <<

Czerwiec 2026
Temat bójki skutecznie rozproszył wszystkie szczeniaki. Już nikt nie słuchał Forta, który początkowo próbował wrzeszczeć na uczniów, ale szybko się poddał. Usiadł z boku i posyłał pełne gniewu spojrzenia rozochoconej grupie. W końcu, gdy rozmowy stosunkowo ucichły, jego zirytowany głos rozerwał powietrze niczym ostry szpon. Groźba wyraźnie zawarta w jego tonie i słowach zaskoczyła uczniów, na tyle by zamilkli. Ktoś spróbował zakpić z nauczyciela, ale ten, zdobywszy w jednej chwili zainteresowanie szczeniaków, od razu go ukarał. 
Reszta zajęć minęła w ciszy. Każde wypowiedziane bez pytania słowo skutkowało wlepieniem kary przez Forta. Skończyło się na tym, że większość grupy miało ją odbyć, a basior prawie dygotał z wściekłości. Szczeniaki natomiast, chociaż przestraszone, nadal posyłały sobie pełne rozbawienia spojrzenia.
Yvar siedział w miejscu, gdzie odrzucił go nauczyciel i gromił wzrokiem Exana, Kaiju i Eunice – według niego – sprawców tego wszystkiego. Łapy oraz kły kusiły, aby rzucić się w stronę któregoś z nich i w ten sposób wyładować wściekłość. Ostatni raz czuł coś takiego, kiedy Elanor skrzywdziła Vi. 
Na jego pysk wstąpił grymas, kiedy przypomniał sobie starszą wilczycą. Jakiś czas temu skończyła naukę. Yvar nie mógł opanować związanej z tym ulgi. Sam nie wiedział, kto ucierpiałby bardziej w czasie zajęć zajęć – on, ona, Vi czy Morti. Albo jakikolwiek szczeniak, który postanowiłby wmieszać się w ich spór. A nie chciał każdego dnia podpadać nauczycielom przez bójki bądź, co gorsza, kłócić się przez to z rodzicami. Tori była w stanie wybaczyć kilka takich wybryków, ale i jej cierpliwość kiedyś się kończyła. Asgrim natomiast nie tolerował takich zachowań przez wrodzoną słabość.
Basiorek nie słuchał, o czym mówił Fort. Słowa samca składały się na niezrozumiały szum, a Yvar nie był zainteresowany rozszyfrowywaniem go. Wyczekiwał jedynie końca zajęć i niezasłużonej kary. 
Kiedy ta nadeszła, nie wdawał się w zbędne dyskusje z kimkolwiek z resztą ukaranych. Robił, co musiał i próbował ignorować pełne rozbawienia odgłosy szczeniaków, które traktowały zlecone im zadanie jak kolejną zabawę. Skutkiem tego było, że skończył przed wszystkimi. W związku z tym postanowił usiąść i zaczekać, aż Fort pozwoli mu odejść. 
Zamiast tego basior, kiedy go zobaczył, kazał pomóc reszcie. 
– Nikt nie odejdzie, nim wszyscy nie skończą sprzątać – mruczał pod nosem Yvar wywrzeszczane przez dowódcę wojowników słowa.
Któregoś dnia to ja będę mu rozkazywać, postanowił w myślach. Ta myśl dodała mu siły, by zacisnąć zęby i jak najszybciej pomóc pozostałym. Bądź zrobić wszystko za nich, bo tylko Exan wyrażał zainteresowanie zleconą im pracą. 
– To twoja wina – oskarżył go w pewnej chwili. – Bałeś się, że twoja siostra usłyszy prawdę?
– To bzdury, a nie prawda – odwarknął Yvar.
– Możesz przestać udawać. To żałosne – stwierdził Exan. – Wszyscy to widzą. Tylko ona jest zbyt głupia albo woli udawać głupią. 
Yvar przymknął powieki. Próbował opanować przemożną chęć ponownego ataku na starszego samca. Jedynie cichy głos rozsądku przypominał mu, że to może zakończyć się kolejną karą, a tym samym zmuszeniem do dłuższego przebywania z likantropem.
Kiedy ponownie je otworzył, Exana nie było obok niego.
Na jego szczęście.

<c.d.n.>

>> Następna część >>

sobota, 3 października 2020

Od Gavriela "Terapia szokowa" cz. 5

Październik 2026 r.
Dernet odchrząknął. 
– Sądzę, że… to na coś się wam przydało i wyniesiecie coś z tej lekcji. 
– Czy Morti może też mnie nauczyć grać? – zapytał ktoś nagle. 
– A mnie Gavriel? 
To nie uszło uwadze Gavriela. Podniósł głowę, aby odszukać wzrokiem osoby, która wypowiedziała to zdanie. W oczy rzuciła mu się pewna drobna waderka, której imienia nie znał… jeszcze. Miała beżowe futro i lśniące kamienie szlachetne przypięte do włosów. Sięgałaby mu mniej więcej do ramienia w formie wilczej.
– Trochę to zajmie – uśmiechnął się nieco krzywo Gavriel – Jak to dobrze ujął Mortimer: póki co nie ma w tym niczego imponującego. 
Waderka potaknęła głową, przebierając nerwowo łapkami. Gavriel odwrócił pysk udając brak zainteresowania. W rzeczywistości jednak dobrze zapamiętał sobie tę waderkę. Była… całkiem ładna. 
Mortimer otworzył usta aby coś powiedzieć, ale wtedy przerwał mu Dernet: 
– Mogę porozmawiać z Joelem, jeśli chcecie. Mógłby wam objaśnić co nieco w kwestii grania na gitarze. 
Gavriel czuł na sobie spojrzenie Mortimera. Nie umiał jednak nawet się domyślić, co chodziło po głowie chłopcowi. Gavriel dumnie uniósł brodę, patrząc na podekscytowanie reszty grupy. Uśmiechnął się pod nosem. Czuł się… prawie spełniony. Prawie, bo najważniejsza część jego zadania wciąż pozostawała przed nim. I nie było gwarancji, czy się powiedzie. I czy będzie to tak proste, jak pojedynek na gitary.
– Dobrze więc – oznajmił Dernet. – Przy najbliższej okazji sprowadzę na lekcję kreatywności Joela Treunisa… 
Urwał, widząc nagłe zdezorientowanie szczeniąt. 
– Treunis to nazwisko Joela, Yuki i ich potomstwa – odpowiedział niepewnie Dernet. Spojrzał wyczekująco na Exana. Kiedy basiorek mu potaknął, kontynuował swój wywód. 
Mortimer w międzyczasie kompletnie stracił zainteresowanie Gavrielem, który z każdym kolejnym słowem Derneta zaczynał odczuwać coraz wyraźniejsze znużenie. Prędko domyślił się, że wynikało to ze zbyt długiego przebywania w formie ludzkiej. Skrzywił się lekko. Mama mówiła, że w z wiekiem przestanie go to aż tak męczyć. Zmienił się jednak ponownie w wilka. Tak profilaktycznie. Otrząsnął futro, przykuwając tym samym spojrzenie Derneta. Chciał coś powiedzieć, ale szybko zmienił zdanie. Gavriel uśmiechnął się nieco szerzej. Szybko jednak kąciki ust mu… zdrętwiały. Uśmiech całkiem znikł, razem z resztkami zadowolenia z udanej akcji. Opuścił głowę. Nie podobał mu się ten stan. 
Kiedy znów podniósł wzrok, zorientował się że był obserwowany przez Mortimera. Posłał mu pytające spojrzenie. Chłopiec zmrużył oczy, po czym odgarnął z oczu ciemnobrązową grzywkę. „Czegoś chce, ale jeszcze nie wiem czego”, przeszło przez myśl Gavrielowi. Westchnął cichutko. 
– Po lekcji – szepnął do Mortiego. Chłopiec potaknął głową, teraz już swobodnie wracając do obserwowania Derneta. W głowie Gavriela jednak nadal panował nieprzyjemny nieład... I powoli uświadomił sobie, że już wcale nie miał ochoty na rozmowy. Ani z Mortimerem, ani nawet z kimkolwiek innym. Zdarzało mu się to już kilka razy, ale nigdy aż tak wyraźnie...

piątek, 2 października 2020

Od Gavriela "Terapia szokowa" cz. 4

Październik 2026 r.
Gavriel wciąż się uśmiechał.
– Gratuluję. Udało ci się. Co prawda większe show robił twój wokal, ale było dobrze.
– I? Teraz chyba twoja kolej, co nie? – zapytał Morti ostro. Nadal czuł do niego złośc, ale nie tak silną, jak jeszcze kilka minut temu. Szarpanie strun nieco go… uspokoiło.
Grupa zgodnie zamilkła. Teraz wszyscy wyczekująco wbili spojrzenia w drobną postać Gavriela. W formie ludzkiej był o całe pół głowy niższy od Mortimera. Wzruszył więc ramionami i przyjął gitarę. 
– Niech będzie. 
Najpierw upewnił się, czy była nastrojona. Morti w tym czasie obserwował to z dłońmi ułożonymi na biodrach. Tata stroił ją rano. Musiała być w dobrej formie. Gavriel – tak jak podejrzewał Morti – nie znalazł żadnych uchybień, więc ostrożnie zaczął grać swoją melodię. Z czasem nabrał nieco więcej pewności. Była żwawsza i dużo bardziej chwytliwa. Nie miała słów. Morti obserwował to spod zmrużonych powiek. Gavriel starał się nie dać po sobie poznać, że się stresuje. Palce omsknęły mu się dobre kilka razy, ale dzielnie kontynuował. Kątem oka widział, że nauczyciel kilkakrotnie zastanawiał się nad próbą przerwania mu w trakcie, ale ostatecznie zrezygnował. Przy drugiej takiej próbie, Gavriel przygryzł wargę. Mylił się coraz częściej. Było to trudne do usłyszenia, ale on wiedział. I Mortimer również. 
Kiedy skończył, odrzucił swoją ciemną lokowaną grzywkę do tyłu. Lekkim ruchem zdjął z siebie gitarę i odczekał, aż oklaski ustaną. Dopiero wtedy zwrócił twarz ku mierzącego go wzrokiem Mortiego. Po chwili namysłu wyższy chłopiec oznajmił:
– Myliłeś się. Co najmniej kilkukrotnie. Do tego grałeś za szybko. Stresowałeś się, prawda? 
Gavriel uśmiechnął się. Tym razem nie był to ironiczny uśmiech. 
– I? Co jeszcze? 
Morti na widok jego wyrazu twarzy trochę stracił na pewności. Kontynuował jednak: 
– Za słabo dociskałeś struny i tempo było nierównomierne. Nikt cię tego nie uczył? 
Gavriel patrzył na niego przez chwilę w milczeniu. Uśmiech nadal nie schodził z jego twarzy. Dopiero potem uniósł lekko brodę i zawyrokował: 
– A czy ty chciałbyś nauczyć mnie jak korygować błędy, które popełniam? 
Szczeniaki wydały z siebie ciche okrzyki zdziwienia. 
– Ja? Przecież sam nawet do końca nie umiem… – urwał. Wpatrywał się badawczo w Gavriela.
– Naucz się i wtedy przekaż do mnie. 
– Możesz zapytać mojego taty… 
– Radzisz sobie, Morti. – Gavriel klepnął go w ramię. – Naucz się na tyle, abyś mógł nauczyć i mnie. Ciebie uczył tata, i mnie mój również. Ciebie jednak najwyraźniej uczył skuteczniej. Możesz go ode mnie pozdrowić. 
Morti nie wiedział co powiedzieć. Obserwował rozbawioną fizjonomię Gavriela z odrobinę rozchylonymi wargami. Zupełnie nie rozumiał, czy ten sobie z niego żartował, czy też nie. Wyczuwał postęp, ale z minuty na minutę był co do niego mniej pewny.
– I gratuluję, ta dyskusja to pierwszy krok do nauczenia się asertywności. Tak trzymaj – oświadczył Gavriel dumnie. Nim jednak Morti zdołał się odezwać choćby słówkiem, Gavriel odsunął się i zmierzył znowu do krzaków, aby odłożyć gitarę do pokrowca. Po drodze jeszcze skrzyżował spojrzenia z Morgenem, który wciąż obserwował go nieufnie. Kiedy wracał, jasny basiorek był już wyłącznie skupiony na swoich pazurkach.

<C.D.N.>

czwartek, 1 października 2020

Od Gavriela "Terapia szokowa" cz. 3

Październik 2026 r.
– Co? – Morti był kompletnie zbity z tropu. 
Gavriel wstał, otrzepał się z piasku i zmienił w formę ludzą. Szczeniaki, włącznie z nauczycielem, podążali za nim wzrokiem w napięciu. Wkroczył w krzaki, w ktróych najczęściej przebywała rodzina Treunisów. Morti z bijącym sercem przyglądał się, jak chłopak wyciąga z pokrowca jasnobrązową gitarę jego taty. Ostrożnie przeniósł ją nad szerkimi liściami wymyślnych krzewów. Wracając do grupy, wyciągnął w stronę Mortiego instrument. Nadal się uśmiechał.
– Udowodnij mi, że jesteś wart więcej. 
– Co? – Morti patrzył na niego z niedowierzaniem. – Co mam zrobić? 
– Zagrać. Udwodnij mi, że umiesz więcej. 
– To o niczym nie świadczy… 
– Świadczy – przerwał mu Gavriel, wpychając mu w ręce gitarę. Morti w popłochu zmieni formę w ludzką. Złapał najpierw za gryf, ale zaraz potem opamiętał się i zmienił jej ułożenie na bardziej komfortowe. Naprawdę nie chciał, aby coś się jej stało. Szczególnie, że należała do jego taty. 
– Zgłupiałeś już do reszty? – syknął Morti. Nie spdoziewał się, że stać go było na tyle jadu w głosie. – Nie twoje, więc dlaczego ruszasz? 
– Wiem jak się obchodzić z gitarą. O to nie musisz się martić – odparł lekko – Jeśli jednak mówimy o tobie… nie byłbym tego taki pewien. 
– Dlaczego akurat gitara? – pytał Morti, patrząc na metalowe struny. Nadal nie umiał opanować gniewu. 
– Zdaje mi się, że to jedyny instrument, z którym miałeś do czynienia tutaj. Przyjaciele Lind nie daliby ci nigdy w życiu własnych. Jeśli jednak mówimy o Joelu… Byłbym w stanie uwierzyć, że cię czegoś nauczył. Udowodnij mi to więc. 
Morti z gniewem zacisnął palce na gryfie. Zrobił to w zupełnym nieładzie, nie skupiając się na tym, aby był to jakikolwiek akord. Czuł na sobie spojrzenia całej grupy. Wszyscy czekali w napięciu. On albo Gavriel. On albo nikt. Nigdy do tej pory nie czuł takiej złości. W dodatku na kogoś. 
Tata uczył go niewiele. I to tylko bluesa. Mówił, że to dobre do podstaw. Blues nie był jednak dobry dla kogoś tak zdenerwowanego jak on. Kiedy przekładał dłoń na odpowiedni próg i przypominał sobie układ palców nie mógł powstrzymać drżenia ręki. Jego oddech był równie roztrzęsiony i ciężki. Nie mógł się skupić. Nie pamiętał, jak zaczynała się w ogóle ta piosenka. 
– Co będziesz grać? 
– Nie wiem. Chyba „I’m A Man”… 
Gavriel uśmiechnął się pobłażliwie. 
– Graj więc. Żebyś tylko nie zapomniał jak...
Morti przesunął palce na drugi od góry próg. To musiało być tutaj. Delikatnie przeciągnął palcami po strunach. Tak, to było to. Zagryzł wargę i zaczął grać. Zmieniał chwyt tylko kilka razy, nim zaczął nucić pod nosem tekst. Nie znał całego. Nie był w języku, którym posługiwałby się na co dzień. Może mylił słowa, ale starał się tym nie przejmować. I tak nikt nie znał angielskiego. Prawdopodobnie. 
Przerwał dopiero, kiedy palec omsknął mu się ze struny. Zacisnął wtedy szczękę tak, że aż coś w niej strzeliło. Pomylił się. Opuścił gitarę i popatrzył wyzywająco w oczy Gavriela. Szczeniaki zaczęły mu klaskać, ale ani mrugnął. Nie tym razem.

<C.D.N.>

środa, 30 września 2020

Od Gavriela "Terapia szokowa" cz. 2

Październik 2026 r.
Morgen przebiegł ponownie wzrokiem po pyskach wilków, jakby w poszukiwaniu pomocy. Jego oczy zatrzymały się na uśmiechającym się Gavrielu. Dopiero po minie Morgena zorientował się, że jego uśmiech musiał wyglądać wyjątkowo… nieprzyjemnie. Basiorek się wzdrygnął i popatrzył na swoje łapki. 
– No to… – Morgen urwał. – Za laaaskiem… Dawno za laaaskiem… Mieszkał lasek. 
Morgen urwał, wytrzeszczając brązowe ślepka. Gavriel parsknął śmiechem.
– „Za laskiem mieszkał lasek”? Co to za niedorzeczny tekst? 
– To nie było tak… Chyba… zapomniałem tekstu. 
Dernet uniósł łapę, aby poklepać po plecach Morgena, ale wtedy ktoś rzucił: 
– Uwaga, lasek będzie cię klepać! 
Morgen odskoczył wystraszony. Zdezorientowany popatrzył na Derneta, który również kompletnie nie wiedział już, co się dzieje. 
– Co za głupota… - śmiał się dalej Gavriel, tym razem z bezsensowności tej sytuacji. Morgen jednak kompletnie inaczej to odczytał. Gavriel zauważył to dopiero, kiedy usłyszał ciche łkanie. Z jego płuc uleciało powietrze, a uszy opadły. 
– Hej, nie to chciałem… 
– A co?! – wykrzyknął Morgen niemal histerycznie. Dopiero wtedy Gavriel zrozumiał, że dźwięki, które z siebie wydawał, wcale nie były zaczątkiem płaczu. Co jedynie… irytacji. Uświadomiwszy to sobie, przybrał na nowo pozę pewną pewności siebie. 
– Pomóc. 
– Tylko pomóc?! 
– Tak. – Gavriel uniósł dumnie brodę. 
– A więc NIE pomagasz! 
– Czyżby? – Gavriel z ironicznym uśmieszkiem przechylił głowę, udając, że wszystko jest w należytym porządku. I że wcale jeszcze chwilę temu nie miał mętliku w głowie. 
– Wcale a wcale! Tylko się ze mnie śmiejesz! 
– A ty jesteś zbyt wrażliwy i przejmujesz się bzdetami. Popatrz na to trzeźwo. 
Morti szybkim krokiem wyminął Gavriela i jednym stanowczym uściskiem objął roztrzęsionego z nadmiaru emocji Morgena. Jasny basiorek wydał się bardzo drobny w porównaniu do niego. Zupełnie, jakby dzielił ich ponad rok. Oddzielnie sprawiali kompletnie inne wrażenie – Morgen był przeciętnego wzrostu, Morti zaś nie tyle co wysoki, a bardziej barczysty. Teraz bardzo mocno zarysowała się wątła sylwetka Morgena w porównaniu do Mortiego, który zmagał się z naturalnym nadmiarem futra.
– I… teraz wszyscy będziemy płakać? – zapytał Gavriel. Zauważył też, że uścisk Mortiego nieco się zacieśnił. Nie widział jednak jego miny, więc nie umiał ocenić, co miał tym na celu. 
– Czyli rozumiem, że tak – dodał Gavriel z odrobinę sztucznym rozbawieniem. – Już mam zacząć czy zrobimy to jakoś synchronicznie? 
Nagle Morti oderwał się od Morgena i niemal rzucił się na Gavriela. Dzieliło ich raptem kilka centymetrów, przez co w pierwszej chwili odskoczył ze strachu. 
– Jesteś... jesteś najgorszą, najbardziej podłą i zarozumiałą osobą którą znam! – Morti wrzasnął mu prosto w pysk. - Kim ty w ogóle jesteś żeby tak mówić?! Za kogo ty się uważasz? Zachowujesz się, jakbyś pozjadał wszystkie rozumy, a sam jesteś… nic nie warty! 
Gavriel przysłuchiwał się temu z uśmiechem, który z sekundy na seundę wędrował coraz wyżej. Już rozumiał, co się właśnie stało. 
– Udowodnij – powiedział tylko.

<C.D.N.>

wtorek, 29 września 2020

Od Gavriela "Terapia szokowa" cz. 1

Październik 2026 r.
Gavriel trafił na dodatkowe zajęcia z kreatywności przypadkiem. Zorientował się w tym, że coś było nie tak dopiero w chwili, kiedy zaczęły się pojawiać coraz to młodsze i młodsze wilki, których nie znał z codziennych zajęć. Miał dobrą pamięć do twarzy, wobec czego wydało mu się to dziwne. Dopiero słowa Exana upewnił go w tym, że nie pomylił grup, a co jedynie dni. I że tak właściwie, to może zostać. Niedługo potem zjawiło się jeszcze kilka starszych szczeniąt. Nikt jednak wcześniej nie raczył poinformować Gavriela, że istniało coś takiego jak zajęcia dodatkowe. Zresztą nie przeszkadzało mu to szczególnie, ponieważ miał zamiar nauczyć się możliwie jak najwięcej. To właśnie z tego powodu postanowił jednak zobaczyć na czym to dokładnie polega. 
Jeszcze przed zajęciami jego wzrok przykuła postać Mortimera, który szybkim truchtem zbliżał się do grupki. Wyglądał, jakby biegł stanowczo zbyt długo nawet jak na niego. Nieomal się spóźnił. Dernet podążył za nim wzrokiem aż do miejsca, na którym zasiadł. Było to nieopodal Gavriela. Przemknęło mu przez myśl, że Mortimer w kółko kogoś przepraszał – tym razem padło na nauczyciela. Słyszał to wyraźnie. Mamrotał coś nawet pod nosem.
Zaraz potem Gavriel zza krzaków wypatrzył Eternę dumnie przyglądającą się ich grupie. Znał jej imię. Przy okazji przedstawienia jej przez innego szczeniaka, dowiedział się samych nieszczególnie przyjemnych rzeczy. W szczególności na temat jej relacji z Mortimerem. 
– Pa pa – wyszeptał Morti, machając łapą w jej stronę. Uniosła nieco wyżej podbródek. Zmierzyła wzrokiem Gavriela, który wbijał w nią bezwstydne spojrzenie, po czym zniknęła za krzakami. Nawet nie łudził się, że nie wróci. Zawsze wracała. Tak robiły wszystkie na wskroś przerażające osobniki. 
– Zerwij z nią – wyszeptał Gavriel, po czym odwrócił głowę w przeciwną stronę. Nie widział reakcji Mortiego. Podejrzewał, że było to oburzenie. 
– Dzisiaj… Możemy się zająć muzyką – powiedział Dernet po chwili namysłu. – Czy znacie jakieś piosenki? 
Łapa Gavriela wystrzeliła w górę. Dernet udzielił mu głosu. 
– „Teeth”, „Wildflower”, „Can you feel the summer”, „Sing to me”, „Summertime sadness”, „Video games”, „Skyfall”… 
– Bardzo ładna kolekcja, niestety żaden z tych utworów nic mi nie mówi – powiedział Dernet nieco zdziwiony. 
– Tata mi pokazywał – Gavriel wzruszył ramionami. Czuł na sobie spojrzenia całej grupy. 
– Czy mógłbyś zaśpiewać któreś z nich…? Bądź zanucić? 
– Jak się nauczę – oświadczył Gavriel, a jego wzrok powędrował do nieba. – A to będzie zapewne niebawem.
Kilka szczeniąt parsknęło śmiechem. Niekoniecznie szczęśliwym.
– Dobrze… A ktoś inny? – Dernet spojrzał wyczekująco na resztę grupy. 
– Ja! – wyrwał się jasny basiorek. Jeśli Gavriel się nie mylił, miał na imię Mor… Morten? Morgen? Nie mógł znaleźć w pamięci odpowiedniego imienia. Był niemal pewny, że był to Morgen. 
– Słucham. Możesz coś zaśpiewać? – zapytał Dernet z uśmiechem. 
Morgen nieco stracił na pewności siebie. Opuścił uszy, przebiegł wzrokiem po zebranych szczeniakach, po czym przełknął ślinę i skinął głową. 
– Tylko… muszę sobie przypomnieć melodię.

<C.D.N.>

poniedziałek, 28 września 2020

Od Morgana "Lek na brutalność tego świata" cz. 1

Marzec 2027
Pan Asgrim po śmierci swojej partnerki cały czas udawał. Uśmiech na jego pyszczku, żarty i uwagi, które rzucał – wszystko to było jakieś przytłumione przez ból, który odczuwał. Wyraźnie pamiętałem jego pysk, kiedy zdał sobie sprawę, że został sam z dwoma synami, w tym ledwo narodzonym szkrabem. 
To był dzień, w którym poważnie zastanawiałem się, czy zostanie lekarzem to dobry pomysł. Nie chciałem patrzeć na ból, a uśmierzać go. Dlaczego jedno nie mogło wykluczać drugiego? Dlaczego życie musiało wiązać się z taką ilością cierpienia we wszelakich postaciach?
Nigdy nie wierzyłem w żadnych bogów. Ich istnienie nie przekonywało mnie, jednak kiedy myślałem o tym... Chciałem wierzyć, że chociaż po śmierci wilk dozna szczęścia. Że zostanie mu wynagrodzone wszystko, co musiał przeżyć tutaj, za życia.
Na każdej lekcji z Asgrimem, próbowałem znaleźć słowa, którymi mógłbym go pocieszyć. Na żadnej mi się nie udało.
Ale wszystko wskazywało na to, że sama praca, możliwość oddania myśli do krainy tworzenia mikstur, mu pomagała. Kiedy nauczał i tworzył, ból wryty w jego ciało zdawał się chociaż odrobinę ustępować. Wobec tego przychodziłem na każde zajęcia, dodatkowe i niedodatkowe, słuchałem go, zadawałem pytania i udawałem, że nic się nie zmieniło. Z czasem poprosiłem nawet o większą ilość dodatkowych lekcji, na co samiec od razu przystał. Przychodziłem więc i uczyłem się, a obok nas leżał wtulony w wielkiego pluszaka Yivu – basiorek jeszcze mniejszy od mojej siostrzyczki.
W sobotę, czyli w dzień, w którym zajęcia dodatkowe były dla wszystkich chętnych, siedzieliśmy właśnie w takim gronie. Ja, pan Asgrim i jego mały synek. Nauczyciel wyglądał wtedy na wyjątkowo zmęczonego życiem i przygnębionego. Starał się jednak udawać przede mną i Yivu znacznie silniejszego niż był w rzeczywistości.
– Słuchaj, Morgan, niedługo będziesz już dorosły – zagadnął mnie. Jego głos był pozornie wesoły, ale z łatwością dostrzegłem, że udawał. Asgrim nie był najlepszym aktorem. – Ile ci zostało szczenięcej beztroski?
Przekrzywiłem głowę i zmrużyłem oczy, zastanawiając się nad odpowiedzią.
– Dwa albo trzy miesiące – odpowiedziałem po chwili.
– No, to już prawie jesteś dorosły! – przytaknął sam sobie. – Chciałbyś może poznać jeden z najprzydatniejszych eliksirów w dorosłym życiu?
Uniosłem uszy nagle zaciekawiony.
– Jaki?
– Porządna mikstura, która pomoże ci przetrwać brutalność tego świata – zawiesił głos, nadając swojej wypowiedzi nieco dramatyzmu. Nawet Yivu skierował głowę w jego stronę, jakby oczekując dalszego ciągu. – Alkohol.
– Alkohol? – powtórzyłem.
Asgrim skinął gorliwie głową.
– Dzięki alkoholowi świat nagle przestaje być tak okrutny. Jest o wiele łatwiej znieść wszystkie problemy – wyjaśnił. – Nie ma w sobie żadnych magicznych mocy, jest to jego naturalne działanie.
– Jak herbatki ziołowe?
Jego pysk wykrzywił grymas rozbawienia. Odpowiedziałem niepewnym uśmiechem.
– Nie do końca. Herbata jest bardziej subtelna. Alkohol działa szybciej i mocniej, by potem zniknąć z krwi i zostawić po sobie jedynie kilka nieprzyjemnych rzeczy.
– Jakich rzeczy?
– Kaca.
Zmarszczyłem brwi. Co to było "kaca"?
– Ból głowy, światłowstręt, wzmożone pragnienie, biegunka, mdłości i wymioty – wyrecytował nauczyciel, widząc niezrozumienie wyrysowane na moim pyszczku. – Brzmi o wiele straszniej, niż jest to w rzeczywistości – Zaśmiał się, ale jakoś tak sucho. Przez chwilę siedzieliśmy ciszę, którą przerywało jedynie ciche popiskiwanie Yivu, który szukał najwygodniejszej pozycji do dalszego leżakowania. – Nie powinienem szerzyć tej wiedzy wśród uczniów, ale tobie chyba mogę zdradzić ten sekret. Jako mojemu najpilniejszemu uczniowi. To jak, co ty na to, Morgan?
Nie miałem serca mu odmówić. Nie, kiedy wlepiał we mnie te boleśnie szaroniebieskie oczy. Przytaknąłem, wiedząc, że pozwalając mu na nauczenie mnie czegoś nowego, pomogę mu. Chociaż to mogłem zrobić. No i, tak całkiem szczerze, byłem ciekaw samego przepisu. Lubiłem uczyć się nowych rzeczy.
– Tylko nie mów o tym rodzicom. Zabiliby mnie za to – ostrzegł Asgrim.
– Będę milczał jak grób.
Basior spochmurniał, słysząc to porównanie, ale szybko potrząsnął głową i przystąpił do tłumaczenia. Cały czas słuchałem go uważnie i dopytywałem, kiedy milknął. Jak zwykle w takich chwilach, starszy basior zaczął powoli wracać do siebie.
Mój główny cel znowu został osiągnięty. Przynajmniej na ten moment.

<c.d.n.>


>> Następna część >>

Od Morgana "Miłość w promieniach słońca" cz. 7

<< Poprzednia część <<

Styczeń 2027
– Morgan, uważaj! – zawołał Trevenic i wykonał jakiś nieokreślony ruch tuż nad garnuszkiem, w którym mieszałem tworzony przez nas eliksir. Odskoczyłem przestraszony. Drewniana łyżka, którą trzymałem w pyszczku, upadła na piasek. Kilka ciekawskich spojrzeń skierowało się w naszą stronę. Widząc jednak, że nie miała miejsce żadna większa tragedia, znudzeni wrócili do swoich zajęć.
– Wszystko w porządku?
– Tak, tak – mruknąłem. – Wystraszyłeś mnie. Co się stało?
– Coś ci się chyba zepsuło.
Theo wyciągnął dłoń, w której zaciśnięty był nieregularny bursztyn. Zaniepokojony zerknąłem na swoją pierś, żeby dostrzec, że rzemyk był przerwany. Moje serce zabiło szybciej, kiedy zdałem sobie sprawę, że basiorek uratował mój medalion przed zatonięciem w odmętach mikstury.
– Dziękuję – powiedziałem szczerze, biorąc go w zęby i odkładając na liść palmy, w który wcześniej zawinięte były składniki. Teraz leżał pusty i gotowy odlecieć przy mocniejszym powiewie wiatru. – Ostatnio cały czas się psuje. Nie mam już do niego sił.
– Nie myślałeś, żeby go zostawić? Możesz w końcu go zgubić – zauważył Vic. Sięgał właśnie do zapasów pana Asgrima, by wziąć drugą łyżkę. Nasza była cała obklejona piaskiem. Skrzywiłem się na myśl, że będę musiał ją wyczyścić. Woda była lodowata o tej porze roku.
– Myślałem... – westchnąłem głośno. – Ale nie mógłbym tego zrobić. Jego obecność jest jak najlepsza magia uspokajająca.
– Mógłbym go kiedyś pożyczyć? Myślę, że byłby czasem bardzo przydatny – zaśmiał się samiec.
Od razu pokręciłem głową. Sama myśl o tym, że mógłbym go komuś oddać, budziła niepokój i ból. Nie potrafiłbym tego zrobić. Odkąd pamiętałem, nosiłem go na swojej szyi. Pierwszy raz zdjąłem go dopiero miesiąc temu, kiedy bursztyn odpadł po raz pierwszy. Od tamtego czasu zdarzało się to regularnie. Niezależnie ile próbowałem, nie potrafiłem związać go tak dobrze jak był oryginalnie.
Bursztyn był skazany na odpadanie, ja na naprawianie go.
– Tylko żartowałem – powiedział Trevenic, zauważywszy moją minę.
Uśmiechnąłem się, mówiąc, że wiedziałem o tym. Nie chciałem jednak opowiadać Vicowi o moim drobnym amulecie. Chyba bałem się, że wtedy straci swoją moc. Jakakolwiek by nie była.
– Skąd właściwie go masz?
Wzruszyłem ramionami.
– Mam wrażenie, że był ze mną od zawsze – odparłem. – Tylko rodzice temu zaprzeczają. Żadne z nich nie pamięta, żebym miał go jako maluch. To dziwne, nie sądzisz?
– Noo... Strasznie. Może dostałeś go od jakiegoś ducha czy coś?
Basiorek parsknął szczerym śmiechem. Ja również nie powstrzymałem rozbawionego prychnięcia.
– Nie wierzę w duchy, wybacz.
– Czyli masz jakieś racjonalne wytłumaczenie? – Uniósł brwi.
– Pewnie znalazłem go gdzieś, kiedy byłem zbyt mały, żeby to zapamiętać.
– To brzmi strasznie nudno – Vic ziewnął ostentacyjnie, wywołując u mnie kolejne prychnięcie. – Wolę swój pomysł.
– A ja swój – rzekłem i zerknąłem w stronę przybrudzonej piaskiem łyżki. Niepewnie tknąłem ją łapą. – Pójdę lepiej ją umyć. Poradzisz sobie?
– Jasne. Mieszanie to nic trudnego.
Pokiwałem głową i złapałem ją w pyszczek. Nim odszedłem, ostatni raz spojrzałem na bursztyn. Jego matowa barwa zdawała się pochłaniać światło. Jeszcze niedawno pobłyskiwał w słońcu, jednak ostatnio... Nawet, kiedy promienie sięgały w jego stronę, ten nie dawał żadnego znaku życia. Pozostawał ciemny i zimny.
W przypływie nagłego impulsu, schyliłem się i złożyłem pocałunek na jego martwych ściankach. Delikatny i czuły. Kiedy się odsunąłem, moim szybko bijącym sercem wstrząsnął jakiś dziwny żal i tępy ból, którego źródła nie potrafiłem dociec.
Tak bardzo chciałbym dostrzec blask życia odbijany przez jasnorudą barwę...

piątek, 18 września 2020

Od Morgana "Miłość w promieniach słońca" cz. 6


Październik 2026
Po tamtej pamiętnej lekcji nie potrafiłem przestać myśleć o Yngvi. Zaprzątała moją głowę codziennie. Podarowany przez nią naszyjnik z bursztynem cały czas ciążył na mojej szyi. Kiedy tylko na niego patrzyłem, nie potrafiłem powstrzymać uśmiechu. Był cudownie nieregularny, a sposób w jaki błyszczące elementy odcinały się od matowych hipnotyzował. Nieustannie zerkałem w jego stronę i bawiłem się nim w zamyśleniu. Uwielbiałem go i cieszyło mnie, że Yngvi również nosiła ten, który dla niej zrobiłem. Ciekawiło mnie, czy powiedziała komuś o naszej wymianie, czy też ciągle o tym myślała. Jednak nie miałem odwagi jej o to zapytać.
Ona zachowywała się, jakby nic się nie stało, a ja próbowałem robić to samo. Rozmawialiśmy tyle samo i tak samo jak wcześniej.
Nic się nie zmieniło.
Oprócz tego, że nagle zaczęła przyciągać mój wzrok, a sama jej obecność poprawiała mi humor lepiej niż cokolwiek innego.
Poza tym dosłownie nic.
W następną sobotę, jak zwykle, poszedłem na zajęcia z tworzenia eliksirów, chociaż kusił mnie całkiem inny fragment plaży, gdzie ona siedziała na piasku w promieniach wschodzącego słońca. Mimowolnie zerkałem w tamtą stronę, na co w końcu zwrócił uwagę sam nauczyciel, wytykając mi zainteresowanie jego córką. Speszony od razu zaprzeczyłem i już więcej nie spojrzałem w jej stronę.
Moje myśli pochłonął przepis na Eliksir Ognia. Razem z Asgrimem próbowaliśmy uwarzyć drobną ilość tej mikstury, bardziej dla samej zabawy niż z faktycznego zapotrzebowania. Nie był to zbyt skomplikowany ani zbyt czasochłonny eliksir w porównaniu do innych. Omawialiśmy go także już wcześniej, przez co teraz stworzenie go nie należało do najtrudniejszych.
– Pozwól, że spróbuję trochę twojego – powiedział nauczyciel, kiedy skończyliśmy. Nabrał kilka kropel do pipety i wlał je sobie prosto do ust. – Taka ilość pozwoli mi włożyć w ogień tylko jeden palec i to przez kilka sekund. Liczę, że się nie poparzę.
– Nie powinien pan... – Urwałem w chwili, gdy mężczyzna włożył palec w płomień. Z moich ust wyrwał się głośny syk, ale nic mu się nie stało. Ogień omijał go, nie czyniąc żadnej krzywdy.
– Tak, tak... Bezpieczeństwo w pracy – Pan Asgrim przewrócił oczami i wyciągnął palec. – To nie ty powinieneś mnie upominać. Oczywiście, że masz rację Morgan. Nie powinienem był tego robić, ale ufam ci. W końcu uczysz się od samego mistrza.
Zaśmiał się głośno, a ja westchnąłem. Kiedy zostawaliśmy sami, wyraźnie dostrzegałem pewien brak odpowiedzialności, który cechował pana Asa. Chociaż na lekcji dbał o nasze bezpieczeństwo, tak w czasie zajęć dodatkowych... Był chyba aż zbyt wyluzowany.
– Cześć, tato, skończyliście już?
Podskoczyłem. Moje serce zabiło szybciej. Zaoferowany próbą eliksiru, nie zauważyłem, kiedy podeszła do nas Yngvi. Spojrzałem w jej stronę. Wilczyca uśmiechnęła się na powitanie. Serce nie zwalniało.
– Tak, właśnie przed momentem. Zanieś to Yvarowi i mamie, dobrze? – odparł nauczyciel i podał waderze małą paczuszkę z kilkoma fiołkami. – Ja tu jeszcze zostanę i trochę popracuję.
Vi skinęła głową.
– Mogę w czymś pomóc? – wtrąciłem.
– Raczej nie. Będę tylko robić syropy. Dam sobie radę sam.
Pokiwałem głową na znak, że zrozumiałem i, pożegnawszy się z panem Asem, odszedłem w swoją stronę. Nie minęła chwila, a dogoniła mnie Vi. Zaczęliśmy rozmawiać o jakichś błahostkach. Dowiedziałem się, że Yvar i ich mama byli chorzy. Ciężko było nawet stwierdzić, które z nich zachorowało jako pierwsze; rozłożyło ich momentalnie wczorajszego ranka. Zdziwiło mnie to. Yvar nie dał po sobie w ogóle poznać, że coś było nie tak. Chociaż z drugiej strony... Nie obserwowałem go zbyt uważnie.
– Chciałbym kiedyś nauczyć się uzdrawiać – rzuciłem w którymś momencie. – Chociaż te małe choroby jak grypa czy przeziębienie.
– A poważniejsze?
Uśmiechnąłem się lekko.
– To moje marzenie.
Yngvi pokiwała głową w zamyśleniu. Staliśmy przez moment w ciszy, jedynie patrząc się na siebie.
– Podziwiam cię – stwierdziła w końcu samica – Masz takie wielkie ambicje i na dodatek tak szlachetne... Ja nie mam takich marzeń.
– A jakie masz?
– Chcę zostać najlepszą piosenkarką na świecie. Sprawić, by muzyka rozświetlała wilkom każdy dzień. Mamy jej tu stanowczo zbyt mało – stwierdziła pewnie. Oboje się zaśmialiśmy, a ja przyznałem jej rację.
– Twoje marzenie też nie jest złe.
– Może i nie... – uznała, uśmiechając się.
Między nami ponownie zaległa cisza. Nie wiedziałem, w jaki sposób powinienem to odczytywać. Yngvi z reguły dość rzadko milczała. Jej wesoła paplanina zdawała się być wszechobecna. Jednak kiedy zostawaliśmy sami... Wydawała się o wiele poważniejsza i spokojniejsza. Nadal niosła w sobie radość, ale... Sam nie wiedziałem.
Normalnie taka cisza nie byłaby znakiem czegoś dobrego, ale mi ona nie przeszkadzała. Vi również nie wyglądała na zirytowaną czy zmęczoną. Prawdę mówiąc, na jej pyszczku widniał uśmiech.
– Mam jeszcze jedno marzenie, wiesz? – zagadnęła mnie.
– Jakie?
– Chcę być we wspaniałym związku, założyć rodzinę i mieć gromadkę szczeniąt. Wiem, że to głupie i nie powinnam myśleć o takich rzeczach w takim wieku, ale kiedyś... Chciałabym mieć osobę, dla której byłabym całym światem – odpowiedziała. Patrzyła w moją stronę, ale zamyślony wyraz pyszczka wskazywał, że mnie nie widziała. Nagle potrząsnęła głową i zaśmiała się z lekka nerwowo. – Wybacz, nie powinnam tego mówić. Sama nie wiem, czemu to powiedziałam. Chyba nikomu jeszcze o tym nie mówiłam. Z jakiegoś powodu... – Urwała. Czekałem na jej słowa. Serce głośno uderzało o moją klatkę piersiową i zwisający na niej bursztyn. – Z nikim nie potrafię rozmawiać tak, jak z tobą. Masz wokół siebie jakąś aurę powagi, która mnie odpręża i zmusza do mówienia takich rzeczy.
– Nie przeszkadza mi to. Też bardzo lubię z tobą rozmawiać – zapewniłem. – I uważam, że każdy zasługuje na taką osobę.
Pokiwała głową. Na jej pyszczku widniał szczery uśmiech. Złapałem się na myśli, że wyglądała ślicznie, gdy słońce odbijało swoje złote promienie w jej rudawym futerku. Speszony odwróciłem wzrok.
Od tamtego dnia myślałem o niej jeszcze więcej. Ale poza tym nie zmieniło się nic w naszych relacjach. Zupełnie nic.
Tylko świadomość tego, że żadna zmiana nigdy nie nastąpi, zaczęła nagle nieść ze sobą dziwny do opisania ból i smutek.

<c.d.n.>

>> Następna część >>

czwartek, 17 września 2020

Od Morgana "Miłość w promieniach słońca" cz. 5


Październik 2026
– Mi chyba wystarczy – Wilczyca zmieniła temat, wskazując na jej sporej wielkości kupkę. – Już teraz nie uniosę wszystkiego.
– Możesz chodzić kilka razy – zauważyłem. Odpowiedział mi jęk. Uśmiechnąłem się, widząc niezadowoloną minę Yngvi. – Albo wybrać same najładniejsze rzeczy, a resztę zostawić.
– Wszystkie są najładniejsze.
– To faktycznie jest już jakiś problem – zaśmiałem się. – Mam zaledwie połowę tego co ty, więc mogę ci pomóc.
Vi uśmiechnęła się z wdzięcznością. Razem zaczęliśmy przenosić kolejne skarby na sam skraj dżungli, w miejsce, gdzie czekał już na nas pan Dernet. Obok niego było mnóstwo sznurków różnej długości, drucików, kawałków wyginającego się metalu i trochę dziwnej klejącej papki, którą nazywał klejem.
– Skąd pan to ma? – zapytałem, niepewnie dotykając jednego z drucików. Był zimny i bardzo cieniutki.
– Hitam podarował mi je po powrocie z Białego Królestwa. Były jeszcze koraliki, ale prawie wszystkie w  ykorzystały szczeniaki w czasie normalnych lekcji – Uśmiechnął się przepraszająco i spojrzał na przyniesione przez nas skarby. – Widzę, że wy także przynieśliście własne kamienie. Bardzo dobrze. Spróbujemy zrobić z nich nowe wyjątkowe zawieszki.
Poruszyłem uszami zaciekawiony.
– W jaki sposób?
– Zobaczymy. Mam już kilka pomysłów.
– Będzie je pan robić z nami? – zapytała Vi.
Nauczyciel przytaknął z uśmiechem i wskazał na kilka znajdziek, które sam uzbierał. Całą trójką przysiedliśmy przy swoich materiałach. Naradzaliśmy się, próbując wymyślić najskuteczniejszy sposób na stworzenie biżuterii. Ja i Yngvi postanowiliśmy stworzyć naszyjniki, a pan Dertnet od razu oświadczył, że myśli nad jakąś bransoletką z piórami.
Kiedy tak razem pracowaliśmy, całkiem zapomniałem o wszystkich dręczących mnie troskach. Byłem szczęśliwy, że dałem się namówić Vi na przyjście na te zajęcia. Miała rację – były one naprawdę odświeżające po całych dniach spędzonych na nauce. Poza tym pan Dernet, chociaż już na co dzień był bardzo miły, teraz, kiedy rozmawiał wraz z nami sprawiał wrażenie dziwnie... Normalnego. Nie odczuwałem zbytniej różnicy wieku między nim a nami. Żartował i rozmawiał ze mną i Vi jak z równymi sobie. Jeszcze nigdy nie widziałem go w takim stanie i początkowo miałem dziwne odczucie, że tak nie powinno być. Szybko jednak porzuciłem tą myśl i zacząłem po prostu cieszyć się chwilą. Było to prostsze i o wiele przyjemniejsze.
W ramach podziękowania za ten cudowny ranek postanowiłem podarować stworzony przeze mnie naszyjnik Yngvi. Uważnie słuchałem, co podobało jej się najbardziej i próbowałem przelać to do swojej pracy. Nie wychodziło mi najlepiej; nie miałem takich zdolności jak pan Dernet i ona, przez co, kiedy oni zdążyli już zrobić po dwie rzeczy, ja ciągle nad nim pracowałem. Ale dzięki temu efekt końcowy był naprawdę zadowalający.
Naszyjnik był zrobiony z białych i jasnoniebieskich piórek oraz brązowego rzemyka. Zebrane kamienie i kwiaty wymieniłem na ostatni koralik, który miał pan Dernet. Dzięki temu mogłem ukryć końcówki piór w taki sposób, że wystawały bezpośrednio z przezroczysto-srebrnego kamyka.
Po zakończeniu lekcji pomogliśmy nauczycielowi odnieść wszystkie niewykorzystane skarby. Chciał część z nich wykorzystać w czasie zajęć z młodszą grupą, na co oczywiście wyraziliśmy zgodę. Na szczęście przestało padać, więc nie musieliśmy biegać z jak największą ilością rzeczy.
Kiedy skończyliśmy, odszedłem na bok z Vi.
– Dzięki za dzisiaj. To było naprawdę odświeżające – powiedziałem, uśmiechając się lekko.
– Mówiłam ci! Nie chcesz przychodzić częściej?
Przekrzywiłem łeb, zastanawiając się nad odpowiedzią.
– Chyba nie powiesz mi, że jakieś eliksiry są ciekawsze! – zawołała, kiedy zwlekałem z odpowiedzią.
– Trochę jednak są – przyznałem. – Poza tym potrzebuję wysokiej oceny z nich. Chcę być lekarzem.
– Ale jesteś z nich naprawdę dobry. Tata ciągle gada o tobie i twoim wielkim talencie.
Zmrużyłem oczy.
– Serio tak mówi?
Przytaknęła.
– Morgan to, Morgan tamto. Z Yvarem mamy czasem wrażenie, że wolałby ciebie jako swojego szczeniaka. Wiesz, my raczej nie wyrażamy takiego zainteresowania tymi miksturkami – skrzywiła się. – Serio nie chcesz?
Westchnąłem i potarłem łapką pyszczek. Słowa Vi zawstydziły mnie. Nie chciałem... Czegoś takiego. Teraz łatwiej było mi zrozumieć kolejne powody, dla których Yvar nadal nie pałał do mnie sympatią.
– Skoro tak... Od czasu do czasu mogę przychodzić. Naprawdę mi się podobało – rzekłem.
Yngvi uśmiechnęła się szeroko i podeszła do mnie, żeby mnie przytulić, zapewne na pożegnanie. Szybko się od niej odsunąłem, żeby ją powstrzymać. Waderka zmarszczyła brwi zaskoczona.
– Czekaj. Chciałem ci to dać – powiedziałem, podając jej stworzony przeze mnie naszyjnik. – W ramach podziękowania.
Otworzyła szerzej oczy i pokręciła głową, odsuwając go od siebie.
– Morgan, naprawdę nie musisz... Zatrzymaj go sobie. Tak się starałeś.
– Bo robiłem go dla ciebie. Od samego początku – wyjaśniłem zawstydzony i jeszcze raz go jej podałem. Spodziewałem się, że znowu spróbuje mi go oddać, ale tym razem go zabrała. Kiedy na nią spojrzałem, zauważyłem, że zawiesiła go sobie na szyi.
– Dziękuję – powiedziała i przytuliła mnie mocno. Oddałem uścisk, wtulając pysk w długie włosy na jej głowie. Pachniały kwiatami z dżungli, wokół których spędziła dzisiaj tyle czasu.
Kiedy się odsunęła, podała mi jeden z dwóch stworzonych przez siebie naszyjników. Dokładniej ten z nieregularnym bursztynem. Teraz, w świetle słońca, nawet pobłyskiwał delikatnie.
– Weź go – powiedziała, a kiedy otworzyłem pyszczek żeby zaprotestować, dodała: – Nie przyjmuję sprzeciwu. Nadal mam jeszcze jeden, nie licząc tego, który dostałam od ciebie.
Westchnąłem, ale nie zamierzałem się kłócić. Yngvi bywała naprawdę uparta. Posłusznie założyłem go na szyję. Bursztyn uderzył ciężko o moją pierś.
– Wyglądasz z nim świetnie – stwierdziła samica, uśmiechając się szeroko. – Naprawdę ci pasuje.
– Twój tobie też... – mruknąłem zawstydzony tym niespodziewanym komplementem.
Vi zaśmiała się radośnie.
– Wiem. Jest naprawdę piękny. Dzięki.
Na mój pyszczek wstąpił zadowolony uśmiech. Bardzo cieszyłem się, że prezent jej się spodobał.

<c.d.n.>

środa, 16 września 2020

Od Sileenthar "A ja to tej pani nie lubię" cz. 15


Grudzień 2025 r.
- Jak to jest latać?
Piasek zaszurał, kiedy Arkan podniósł łeb, by na mnie spojrzeć. Na chwilę ogarnął mnie niepokój - co jeśli z jakiegoś powodu nie powinnam była pytać? Wyvern odejdzie i zabierze ze sobą skórzaste skrzydło, które na wpół rozłożone oddzielało mnie od piachu. Wszędobylskie drobiny nie sprawiały mi już co prawda takiego kłopotu jak kiedyś, ale w dalszym ciągu pozostały najbardziej irytującą rzeczą martwą jakiej dane mi było stawiać czoła. Nigdy nie przepuszczałam okazji, by ułożyć się wygodnie za zgięciem smoczego ramienia i cieszyć ciepłem bijącym od łuskowatych boków, z dala od plaży i jej okropieństw.
Całe szczęście Arkan tylko odmruknął obojętnie:
- Jak się ma skrzydła to zupełnie normalnie.
- A jak wysoko potrafisz polecieć? - podchwyciłam temat.
- Bardzo - ziewnął rozdzierająco.
- Jak bardzo?
- Bardzo bardzo.
- A do gwiazd dolecisz?
Parsknął śmiechem, wydmuchując nosem trochę drażniącego dymu. Odkaszlnęłam.
- Nie. To za daleko. A nawet gdybym był w stanie lecieć tak długo, to między gwiazdami nie ma powietrza.
- Czyli... Nie potrafisz dolecieć n a p r a w d ę daleko.
- Co, uważasz że daleko to tylko gwiazdy?
- No tak.
- Mierz siły na zamiary - Arkan znowu się zaśmiał. - Nie znam nikogo na tym świecie kto potrafiłby polecieć do gwiazd. A żyję dużo dłużej od ciebie.
Mimo lekceważącego tonu, doszukałam się w jego głosie uśmiechu. Musiał mieć całkiem niezły humor, skoro w ogóle rozmawiał ze mną na taki temat. W innym przypadku pewnie pogoniłby mnie do diabłów (a konkretniej do jednego z dwóch - do Leah albo do Adory na logikę).
- Ale to że kogoś takiego nie znasz wcale nie znaczy, że kogoś takiego nie ma. Prawda? - uparłam się.
- Teoretycznie prawda - westchnął. - Ale ja w żadnych bogów nie wierzę.
- Kto to bogi?
- Bogowie - poprawił mnie, na co tupnęłam gniewnie łapą. Nawet nie zauważył. - Przepotężne istoty, którym musimy składać pokłon, bo stworzyły nas i cały nasz świat. Znają nasze przeznaczenie, bo przecież sami je nam zapisali, a po śmierci sądzą za złe i dobre uczynki.
- To była... ironia?
- W pewnym sensie.
- Czyli... - przemyślałam przez chwilę dobór słów. - Czyli uważasz, że bogów nie ma, bo nigdy żadnego nie spotkałeś?
Na chwilę umilkł. Odwrócił łeb w stronę szumiącego morza.
- Tak. Tak uważam.
***
- Proszę pani? - podniosłam wysoko łapkę.
Adora ledwo zdążyła nabrać powietrza w płuca. Dobrze wybrałam moment - logika dopiero się zaczynała i nauczycielka jeszcze nie zdążyła niczego powiedzieć. A to oznaczało, że nie mogłam jej przerwać!
- Tak? - powiedziała z niezmiennym spokojem.
- Mam pytanie.
- Czy dotyczy ono lekcji?
Przestąpiłam z nogi na nogę.
- Tak!
- Mów w takim razie.
- Czy to, że bogowie istnieją... Czy pomysł... - zająknęłam się. - Czy bóg jest logiczny? Pani zdaniem?
Nauczycielka sapnęła z niedowierzaniem. Nie byłam pewna, co to może oznaczać.
- A skąd indziej miałaby brać się nasza magia? Kto inny zapisywałby naszą przyszłość w gwiazdach, jeśli nie bogowie?
Gdzieś z tyłu westchnął głęboko Emerald. Chyba nie podobało mu się jaki tor zaczynał przybierać wykład. Może nawet zamierzał mnie o to później obwinić?
- Skąd my byśmy się w ogóle wzięli? - kontynuowała Adora. - Znikąd. Nie byłoby nas. Nie byłoby nic świadomego i rozumnego, bo nie miałby kto pomyśleć, że coś takiego może w ogóle powstać.
Przerwała, pewnie by ponapawać się posłuchem. Przez ostatnie kilka chwil milczenia miałam wrażenie, że to na mnie spoczywa jej wzrok.
- Ale tym tematem zajmiemy się dokładniej kiedy indziej. Jak już wam zapowiadałam, dzisiaj omówimy znaczenie ułożenia Marsa w stosunku do Saturna...
Przestałam słuchać. Głowę zajęła mi naprawdę dziwna myśl - Adora powiedziała coś, co miało sens.
Ale czy to wystarczający dowód?

<C.D.N.>

Uwagi: brak.

>> Następna część >>

Od Morgana "Miłość w promieniach słońca" cz. 4


Październik 2026
Zgodnie zagłębiliśmy się nieco bardziej w dżungli. Początkowo szedłem z przodu, rozglądając się za czymś interesującym, ale kiedy po raz trzeci niemal zgubiłem Vi, która nieustannie zatrzymywała się, odbiegała i wracała, przynosząc kolejne kolorowe skarby, zwolniłem i pozwoliłem, by to ona prowadziła.
– Jakim sposobem zauważasz te wszystkie rzeczy? – mruknąłem, wskazując łapą na rosnący stosik. Były na nim kolorowe kamienie, pióra, późne kwiaty i liście. A teraz Vi dokładała do niego jeszcze zbłąkany bursztyn, który w tajemniczych okolicznościach opuścił plażę. Miał nieregularny kształt i matowy kolor.
– Tylko patrzę.
– Ja też patrzę, a w ogóle ich nie widzę, dopóki nie zwrócisz mi na nie uwagi.
Yngvi odłożyła bursztyn na miejsce i spojrzała na mnie, przekrzywiając głowę.
– Może patrzysz w nieodpowiedni sposób – stwierdziła po dłuższym namyśle.
Zmrużyłem oczy.
– Co masz na myśli?
– Nie skupiasz się.
– Skupiam. Mam wrażenie, że moja głowa zaraz wybuchnie ze skupienia, a oczy mnie bolą od wypatrywania – jęknąłem niezadowolony.
Yngvi potrząsnęła głową.
– Robisz to w zły sposób – stwierdziła stanowczo. Zmarszczyłem brwi, ale gdy tylko otworzyłem pyszczek, wilczyca ponownie się odezwała: – Nie przerywaj mi. Próbujesz szukać ładnych rzeczy, przez co jednocześnie je ignorujesz.
– To nie ma sensu.
– Może i nie – Uśmiechnęła się szeroko. – Ale tak to działa. Po prostu podziwiaj wszystko, co cię otacza. Reszta przyjdzie sama.
Westchnąłem głośno.
– To nie brzmi zbyt przekonująco.
– Sam zobaczysz – powiedziała i odeszła na bok, by szukać kolejnych skarbów.
Niepewnie ruszyłem za nią, próbując zastosować się do rady Yngvi. Nie było to tak łatwe, jak mógłbym sądzić. Cały czas przyłapywałem się na myślach, że gdzieś tu musi być coś o niewyobrażalnej urodzie. Oczywiście, nie znalazłem nic takiego. Dżungla była całkowicie pozbawiona tak wyniosłych rzeczy, ale zamiast tego było w niej mnóstwo innych, znacznie mniejszych cudów. Zacząłem od szukania rzeczy, które znalazła już wcześniej Yngvi, ale szybko porzuciłem ten sposób; nie chciałem jej kopiować oraz miałem dziwne poczucie, że zawiodę ją, jeśli nie otworzę się na piękno otaczającego mnie świata.
Wziąłem głęboki wdech i cichutko wypuściłem powietrze. Przymknąłem oczy i zacząłem nasłuchiwać kroków Vi. Kropel uderzających w liście wysokich drzew i krzewów, przeciskających się oraz upadających na ubitą ziemię. Nadchodzącego z oddali śpiewu ptaków i, w końcu, cichego bzyku owadów. Mimowolnie się uśmiechnąłem, doceniając tę wybitną orkiestrę natury.
Otworzyłem oczy. Miałem wrażenie, że świat w jednej chwili nabrał kolorów. Zieleń roślin była intensywniejsza, mokre kamienie odbijały skąpe światło i błyszczały niczym klejnoty. Podszedłem do nich i przeniosłem je, tworząc swoją własną kupkę ozdób. Po drodze urwałem jeszcze kilka kwiatów. Ledwo się odwróciłem i dostrzegłem następne skarby. Biegałem w jedną i w drugą, zbierając kolejne rzeczy.
– Widzę, że nauczyłeś się patrzeć – powiedziała Yngvi, kiedy zauważyła rosnący z każdą chwilą stos.
Przytaknąłem, uśmiechając się.
– Postaraj się tylko nie zebrać całej dżungli w jedno miejsce – zaśmiała się, widząc radość na moim pyszczku. – Przynajmniej połowa jest moja.
Parsknąłem rozbawiony.
– Nie musisz się o to martwić. Mogę oddać ci nawet dwie trzecie.
– Nie wiem, co to znaczy, ale niech będzie. Wierzę, że mnie nie oszukasz – stwierdziła.
Zmrużyłem oczy.
– Nie potrafisz liczyć?
Pokręciła łbem.
– Rodzice chcieli mnie nauczyć, kiedy byłam mała, ale bardzo się przeciwko temu buntowałam. Nie lubię nauki – przyznała, krzywiąc się. – Ale teraz trochę tego żałuję. Liczenie bywa dość przydatne.
– Jeśli chcesz, mogę cię kiedyś nauczyć – zaproponowałem.
Na pyszczek Vi wstąpił niepewny uśmiech.
– Kiedyś... Czemu nie?

<c.d.n.>

wtorek, 15 września 2020

Od Sileenthar "A ja to tej pani nie lubię" cz. 14


Grudzień 2025
Zajęcia kreatywne jeszcze się nie zaczęły, pana Derneta nie było nawet w pobliżu. Nie było mnie na paru ostatnich lekcjach - tylko trochę się przeziębiłam, ale Leah za nic nie chciała mnie puścić. Wytłumaczyła to tak, że skoro potrafię zachorować w czasie upałów to jasny znak, że powinnam najpierw porządnie wyzdrowieć. Ja tam zdanie miałam odwrotne, ale nie narzekałam. Zawsze to mniej logiki.
- Co dzisiaj robimy? - spytałam Yngvi, siadając obok niej na piasku.
- Śpiewamy! - odparła wilczyca z entuzjazmem. - W końcu. Od dawna tylko malowaliśmy.
Po grzbiecie przebiegł mi dreszcz. Muzyka była najlepszą częścią zajęć kreatywnych, ale śpiewanie przy wszystkich szczeniakach zawsze przyprawiało mnie o szybsze bicie serca. Tylko moje postanowienie, by nie sprawiać kłopotów skłaniało mnie do wykonywania poleceń nauczyciela na forum klasy.
- A... Musieliśmy się czegoś nauczyć?
Yngvi kiwnęła głową.
- Białe chmury. Ostatnio się tego uczyliśmy, a dzisiaj każdy ma zaśpiewać kawałek solo. Ale nie martw się, pewnie i tak będziemy powtarzać.
- Jesteś pewna?
- Jestem. A jeśli chcesz mogę cię teraz trochę nauczyć.
W sumie mogłam się tego spodziewać - Yngvi chyba nigdy nie przepuściłaby okazji do śpiewu. Nakłoniła milczącego jak dotąd Yvara do duetu. Nie sprawiał wrażenia szczególnie zadowolonego, ale nie odmówił.
Podłapałam trochę tekstu zanim reszta szczeniaków zaczęła się w ogóle zbierać. Z jednej strony to chyba dobrze - miałam nadzieję, że tym razem nie zostanę odpytana, ale i tak wolałam umieć choć trochę. Z drugiej... Ten jeden raz nie przeszkadzałoby mi zgłoszenie nieprzygotowania. Przynajmniej nie tak bardzo. Tego dnia jakoś nie czułam się na siłach.
Tak jak przypuszczała Yngvi, zanim zostaliśmy podzieleni na dwie grupy pan Dernet powtórzył z nami piosenkę jeszcze kilka razy. Nieobecność na ostatnich lekcjach, moja złota karta, odleciała z podmuchem morskiej bryzy.
Nauczyciel postanowił odpytywać nas po cztery osoby i nazwał to jakoś dziwnie... Skojarzyło mi się z dźwiękiem jaki wydają niektóre ptaki. Przypadało po zwrotce na osobę, a refreny i bis pod koniec śpiewaliśmy razem. Proste? Mowy nie ma! Refren za każdym razem był inny i ciężko było załapać gdzie jest koniec, a gdzie początek. Ponadto zwrotki co do jednej były okrutnie długie. Czarno to widziałam.
Trzymałam się blisko Yngvi, żeby przypadkiem nie trafić do drugiej grupy. Nie miałam jednak powodów do zmartwień - obie trafiłyśmy do pierwszej, wybrane pierwsze z brzegu, razem z Yvarem i Eunice. Sztywno poczłapałam za nimi i stanęłam obok koleżanki w rzędzie naprzeciw pozostałych uczniów. Emerald i Nikaella siedzieli cicho, ale Morgan i Kaiju rozmawiali zniżonymi głosami. Miałam nieprzyjemne wrażenie, że o nas.
- Chcesz zacząć, Yngvi? - spytał pan Dernet.
- Tak! - przytaknęła skwapliwie.
- I po co ja w ogóle pytam? - parsknął nauczyciel. - Drugą zwrotkę zaśpiewa w takim razie Silee, trzecią Yvar, a czwartą Eunice. Umiecie liczyć do dziesięciu, prawda? - spytał podejrzliwie.
- Uczyliśmy się tego na logice - odparła Eunice.
- Na pewno?
- No tak! - odfuknęła. Parę szczeniaków, łącznie ze mną, zawtórowało jej.
- W takim razie zaczynamy - oznajmił wesoło nauczyciel.
Nikogo chyba nie zdziwiło, że Yngvi odśpiewała swoją część entuzjastycznie i praktycznie bezbłędnie. Może trochę za szybko. A może tylko ja miałam takie wrażenie. Wydawało mi się, że nie minęła chwila, a przeszliśmy do refrenu po którym nadchodziła moja kolej.
Przełknęłam ślinę i zaczęłam śpiewać.
To było dziwne. Przeżywałam każde słowo z osobna, myśląc gorączkowo czy nuty, którymi je okrasiłam na pewno były czyste. Melodia pędziła jednak nieubłaganie, niepokoje nadganiały się nawzajem, pochłaniając coraz więcej skupienia i powoli wzbierając paniką. W pewnym momencie głos mi zadrżał, tak nieprzyjemnie, że skuliłam uszy.
Nagle zwrotka dobiegła końca, a do moich uszu napłynęły wysokie głosy pozostałych szczeniaków, wchodzących w refren.
Z ulgą ukryłam w nich swój własny.

<C.D.N.>


poniedziałek, 14 września 2020

Od Morgana "Miłość w promieniach słońca" cz. 3


Październik 2026
Odkąd Kaiju i Eunice powiedzieli mi, że są parą, dostrzegałem znacznie więcej. Zauważałem ukradkowe spojrzenia i szczególne gesty oraz słyszałem słowa, które były zarezerwowane wyłącznie dla nich i nikogo więcej. Nie wiedziałem, czy nagle przestali się hamować przede mną, czy to tylko ja byłem przedtem całkowicie ślepy i głuchy na łączące ich uczucie.
Jakby nie było, kiedy na nich patrzyłem, odczuwałem wielki żal. Miałem wrażenie, że cały czas stałem gdzieś obok w świecie, gdzie królowała miłość. Gdziekolwiek nie spojrzałem, dostrzegałem ją. Była wśród moich przyjaciół, rodziców oraz rodziców przyjaciół. Aura zakochania nie opuszczała także Theo, Naidy, Elanor, Vi a nawet Emeralda, Luki i Yvara. O Gwidonie nawet nie wspominając.
Miałem wrażenie, że tylko ja zostałem sam, niekochany i niekochający w ten jeden szczególny sposób. W czasie każdej lekcji przypatrywałem się samiczkom, doszukując u siebie oznak zakochania. Nic jednak nie czułem i nie wiedziałem, czy cieszył mnie ten fakt, czy też jeszcze bardziej przytłaczał.
Wbrew obietnicom Kaiju i Eunice, odsunęliśmy się od siebie. Oni byli prawie nierozłączni, ja wycofany i schowany w cieniu. Ten stan rzeczy wypełniał mnie ogromnym i ciężkim do sprecyzowania żalem. Kiedy mnie o coś pytali, zbywałem ich z bólem. Nie chciałem im przeszkadzać, zatruwać swoją aurą zrodzoną między nimi miłość.
Jedynym problemem pozostawała Yngvi, której zbycie było zwyczajnie niemożliwe. Uparta samiczka namówiła mnie, bym zrezygnował z dodatkowych zajęć z tworzenia eliksirów na rzecz sztuk kreatywnych. Nadal nie wiedziałem, jakim sposobem jej się to udało.
W każdym razie przeprosiłem jej ojca i przyszedłem z rana na lekcję z panem Dernetem. Oprócz mnie nie było nikogo; Vi się spóźniała. Czekaliśmy schowani pod rozłożystymi roślinami na skraju dżungli. Deszcz siekł z nieba, rozbijając się na wiszących nad nami liściach, by potem spłynąć z nich długimi smugami.
Kap, kap, kap – krople uderzały o ziemię tuż przed moimi łapami. Wychyliłem nos i pozwoliłem, by kilka z nich spadło na mój pyszczek. Przymknąłem oczy i odprężyłem, wsłuchując w szum morza i deszczu.
Moją chwilę relaksu przerwało przybycie Yngvi. Wilczyca, jak zwykle, przyniosła ze sobą pewnego rodzaju energię, która w jednej chwili ożywiła ponury poranek. Otrzepała futerko i przyczesała je odrobinę, narzekając na pogodę.
– A tak w ogóle, co będziemy dzisiaj robić? – spytała.
– Myślałem o tworzeniu biżuterii z materiałów znalezionych na plaży i w dżungli, ale pogoda chyba nam na to nie pozwoli.
Vi wyprostowała się i posłała pytające spojrzenie panu Dernetowi.
– Dlaczego nie?
– Jest okropna ulewa, nie pamiętasz? Przed chwilą sama na nią narzekałaś – odparłem, wskazując ruchem głowy na powstające kałuże i rozbijające je krople.
– No i?
– Chcesz chodzić w deszczu? – Zdziwiłem się.
– Możemy przecież chodzić tylko po dżungli – zauważyła Yngvi, po czym spojrzała na nauczyciela, upewniając się. – Prawda?
Pan Dernet przytaknął. Wyglądał jakby żałował, że sam na to nie wpadł.
– Jeżeli tak wam zależy... Musiałbym jednak wrócić po potrzebne materiały – westchnął, spoglądając na deszcz. Nie wyglądał na zadowolonego, że musi opuszczać swoją kryjówkę, ale nie był też zły. Bardziej... zrezygnowany.  – Możecie się już rozejrzeć za ozdobami, a ja po nie pójdę.
Pokiwaliśmy głowami.

<c.d.n.>

Od Sileenthar "A ja to tej pani nie lubię" cz. 13



Początek grudnia 2025 r.
Lekcja logiki była równie nudna co zwykle, a ostatnie wydarzenia tylko dodały punktów jej bezsensowi. Jeśli skala w ogóle zakładała taki przypadek. Jak nie, to przydałoby się specjalnie dla niego trochę ją rozszerzyć. Wypadek Lind i Tinga zmartwił Leah, ale nie chciała mi powiedzieć co miało miejsce. Że niby to nie wiedziała. Dorośli zawsze wiedzą takie rzeczy, tylko uważają, że to nie sprawy szczeniaków! Było jej głupio dlatego, że mnie okłamała!
Jakby tego było mało, to podobno nie był żaden pretekst dla którego miałabym przestać chodzić do szkoły. Też mi co! Każdy pretekst jest dobry, jeśli następnego dnia jest logika! Szkoda tylko, że Leah nie pomyślała tak samo. I że nie domyśliłam się jej wściekłości na sam pomysł ucieczki z tej lekcji. Jej zdaniem gdybym bardziej przyłożyła się do logiki to wiedziałabym, że chodzenie do szkoły jest jak najbardziej opłacalne i l o g i c z n e. Phi.
Całe szczęście do odebrania mi ostatnich wolnych godzin z planu lekcji przez wilczą historię brakowało jeszcze trochę czasu. Rano mogłam wstać wcześniej i zobaczyć jak miewa się Lind. Kiedy wracałam pędem, by zdążyć na nużący wykład Adory o układzie planet albo kolejną durną zagadkę, jednym uchem wpadł mi głos Arkana, całkiem niedaleko, od strony drzew. Zatrzymałam się i wsłuchałam, a po chwili dosłyszałam także Tinga. Rozmawiali. O dziwo całkiem spokojnie.
Siedziałam obok Yngvi, równie znudzonej, ale nie tak sennej jak ja. Szeptem wymieniła parę uwag ze swoim bratem. Yvar tylko jej odpowiadał. Lepiej udawał zainteresowanego lekcją, ale Adorze chyba i tak nie robiło to różnicy. Mówiła powoli, ciągle tym samym tonem, zupełnie ignorując całą naszą gromadkę. Od położenia głowy na łapach i zaśnięcia powstrzymywał mnie tylko jej wzrok. To całe patrzenie. Drzemki by mi nie odpuściła.
Dzisiejszy wykład należał do tych - moim zdaniem - najmniej wnoszących, ale w krótkich chwilach, zazwyczaj na samym początku, nawet ciekawych. Dziwne słowo na "a" miało oznaczać naukę o naszej przyszłości, którą jesteśmy w stanie wyczytać z gwiazd. I jak samo w sobie brzmiało to absurdalnie (szczeniak z mlekiem pod nosem wie, że przyszłość przewiduje wyrocznia!), tak gwiazdy - to dopiero coś!
Z początku nie bardzo rozumiałam, o co chodzi. Zniechęcona moją niepełnosprawnością (dziwaczne słowo) Adora zdołała wytłumaczyć mi, że gwiazdy można jedynie zobaczyć. Wtedy poderwał się Chase, wówczas jeszcze w naszej grupie, i powiedział, że słońce to przecież też gwiazda, a jego ciepło można poczuć na futrze. Nauczycielka nie była zbyt szczęśliwa, ale przyznała mu rację. Z jakiegoś powodu bardzo mnie to ucieszyło.
Dalej - gwiazdozbiory. O każdej porze roku miały pojawiać się inne, ale zawsze być takie same. Niezmienne. Wieczne. I na końcu - planety. Planety, nazwane imionami starożytnych ludzkich bogów, miały być niepojęcie ogromne, ale nie większe od gwiazd, kuliste i krążyć wokół Słońca. A wszystko razem - kosmos. Kosmos!
Podobno Adora ma futro w barwach kosmosu. Fioletowy i niebieski. Może dlatego tak go lubi? Chciałabym mieć takie futro... Ale za nic nie chciałabym być Adorą!
I na tym skończyła się ta ciekawa część. Nie mówiliśmy więcej o kosmosie, a każde moje pytanie na jego temat Adora ignorowała albo zbywała strzepnięciem ogona. Teraz znaczenie miało tylko to jak ustawienie planet ma mieć wpływ na nasze życie.
Do końca lekcji próbowałam nie usnąć, grzejąc się w promieniach naszej gwiazdy i wędrując myślami gdzieś daleko, daleko...

<C.D.N.> 

Uwagi: brak.