piątek, 11 września 2020

Od Scotta„ Odkupienie jednak nigdy nie nadejdzie” cz.1

Kwiecień 2027
Ta noc była wyjątkowo chłodna. Stał na łące z zadartą głową. Był sam. Na głowie miał kaptur swojej ulubionej bluzy – i w zasadzie jedynej, jaka mu została. Dłonie na przemian chował do kieszeni spodni, to zakładał ręce na piersi – jakby kompletnie nie wiedział, co powinien ze sobą zrobić. I było to właściwe założenie. Scott całkowicie nie wiedział, co dalej.
Zaczerpnął głębszy wdech – akurat zerwał się delikatny wiaterek, niosący ze sobą dodatkową porcję nocnego chłodu. Mocniej naciągnął na dłonie rękawy bluzy, chcąc zatrzymać jak najwięcej ciepła. Jego wewnętrzna energia jakoś nigdy nie nadawała się do dogrzewania zziębniętego ciała. Przestało mu to przeszkadzać, gdy zatopił się we własnych myślach.
Wpatrywał się w małe, lśniące punkciki układające w konstelacje. Odznaczały się wyraźnie na tle czarnego sklepienia, ale nie sprawiały, by problem z bezsennością miał zniknąć. Widział ciała rodziców za każdym razem, gdy zamykał oczy. One również nie chciały zniknąć, zostawiając po sobie niewypowiedziany żal, pustkę w roztrzaskanym sercu i pytania bez odpowiedzi. Wciąż nie wiedział, co dokładnie zaszło tamtej nocy. Kto mógłby powiedzieć mu coś więcej? Nie mógł uwierzyć, by zrobił to ktoś z domowników – to przecież od razu oznaczało jego albo siostrę. Późniejsze wydarzenia potoczyły się tak szybko, że sam już nie wiedział, co dokładnie się działo. Potrzebował kogoś, kto mógłby pomóc mu to wszystko ułożyć w logiczną, spójną całość – dostrzec to, czego nie zauważył wcześniej.
***
Odkąd pamiętał, ogród przy ich domu był bardzo zadbanym miejscem. Zajmowała się nim mama, czasem do pomocy przychodziła jej matka, a jego babcia – zazwyczaj jednak to Scott zajmował się pieleniem grządek u boku przybranej rodzicielki. Gdzieś w oddali słyszał chichot babci, gdy Marion z dezaprobatą kręciła głową, widząc nieco nieudolne próby ułatwienia sobie roboty przez syna. Obraz starszej kobiety już dawno zatarł mu się w głowie, pamiętał jedynie jej głos, gdy ta w wolnych chwilach tłumaczyła mu cyrylicę i gramatykę języka rosyjskiego. Taki kojący, opiekuńczy…
Naprawdę, Scott był w tym wszystkim jedynie biernym obserwatorem. Nie miał wpływu na to, co się działo – widział zatem trzy pokolenia, siebie, mamę i babcię. Siostra gdzieś hasała wesoło, goniąc za kolorowym latawcem. I chciał zapytać – gdzie był ten czas, gdy byli tacy młodzi i nie interesowało ich nic poza tą beztroską? Obserwował, jak powoli sceneria zmieniała się, niektóre postaci dorastały, rozwijały się, inne starzały. Pierwszy dzień szkoły. Wytworzona, stabilna kula z energii krążącej wokół. Opatrzone kolano Veny. Pierwsza bijatyka za czasów podstawówki – dzieciaki bywały okrutne. Miłosne zawody. Mógł zobaczyć wszystko, czego świadkiem był ten ogród. Pierwsza przemiana – ach, ciarki przechodziły go za każdym razem, kiedy tylko przypominał sobie ten ból i oślepiającą jego zmysły furię.
Wszystko to było jak wirtualna rzeczywistość, niekiedy obrazy zatrzymywały się, by mógł przyjrzeć się im bliżej – i nagle przestały. Chłopak rozejrzał się wokół, przy oczku wodnym niezmiennie stała huśtawka. Na niej siedziała prawie dorosła już Vena.
- Porobiło się, co? – roześmiała się ponuro, zatrzymując bujające się siedzenie.
Chwilę zajęło mu zrozumienie, że tym razem mógł już cokolwiek zrobić. Rozchylił usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale brakowało mu słów. Z niedowierzaniem zerkał na postać siostry, która wyglądała dokładnie tak, jak zapamiętał.
- Jak…?
Vena wzruszyła ramionami, wstając z miejsca.
- Słuchaj, Scottie. Nie mamy za wiele czasu, ale pewnie się domyślasz – zaczęła – Zakładam, że znowu za długo zwlekałeś z przemianą i pewne sprawy ponownie wymknęły się spod kontroli?
Szatyn zmarszczył brwi, zastanawiając się, o czym dokładnie mówiła. Owszem, pamiętał, że zdarzały się przypadki, w których jego siostra mogła do niego dotrzeć podczas jego „napadów”, jak nazywał swoje przemiany. Poczuł ukłucie zazdrości – ona nigdy nie miewała takich problemów.
- Może – stwierdził po chwili – Równie dobrze po prostu mi się śnisz.
- Może – odparła – Ale chyba to zbyt realistyczny sen, nawet jak na nasze standardy.
„Skubana, ma punkt”, pomyślał. Zastanawiał się, jak to robiła.
- Mamy mało czasu, więc zamknij dziób i mnie słuchaj – powiedziała. Jej ton jakby nie miał zamiaru znosić żadnego sprzeciwu. Jego siostra zawsze miała w sobie coś z lidera – Jestem na tropie tego, co zabiło rodziców. Ty masz na ogonie rozochoconych łowców. Wyświadcz mi zatem…
- Co? – przerwał wypowiedź – Skąd wiesz, co ich zabiło!?
- To nie był człowiek, Scott – odpowiedziała – I niech na razie to ci wystarczy. Wyświadcz mi zatem przysługę i gdzieś się ukryj. Po prostu przeżyj i nie mieszaj się do tego, co będę robić.
- Vena, powiedz mi, gdzie do diabła jesteś?
- Nie mogę.
Cisza, która zapadła, była wyjątkowo ciężka.
- Będziesz wkurzony po królewsku, ale oficjalnie zabraniam ci się do tego mieszać, Reckless. – oświadczyła.
- To ja jestem tym starszym – pokręcił głową.
- Natomiast ja to ta rozsądniejsza i wybacz za to, jak to źle i brutalnie zabrzmi, stabilniejsza. Nie ja teraz szaleję po lesie! – podniosła głos – Wybacz, ale dopóki nie zrobisz ze sobą porządku, nie możesz mi pomóc. Jeżeli już, opłacz za mnie rodziców. Nie wiem, czy zdążę – uśmiechnęła się na koniec ponuro.
- Nie mówisz poważnie – szepnął.
Scott rozejrzał się wokoło. Kwiaty już przekwitały. Poczuł, jak na głowę spadają mu pierwsze, grube krople deszczu. Po chwili ponownie patrzył w oczy Veny, tak samo świecące jak jego, jednak o innej barwie.
- To nasze pożegnanie, braciszku. To mój bilet w jedną stronę i jedyny sposób, w jaki mogę się z tobą pożegnać. Oczyszczę twoje imię. Nie zapomnij o tym, czego nauczyli nas rodzice. – powiedziała – To czas na to, byś ich opłakał, ale pamiętaj, co mówili.
Spuścił głowę. Zaczerpnął głębszy wdech, po chwili podnosząc wzrok.
- Jest czas na opłakiwanie zmarłych… Jednak musisz wrócić do świata żywych.
- Tego się trzymaj, braciszku. – uśmiechnęła się Vena, podchodząc bliżej.
Poczuł jej dłoń na swoim ramieniu. Była tak realna. Nie chciał, by ją zabierała, przecież nie musiała odchodzić! Scott uparcie próbował wyprzeć słowa siostry, nieważne jak mocno wwiercały się w świadomość, jakby wyryła je w skale jego pamięci.
- Uważaj na siebie, Scott. Jeżeli zdążę… Przyjdę do ciebie – powiedziała – Ale ułatw mi sprawę i śpij, zamiast wariować po lesie. Nowi towarzysze byliby ci za to wdzięczni.
Nie mógł zdobyć się na żaden uśmiech, nieważne jak mocno Vena próbowała sprawić, by ten pojawił się na jego ustach. Po policzkach ich policzkach spływały łzy.
- Już czas. Jestem coraz bliżej. Może… Do następnego, kiedykolwiek. – usłyszał, nim jej postać zniknęła.
***
Jego ciało drgnęło, gdy tylko zaczął odzyskiwać świadomość. Gdy otworzył ślepia, otoczenie wydawało się nienaturalnie mgliste i mało kolorowe – z początku zrzucił to na kompletną dezorientację. Jednak wzrok nie wyostrzył się nawet, gdy rozbudził się bardziej, natomiast czuł tysiące zapachów, niektóre z dość dużej odległości. Co się działo?
Gdy chciał wstać, zrozumiał, że tkwił w plątaninie własnych ubrań – w zadziwiająco dobrym stanie, może nieco przybrudzonych trawą i piachem, mokrych od porannej rosy. Zamiast rąk widział łapy – znał zatem odpowiedź. Vena miała rację, znów zbyt długo zwlekał z przemianą…
Dotarło do niego nagle, jak to wszystko wyglądało. Pamiętał przecież obserwowanie gwiazd, gdzieś odpłynął myślami i budził się nagle tu, jako wilk. Zanim to, Scott kompletnie nie wiedział, czy to wszystko mu się śniło, zaś jego wyobraźnia wskoczyła na nowe wyżyny, czy też to sprawka jego siostry…
„To nasze pożegnanie, braciszku”.
Jeszcze czuł jej dotyk na swoim ramieniu. W głowie miał mętlik. Chciał wiedzieć, co to wszystko miało oznaczać – czy Vena naprawdę miała możliwość aż takiej manipulacji? Wyplątując się z rękawów i nogawek, próbował zrozumieć kolejne rzeczy, które wydawały się aż nazbyt absurdalne. Gdy już stał – nieco chwiejnie, nieprzyzwyczajony do chodzenia na czterech łapach – zebrał w pysk swoje ubrania i zaczął powoli oddalać się w stronę watahy. Chciał dowiedzieć się, jakim cudem był przy swoich zmysłach jako wilk, chociaż ten jeden raz. To też sprawka siostry?
Spojrzał na księżyc, który jeszcze nie zaszedł, blado świecąc na tle porannego nieba Czuł ciepło słońca, które zaczynało ogrzewać ciemne futro na grzbiecie. Wiedział, że powinien kierować się w jego stronę – gdy szedł poprzedniego dnia, również kierował się nim jak kompasem. Chociaż, tym razem miał do przejścia większy dystans – i kilka obalonych, średniej wielkości drzew do przeskoczenia. Może jednak do końca nie udało mu się pozostać przy zmysłach i każda przemiana okupiona będzie początkowym szaleństwem? Nie wiedział. Kto mógłby mu na to odpowiedzieć?
Czy musiał się powtarzać? Oczywiście, że nie wiedział. Musiał się po prostu przekonać.

<C. D. N.>

Uwagi: "Nieważne" piszemy łącznie. Słowa "księżyc" i "słońce", jeżeli nie odnoszą się do astronomii, piszemy z małej litery.