piątek, 21 sierpnia 2020

Od Wilata "Wspaniałe podróże wspaniałego podróżnika" cz. 3 (C.D. Viola)


Grudzień 2026
Mrugałem nieprzytomnie, wyrwany ze snu. Próbowałem zorientować się, co tak właściwie się stało. Słyszałem tylko kroki, jakieś głosy, sapanie i drugi głos, i... Zerknąłem w dół. Nikogo nie ma. Nikogo, oprócz fioletowego ogona i równie fioletowych łap wystających spod drzewa, na którym uciąłem sobie drzemkę. Chwila, co? Wykonałem długi, zakończony niezbyt udanym lądowaniem skok i niepewnym krokiem podszedłem do fioletowego delikwenta.
- Halo? Jest tam kto?
Nikt się nie odezwał. Ktokolwiek był właścicielem ogona i łap, najwyraźniej robił wszystko, aby ukryć się przed światem.
- Halo..? - ponowiłem próbę, przekrzywiając głowę.
- Nie jedz mnie, ty potworze! - usłyszałem żeński głos.
Odsunąłem się zdziwiony. Potworze?
- Jaki potworze?
- Ty! Odejdź ode mnie, ty... ty...
- Ja..? O co chodzi? Kim jesteś?
Wilczyca milczała przez chwilę, jakby zastanawiając się nad odpowiedzią.
- A ty? Kim jesteś, co?
- Wilat.
- Wilk?
- No... Nie do końca.
- To czym w końcu jesteś?
- No dobra, niech już będzie ten wilk.
- Aha.
- Mhm.
- No cóż.
- Wyjdziesz spod tego drzewa, czy nie? - zniecierpliwiłem się. Rozmowa z kimś, gdy widzisz ogon i tylne łapy, może być nieco dziwna.
- Mam pewność, że mogę ci zaufać? Nie rozszarpiesz mnie na strzępy? Nie zawołasz tej wielkiej gromady wilków, która jest w okolicy?
- Dlaczego miałbym to robić? Nie mam zamiaru cię krzywdzić ani powiadamiać innych - Bujną ma ta wilczyca wyobraźnię. Nieco zbyt bujną.
- No... dobrze. Ale obiecujesz, prawda?
- Obiecuję.
- A jak złamiesz tę obietnicę, czeka cię więzienie. - Na jej pysku pojawił się szaleńczy uśmiech.
Więzienie? Chyba próbuje mnie nastraszyć.
- Gdzie?
- U moich wilków. Mam swoją watahę, ogromną watahę krwiożerczych wilków gotowych więzić cię przez całe lata!
Ona chyba ma coś z głową.
- Mówiłem, że nie mam zamiaru nikogo zawiadamiać.
- W takim razie... dobrze.
Wilczyca niezdarnie wycofała się ze swojej kryjówki, brudząc i zmierzwiając swoje fioletowe futro.
Z początku wyglądała naprawdę komicznie, ale wystarczyła chwila, aby przywróciła się do porządku. A przynajmniej do stanu futra właściwego dla szaleńca.
Ku mojej uciesze, nie była zbyt wysoka jak na wilka. Cała w fiolecie, w tajemniczo wyglądającymi dodatkami na szyi i ogonie.
Odsunąłem się jeszcze dalej, dając nowej nieco swobody. Bała się mnie.
- Jak masz na imię? - zapytałem łagodnym głosem. Nie chciałem jej jeszcze bardziej przestraszyć, choć biorąc pod uwagę mój śmieszny wzrost, to ja powinienem się jej bać.
- Viola.
- Skąd tu się wzięłaś?
- Podróżuję. Przeżywam wspaniałe przygody, jestem wspaniałą podróżniczką!
- No to... wspaniale.
- A ty..? Kim dokładnie jesteś..? - Violka po raz pierwszy mi się przyjrzała. Przyzwyczajony już do takich scenek i min innych wilków, westchnąłem tylko.
- Jestem hybrydą. Pół kotem, pół wilkiem.
Viola ponownie się na mnie spojrzała, z mieszanką przerażenia i ciekawości wypisaną w jej oczach. Niepewny jej reakcji, usiadłem i zacząłem wylizywać sobie łapy, co chwila rzucając na nią okiem. Wspaniała podróżniczka, przywódczyni watahy krwiożerczych wilków, strachajła z głową w chmurach. Ciekawie się ta znajomość zaczyna, ciekawie...

<Violka?>

Uwagi: Brak.

Od Morgana "Szczeniak w wielkim mieście" cz. 4


Lipiec 2026
Przerażenie zawładnęło moim ciałem. Każda komórka wrzeszczała bólem, a ja jej wtórowałem. Łzy płynęły z moich oczu, klatka piersiowa unosiła i opadała w spazmach. Żałowałem, że kiedykolwiek to zrobiłem, że kiedykolwiek spróbowałem. Chciałem cofnąć czas, naprawić swój błąd.
POMOCY. NIECH KTOŚ MI POMOŻE.
Wrzask zamienił się w urywany pisk, gdy opadłem ciężko na ziemię. Czułem zimno, przeraźliwie zimno. Zapiszczałem głośno, chyba zawołałem o pomoc. Nie wiedziałem. Byłem otumaniony. Nie słyszałem, nie czułem zapachów, nie widziałem. Ta chwila była wypełniona jedynie drgawkami, lodowatym powietrzem i piskami. Łzy żłobiły koryta na moich polikach.
Podmuch wiatru. Moja skóra zaprotestowała, gdy coś, jakiś materiał, ją okrył. Wyciągnąłem łapy i wtuliłem się w go, opatulając siebie całego. Czekałem w ciszy, oglądając rozmazane plamy. Słyszałem głos pana Gerranta. Szczeniaki chichotały i wymieniały uwagi, odchodząc. Nie zrozumiałem żadnego słowa. Byłem chyba zbyt zszokowany.
Ktoś do mnie podszedł. Człowiek. Wyciągnął w moją stronę rękę i pomógł wstać. Opatulił mnie szczelniej materiałem. Wspierany przez jego silne ręce, wykonałem pierwszy krok i zachwiałem się. Gdyby nie on, upadłbym. Powoli i uważnie pokonaliśmy karczmę oraz schody prowadzące na piętro. Elvin – bo to właśnie on mi pomagał – nie zaprowadził mnie do pokoju, który zajmowałem; otworzył inne drzwi i poluźnił uścisk. Dłonią wskazał na łóżko.
– Dasz radę sam przejść?
– Spróbuję – mruknąłem i wykonałem pierwszy samodzielny krok. Zachwiałem się; chodzenie z pomocą ludzkich nóg wymagało o wiele większego poczucia równowagi. Dłoń uderzyła o drzwi szafy. Był to instynkt, który kazał mi ochronić się przed upadkiem. Kolejny krok i następny, i jeszcze jeden. W końcu upadłem ciężko na łóżko. Na moim pysku – nie, t w a r z y – widniał dumny uśmiech. Dałem radę! Naprawdę dałem radę!
– Przyniosę ci jakieś ubrania – powiedział Elvin i zniknął wraz z cichym trzaśnięciem drzwi. 
Siedziałem na łóżku i bawiłem się dopiero co zyskanymi palcami. Byłem niski i drobny, znacznie mniejszy od większości dorosłych samców. Różnica we wzroście widocznie nasilała się wraz ze zmianą formy. Uznałem to za bardzo ciekawe zjawisko.
Zerknąłem w stronę materiału, w którym byłem wcześniej zawinięty. Kusiło mnie, żeby do niego podejść i okryć się; moje jasne i łyso ciało drżało z zimna. Brakowało mi ciepłego futra... Nim zdecydowałem się, czy po nie pójść, wrócił Elvin. Mężczyzna podał mi ładnie złożone ubrania.
– Załóż to. Jakbyś potrzebował pomocy... – Urwał i obrócił się w stronę drzwi. Nie zrozumiałem, dlaczego to zrobił, ale nie kwestionowałem.
– Dziękuję. I przepraszam za kłopot... – Spuściłem wzrok na swoje łyse stopy. Wyglądały dziwnie i nienaturalnie. Jak ludzie żyli z takimi szkaradztwami?
– Nic się nie stało. To twoja pierwsza przemiana?
Przytaknąłem, sięgając po pierwszy element ubioru – długie spodnie o brązowej barwie. W tej chwili byłem bardzo wdzięczny za moją szczenięcą dociekliwość; dzięki niej znałem kilka nazw ubrań. 
– Gerrant mówił, że nie miał w planach uczenia was zmiany w człowieka. Mieliście pracować nad żywiołem.
– Tak... To był przypadek – odparłem, zakładając drugą nogawkę. Szło mi bardzo opornie. 
– Przypadkowo zmieniłeś postać? – zaśmiał się. – Na pewno jesteś magicznym wilkiem, a nie likantropem?
– Na pewno – Uniosłem się na rękach i naciągnąłem spodnie na zad. – Czyje to ubrania? 
– Gavriela.
Zamarłem, sięgając po koszulkę na długi rękaw. Była przecięta w połowie, miała beżowy kolor i brązowe guziki. Pasowała do spodni. W mojej głowie widniał obraz czarnego samca, pomocnika Elvina. Wyglądał na aroganckiego i już zaczynałem się bać, jak zareaguje na to, że nosiłem jego ubrania. Nigdy z nim nie rozmawiałem i nie chciałem, żebyśmy poznali się lepiej w takich okolicznościach.
– Nie będzie miał nic przeciwko?
– Raczej nie. I tak już z nich wyrósł. 
Pokiwałem głową i zarzuciłem koszulkę. Okazało się, że guziki były tylko z jednej strony, a po drugiej widniały już małe dziurki. Domyśliłem się, że trzeba było je przez nie przełożyć. Brzmiało to jednak o wiele prościej, niż było to w rzeczywistości. G u z i k o w a n i e wymagało precyzji, której nie potrafiłem jak na razie wykrzesać. Mruczałem niezadowolony, kiedy guziki wymykały mi się z palców. Przyciągnęło to w końcu uwagę Elvina, który pomógł mi z pomocą kilku wprawnych ruchów. Westchnąłem zachwycony.
– Trochę treningu i ty też dasz radę. Wszystko przyjdzie z czasem.
– Mam nadzieję.
Wymieniliśmy uśmiechy. Potem moje spojrzenie natrafiło na jakąś dziwną część odzieży, z którą nie wiedziałem, co powinienem zrobić. Nigdy jej nie widziałem. Wyglądała jak bardzo krótkie spodenki. Zbyt krótkie, żeby czuć się w nich komfortowo. Podniosłem je, żeby mężczyzna również zwrócił na nie uwagę.
– A co z tym?
Wzruszył ramionami.
– Jak nie chcesz, to nie zakładaj.
Zacisnąłem usta. To nie była odpowiedź, jakiej oczekiwałem.
– No ale co takiego jest?
– Bokserki. Bielizna – wyjaśnił krótko. Widząc jednak, że niewiele mi to mówiło, dodał: – Jeżeli zsuną ci się spodnie, nie będzie ci widzieć pośladków.
Otworzyłem usta i grzecznie zsunąłem z siebie spodnie, by założyć bokserki. Nie czułem większego skrępowania stojąc bez ubrań, ale powietrze było zbyt zimne, żeby odsłaniać dodatkowe miejsca... Ze względu na to nie mogłem dopuścić, żeby jakaś większa przestrzeń była odkryta.
Elvin odwrócił twarz i zaczekał, aż skończę. Kiedy do niego podszedłem, chwiejąc się jak szalony, otworzył szafę. Wyciągnął z niej czarny płaszcz zdobiony futrem, piórami i metalem. Wyglądał na drogi i nie pasował do pozostałych ubrań. Byłem jednak skłonny uwierzyć, że ludzie chodzili ubrani w taki sposób. Widziałem w końcu już tyle dziwnych ubrań i kompletów...
– Jeżeli chcesz, możesz je zatrzymać – powiedział, podając mi ostatni element tego stroju.
– Dziękuję.
Skinął głową.
– Nie ma za co.
Niepewnie sięgnąłem dłonią po płaszcz i założyłem go. Był ciepły, o wiele cieplejszy niż ta dziwna koszulka z guzikami i sznurkami na piersi. To była chyba jego największa zaleta.

Kiedy wyszedłem z pokoju, zajęcia się już dawno skończyły. Nie zmieniając postaci – byłoby to zbyt traumatyczne przeżycie – ruszyłem do biblioteki. Byłem tam umówiony z mamą. Wilczyca wzięła sobie za cel przeszukiwanie praktycznie całej. Czasem jej pomagałem, innym razem tylko czytałem o kosmosie, medycynie czy jakieś powieści. Pierwsze dwa tematy były bardziej skomplikowane, niż mógłbym się spodziewać. Momentami żałowałem przez to, że poleciałem właśnie teraz – bez większej wiedzy z tworzenia eliksirów było mi bardzo ciężko z medycyną. Gdybym był na terenach watahy, właśnie zaczynałbym właściwe lekcje z panem Asem.
W środku niemal od razu zauważyłem postać białej wilczycy. Przyspieszyłem, jeszcze bardziej potykając się o własne nogi, co nieuchronnie prowadziło do upadku. Uderzyłem mocno o posadzkę, zdzierając skórę na dłoniach i piszcząc bardziej z zaskoczenia niż z bólu. Mama uniosła wzrok znad książki, spojrzała na mnie, a potem na boki. Wyglądała na zdezorientowaną.
Niepewnie podniosłem się na dłoniach, sycząc z bólu. Tym razem powoli i uważnie zmniejszyłem dystans dzielący mnie do samicy.
– Cześć, mamo – mruknąłem, siadając obok niej.
– Morgan? – Wytrzeszczyła oczy. – To ty?
Przytaknąłem, przyglądając się schodzącej skórze. Wyglądała dziwnie i nieco fascynująco. Nigdy jeszcze nie widziałem zranionego człowieka. Wiedziałem, że w ich żyłach też płynie krew, ale tej nie widziałem u siebie. Na szczęście.
– Kiedy ty...? – zaczęła, ale urwała, patrząc na moje drobne rany. Skóra scalała się ze sobą z każdą sekundą. Magicznie wydłużała i rosła. Minęło kilka chwil i po zadrapaniach nawet nie było śladu.
– Czy ciało każdego człowieka tak działa? – zapytałem.
– Nie wydaje mi się.
– Wobec tego... Co to było?
Wilczyca wzruszyła ramionami, uśmiechając się szeroko.
– Twoja nowa moc – odparła.
– Co? Niemożliwe! Przecież ja tylko... Ja nawet nie myślałem o...
Uśmiech na jej pyszczku stał się szerszy.
– Nie zawsze korzystamy z żywiołu świadomie. Po to uczęszczasz na lekcje magii; żeby poznać i opanować swój żywioł. Przecież wielu twoich znajomych poznało swój przez przypadek. Tak samo jak ty teraz.
Pokiwałem powoli głową. Mama miała rację. Kaiju i Yvar byli tego idealnymi przykładami. Sam widziałem! Jak mogłem o tym zapomnieć właśnie w tej chwili?
– Mamo? Ale jaki to żywioł?
Wilczyca nie odpowiedziała. Zdałem sobie sprawę, że również nie ma pewności. Czym prędzej zmieniłem temat. Później zapytam Kai'ego lub Gerranta. Oni powinni wiedzieć.
– Jak idzie czytanie?
– Opornie. Zaczyna mnie już boleć głowa... – Skrzywiła się samica.
Położyłem jej dłoń na ramieniu. Było to całkiem inne odczucie niż kiedykolwiek wcześniej. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, jak miękkie ma futerko. Pogładziłem je delikatnie i zabrałem dłoń, żeby ponownie przyjrzeć się palcom. Ludzkie ciało cały czas mnie zadziwiało.
Nagle moje spojrzenie padło na jakąś dziwną rzecz, którąś ktoś zostawił tuż obok nas. Miało kształt prostokąta poprzecinanego przez drewniane patyki, na których widniały czerwone i granatowe koraliki. Wskazałem je mamie, pytając co to takiego.
– Liczydło. Służy do liczenia – odpowiedziała. Zmrużyłem oczy, próbując wyobrazić sobie, jak mogłoby to wyglądać. Nie wychodziło mi to. – Nie umiesz liczyć, prawda?
– Tylko do dziesięciu. Pani Adora nas tego nauczyła...
– Chciałbyś się nauczyć?
Spojrzałem na nią zaskoczony.
– Naprawdę? Ale co z książkami?
– Chyba mogę zrobić sobie krótką przerwę... Tym bardziej, że teraz będę mieć pomocnika.
Wymieniliśmy uśmiechy. Wziąłem do rąk liczydło i podałem go mamie, żeby miała do niego lepszy dostęp. Wilczyca od razu poprosiła mnie o zademonstrowanie, co pamiętałem z lekcji logiki. Grzecznie policzyłem ilość koralików na dwóch pierwszych rzędach (na reszcie było ich tyle samo już na pierwszy rzut oka, ale musiałem się upewnić, licząc drugi), a następnie same rzędy. Było ich właśnie dziesięć. Odetchnąłem z ulgą. Gdyby było ich więcej, nie wiedziałbym, co powiedzieć! Chyba musiałbym zacząć liczyć jeszcze raz od jedynki.
– Po dziesięciu zaczynają się liczby, których zakończeniem jest "naście". Pierwszy ich człon jest od liczb, które już znasz i idą w tej samej kolejności – powiedziała mama. Wyciągnęła łapę i zaczęła przesuwać w drugą stronę kolejne koraliki. Najpierw policzyła do dziesięciu, a potem, nadal przesuwając, zaczęła wymawiać słowa, które znałem wyrywkowo, ale nigdy nie miały zbyt wiele sensu: – Jedenaście, dwanaście, trzynaście, czternaście...
Skończyła przy dziewiętnastu. Spojrzałem na nią zdezorientowany. Dlaczego przerwała? Nim zdążyłem jednak zapytać, wilczyca kontynuowała swoje tłumaczenia.
– Następna jest liczba dwadzieścia – Przesunęła ostatni koralik w drugim rzędzie. – Potem liczenie jest o wiele prostsze. Mówimy po prostu: dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa i tak dalej, aż do trzydziestu – Zamaszysty ruch na liczydle. – Zasada jest taka sama jak przy dwudziestu. Tak samo ma się to przy czterdziestu, pięćdziesięciu, sześćdziesięciu, siedemdziesięciu, osiemdziesięciu i dziewięćdziesięciu – Z każdym słowem przesuwała koraliki. W końcu został tylko jeden koralik z ostatniego rządku.
– A co z tym? Nazywa się dziesięćdziesiąt?
Mama zaśmiała się.
– Nie. To jest sto. Od tego momentu zaczynamy liczyć od samego początku, dodając najpierw słowo "sto". Nie pokażę ci tego na liczydle, bo nie ma ono wystarczająco dużo koralików, ale wyobraź sobie, że jest tu jeszcze jeden. Wtedy byłoby ich tu już sto jeden i tak dalej.
Pokiwałem głową. Zaczynałem chyba łapać. Było to o wiele prostsze od nauki czytania. Nazwy miały chociaż jakiś sens. No, może z wyjątkiem stu...

<c.d.n.>