sobota, 31 sierpnia 2019

Od Torance "Ból jest taki zabawny"

Lipiec 2024
Zabłądziłam. Wiedziałam to od momentu, kiedy zabrakło porozstawianych w równych odstępach latarni. Ciemną ulicę z dwóch stron ograniczały wysokie ściany budynków. Gdzieś w oddali tliło się niewielkie światełko i to ono skusiło mnie, żebym szła dalej. Byłam ciekawa tego, co znajdę na końcu tej drogi.
Płomień co jakiś czas znikał. Nieregularny czas światła i ciemności. Marszczyłam brwi, zastanawiając się nad tym. W końcu zbliżyłam się na tyle, by zauważyć, że to wilki kłębiły się wokół ognia niczym ćmy. Już z oddali wyczuwałam wielkie podekscytowanie, satysfakcję i... strach.
Podeszłam jeszcze bliżej i przepchałam się między nimi.
Zapach krwi uderzył w moje nozdrza. W centrum koła, które stworzyły wilki, stała jakaś wadera. Obok niej, na brudnej ziemi leżał basior. Ciemnoczerwona krew spływała z jego piersi. Patrzyłam na tę scenę jak zahipnotyzowana.
Tłum rozpoczął odliczanie. Kiedy dotarł do pięciu, a basior nadal nie wstał, oczywistym się stało, że przegrał w tej walce.
Przez myśl przeszło mi, jakby skończyła się moja własna bójka. Od czasów szkolnych nie walczyłam. Nigdy też nie robiłam tego dla pieniędzy. Ciekawość kotłowała się pod moją skórą. Mięśnie paliły gotowe do walki.
Wojownicy zeszli ze środka i wmieszali się w tłum. Ich miejsce zajął dość stary samiec o siwej sierści.
- Czy ktoś jeszcze chciałby się zmierzyć? - spytał.
Do basiora podszedł jakiś wilk. Złota sierść zalśniła w ognistym świetle. Nie musiał nic mówić. Oczywistym było, że to on chciał walczyć.
Zawahałam się. Samiec był ode mnie znacznie większy i zapewne silniejszy. Czy powinnam zaryzykować?
Ktoś zaczął przepychać się w stronę środka. Podjęłam szybką decyzję i podeszłam do wilków. Ci od razu zmierzyli mnie spojrzeniem. Odwdzięczyłam się tym samym. Oceniałam mojego przeciwnika, szukając ewentualnych słabych stron.
Momentalnie rozpoczęły się zakłady. 
- Posiadacie medaliony lub eliksiry wspomagające w walce?
Pokręciłam łbem.
- Nie - powiedział basior. Miał wysoki głos, całkiem niepasujący do jego sylwetki.
- Dobrze.
Prowadzący odsunął się od nas.
- Zaczynacie, kiedy doliczę do dziesięciu - powiedział - Uwaga, zaczynam. Jeden, dwa, trzy...
Głęboki oddech. Czy ja naprawdę za moment wezmę udział w ulicznej walce? 
- Cztery, pięć, sześć...
Czy mogłabym się teraz wycofać? Nie chcę walczyć. Nie chcę czuć bólu. Nie chcę przegrać.
- Siedem, osiem, dziewięć...
Uspokój się, Tor. Będzie dobrze. Dasz radę.
- Dziesięć!
Wysłałam w swoją stronę iskrę magii. Dodałam sobie pewności siebie, izolując całe przerażenie, które kłębiło się w moim podbrzuszu i wywoływało mdłości. Będzie dobrze.
Krążyłam wokół mojego przeciwnika. Co jakiś czas któreś z nas podbiegało do drugiego i próbowało zaatakować. Nadaremnie. Uniki były idealne. Zarówno moje, jak i jego.
Widownia zachęcała nas wiwatowaniem. Basior był dla nich Złotym, a ja Rudą. Proste nazewnictwo od koloru futra. Nie dało się nas pomylić.
Wysłałam w jego stronę pierwsze uczucie, które przyszło mi do głowy. Nie było zbyt wyrafinowane, ale rozbawienie miałam opanowane do perfekcji. Kiedy byłam szczeniakiem, wywoływałam je dość często.
Samiec uśmiechnął się delikatnie. Czekałam na gromki wybuch śmiechu, który wybiłby go z rytmu. I otrzymałam go. Tylko nie u tej osoby, co chciałam.
Śmiech wydobył się z mojego gardła, a w oczach momentalnie pojawiły się łzy rozbawienia. Zaklęcie musiało odbić się od niego rykoszetem i trafić we mnie. 
Basior skorzystał z okazji. Poczułam jak jego łapy przygwożdżają mnie do ziemi. Zaśmiałam się głośniej.
Och, ta sytuacja jest taka zabawna! 
Zęby wbiły się w moje ciało.
Nie. Chwila. Wcale nie jest.
Momentalnie otrzeźwiałam. Spróbowałam wyswobodzić się spod jego łap, jednak samiec trzymał mnie mocno.
Przerażenie. Zęby wbijające się mocniej w różne części mojej szyi. Piekący ból. Powolne odliczanie widowni.
Spróbowałam wysłać w stronę przeciwnika falę mrożącego krew w żyłach lęku. Nie minęła chwila, a już z mojego gardła wydobył się wrzask.
- Nie ze mną te numery, skarbie - mruknął samiec.
Zdałam sobie sprawę, że miał żywioł pokrewny mojemu. Może umysłu, może dosłownie uczuć. Odesłanie ataku nie było trudne, a przy tym zabójczo skuteczne. Nie miałam szans. Nie po moim głupim ruchu. 
Znieruchomiałam. Poczucie porażki zwiększało się z każdym kolejnym słowem tłumu.
- Pięć.
Wilk się odsunął. To koniec. Przegrałam.

Białe Królestwo: "Nigdy nie wiesz, co się wydarzy" cz. 11

Uwaga! To opowiadanie ze względu na przedstawioną w niej przemoc jest kierowane dla osób w wieku powyżej 16 lat.

Czerwiec 2024 r.
W celi rozległ się szczęk zamka. Dawno nie oliwione drzwi zaskrzypiały przeraźliwie. Elvin patrzył pustym wzrokiem przed siebie. Obserwował kamienne cegły ściany. Spędził w tym miejscu ostatnie kilka godzin. Nie mógł podnieść ręki, ani ruszyć nogą. Jego kończyny były przymocowane metalowymi blachami do podłokietników i nóg krzesła. Gdzieś krzątał się kat, ale Elvin już kompletnie stracił nim zainteresowanie.
– Dzień dobry.
Elvin ani drgnął.
– Dzień dobry – powtórzył mężczyzna.
Elvin wciąż milczał.
– Wciąż sądzisz, że możesz mnie ignorować? – zapytał doskonale mu znanym lodowatym tonem. Stanął centralnie przed nim. Elvin leniwie podniósł wzrok do jego twarzy. Nie widział jej wyraźnie. Już w pierwszych dniach pobytu w więzieniu odebrano mu okulary. Bez nich niewiele widział, a przynajmniej nie w ludzkiej formie. Wiedział jednak kto to na podstawie samego głosu.
– Dzień dobry, generale – powiedział cicho.
– Głośniej.
– Dzień dobry, generale...! – powtórzył, ale jego osłabiony z odwodnienia głos nie pozwolił mu na osiągnięcie większej głośności. Kat parsknął z rozbawieniem, nie przerywając czyszczenia swoich ulubionych zabawek.
– Bardzo dobrze – pochwalił go Patrick. Położył stalową dłoń na łysej głowie Elvina. Prócz chłodu metalu poczuł również ból. Miał w tamtym miejscu siniaki.
– Co ja mam z tobą zrobić? – powiedział jakby do siebie Patrick.
– Może wytrącanie rzepek? – zasugerował kat.
Patrick przykucnął tuż przy Elvinie. Teraz miał twarz na wysokości jego kolan.
– Co na to powiesz? – zapytał Patrick
– Nic.
– Na pewno nic?
– Nic... – powtórzył jeszcze ciszej.
Patrick położył stalową rękę na jego dłoni. Elvin cicho krzyknął z bólu. Patrick wgniótł ją jeszcze mocniej, a później powoli zaciskał w pięść. Po policzkach byłego karczmarza popłynęłyby łzy, gdyby tylko nie to odwodnienie. Czuł, jak połamane kości ulegają coraz mocniejszemu przesunięciu.
– O, tak ładnie mi mów... – powiedział cicho Patrick.
Elvin zaczął szlochać.
– Błagam, nie... Proszę...
– Jesteś pewien?
Patrick dość gwałtownie ścisnął jego dłoń. Po celi poniósł się świdrujący wrzask.
– Najwyraźniej jednak stać cię na więcej... Oszukałeś mnie – oświadczył z rozczarowaniem Patrick. Wstał.
– Jesteś pewien, że nie masz mi nic więcej do powiedzenia?
Pierś Elvina nierówno podnosiła się i opadała. Drżał. Patrick znowu chwycił za posiniaczone miejsce, tym razem na brodzie, i pociągnął w górę. Elvin czując piekący ból w karku, pisnął. Teraz patrzył w kierunku twarzy generała. Widział jej zarys przez brutalnie świecące z góry słońce.
– Patrz na mnie, jak do ciebie mówię.
– N-nie... nie mam nic... więcej... powiedziałem... wszystko... – wyjęczał. Patrick prychnął z poirytowaniem. Gwałtownie puścił jego głowę. Jego zdrętwiały kark zalał się kolejnymi falami bólu.
– Możesz mu wytrącić jedną rzepkę, a później każ odprowadzić do jego celi. Drugą się zajmiesz przy innej okazji. Jeśli powie coś ciekawego, masz mi natychmiast zameldować.
– Tak jest, panie generale – odpowiedział kat.
Patrick skierował się do wyjścia. Kiedy otwierał drzwi, katowi coś się przypomniało.
– A co z wodą? Może nam niedługo paść...
Elvin poczuł na sobie spojrzenie Patricka.
– Maksymalnie jeden kubek wody na godzinę.
Później do jego uszu dobiegł huk zamykanych drzwi. To tylko dodatkowo podrażniło jego migrenę, niosąc się bolesnym echem po ciążącej głowie.

Białe Królestwo: "Nigdy nie wiesz, co się wydarzy" cz. 10

Styczeń 2024 r.
– Jesteś pewien, że to dobry pomysł? – zapytał Carlo, wpatrując się w przed chwilą rozpalony ogień.
– Absolutnie – odpowiedział siedzący kilka metrów za nim młody mężczyzna. Był ukryty w cieniu jednego z drzew. W ciemności prawie w ogóle go nie widzieli. Jedynie trupio blada cera odbijała się w świetle płomieni.
– To dość ryzykowna akcja – skomentowała Lucy. Carlo jej zgodnie przytaknął. Ravyn w milczeniu spoglądała na każdego, wyczekując ich reakcji. Severus w milczeniu patrzył na ogień.
– Sądzę, że gra jest warta świeczki – odpowiedział jej Anonim. Lucy próbowała zaobserwować, jaką miał minę, ale poszło to na nic.
– To może się źle skończyć – dorzucił Mirand. Alex w milczeniu głaskał go po kolanie.
– Naprawdę uważacie, że pozbycie się najokrutniejszej władzy w dziejach Białego Królestwa to zły pomysł? Jest nas dość wielu, aby sobie jakoś poradzić.
Wciąż nie wyglądali na przekonanych. Anonim zacisnął usta w wąską kreskę.
– Severus to dobry władca. Sądzę, że lud go dobrze zna i zgodziłby się na taką zmianę władcy.
– Nie wiesz, jaką mam teraz opinię. Zaszło wiele zmian od czasów, kiedy jeszcze byłem pełnoprawnym księciem. Lud też mnie nienawidzi. Rzekomo dokonałem zamachu na brata, ale przysięgam wam – nic takiego nie miało miejsca! Była to parszywa plotka. Nie chcę, aby uległo to spełnieniu – Jego głos z każdym zdaniem nabierał mocy, aż do niemal całkowitego wyciszenia. Lucy zacisnęła palce na jego dłoni.
– Wierzymy, że nic nie planowałeś, Sev... – wyszeptała.
– W takim razie przypisuję sobie zaplanowanie wszystkiego – prychnął Anonim – Zgodnie z prawdą zresztą.
Nikt mu nie odpowiedział. Jedynie Mirand patrzył prosto na jego twarz, lecz nie w oczy. Nie był nawet pewien, gdzie się one znajdują. Od czasu do czasu ogień mu przysłaniał zarys sylwetki mężczyzny.
– Jak mam was przekonać? – westchnął.
– Nie chcemy porzucać wszystkiego, co sobie tutaj zbudowaliśmy. Nie teraz. Dobrze się tutaj nam żyje – oświadczył Mirand.
– A co jeśli powiem, że takie jest właśnie nasze przeznaczenie? Dobrze wiecie, jakie mam możliwości. Wiecie, że potrafię znacznie więcej od was wszystkich i mogę się bez problemu równać z Glorym. To właśnie jego moc sprawia, że nikt nawet nie próbuje obalić jego władzy. Jak tak dalej pójdzie to będzie pełnić tę funkcję w nieskończoność. Jest nieśmiertelny. Ja z kolei niebawem was opuszczam. Jeśli nic nie zmieni się teraz, prawdopodobnie nie zmieni się nigdy.
– Opuszczasz? – powtórzyła Lucy. Wyglądała na zszokowaną.
– Tak, opuszczam. I prawdopodobnie już nigdy nie wrócę.
– Skąd wiesz...? – zaczął Tadashi.
– To dłuższa historia, której nie chce mi się wam streszczać. To jak, idziecie ze mną, czy zbyt boicie się o własny tyłek?
Odpowiedziało mu uporczywe milczenie. Po kilkunastu sekundach stracił cierpliwość.
– Jasne, nie ocalicie ich wszystkich, bo...
– Daj się nam zastanowić – wtrąciła Shaten.
Anonim westchnął z drobnym poirytowaniem.
– Im prędzej się tym zajmiemy, tym lepiej.
– Właściwie czemu nie obalisz tej władzy sam, skoro jesteś taki potężny? – zapytał Mirand.
– Nie znam terenu... i ktoś musi odwracać uwagę strażników.
Carlo poczuł spojrzenie na swoich plecach.
– Sądzę, że mogę się poświęcić i iść jako przewodnik – wymamrotał.
– Carlo! – wykrzyknęła z oburzeniem Lucy.
– Kto nam będzie zawracać tyłek w środku nocy, jak ciebie zabraknie? – skomentował z oburzeniem Mirand. Alex jak zwykle milczał, zdając się na wolę swojego męża.
– I tak nie mam rodziny, nie mam nikogo kogo bym kochał tak mocno jak wy kochacie siebie – Wzruszył ramionami, po czym oparł się głową o pień drzewa – I mam doświadczenie w walce. Nic mi nie będzie.
– Takiej odpowiedzi oczekiwałem – skomentował Anonim.
– Jesteś bez serca – warknęła Lucy.
– Skąd wiedziałaś? – zapytał z rozbawieniem.
Carlo wpatrywał się w gwiazdy i lecące ku nim iskry ognia. Nie słuchał już dalej. Wolał przemilczeć to, że Patrick jest jego bratem i to właśnie między innymi z jego powodu opuścił Białe Królestwo. Chyba jedyną osobą, która o tym wiedziała, był Anonim. Wiedział też, że Patrick najchętniej rozszarpałby go na strzępy przy najbliższym spotkaniu. I jego, i Anonima.
Co gorsza był do tego zdolny.

Od Eterny "Małe-duże śledztwo" cz. 2

Sierpień 2024 r.
Eterna skulona czekała w zaułku przed kamienicą zamieszkiwaną przez Urthię. Powoli zapadał zmrok. Obserwowała niebo, które stopniowo przechodziło z chłodnego odcienia błękitu aż do różu, pomarańczu, a na końcu fioletu i granatu. Na końcu zaskrzyły się gwiazdy przypominające jej sztylety. Nadal na niebie zostały czerwone smugi. Zaczęła sobie wyobrażać, że to gwiazdy zabiły słońce, a teraz krwawi. Przymrużyła oczy.
Nagle usłyszała szelest, a następnie szmer zbliżających się kroków. Ostrożnie wychyliła się zza progu i dostrzegła nie za wysoką sylwetkę wilka. Na jego futrze jaśniały złote runy. To musiał być on. Znowu się schowała.
– Ktoś tam jest? – zakrzyknął. Eterna wciągnęła powietrze z nadzieją, że odpuści.
On jednak się zatrzymał. Ta chwila dłużyła się jej w nieskończoność. Basior postąpił jeszcze kilka kroków w tamtym kierunku, ale zaraz potem znowu zapanowała cisza. W jej kierunku powiał wiatr. Czuła wyraźnie jego zapach. Śmierdział błotem, śmieciami i krwią. Był jeszcze czwarty aromat, którego jednak nie umiała doprecyzować. Podejrzewała połączenie dymu z jakimiś ziołami... Bądź narkotykami.
– Lene, to ty?
– Alva – rzuciła Eterna z nadzieją, że w czymś to jej pomoże.
– Alva? – powtórzył. Brzmiał na zagubionego.
– Nowa dilerka. Miałam się z tobą spotkać.
Zapanowała cisza. Przygryzła wargę.
– Ach – westchnął nieco ciszej. Zaczął się zbliżać. Eterna otworzyła szerzej oczy, nie wierząc w to, co się właśnie działo. Kiedy obróciła głowę, niemal zerknęła się nosami z Kashielem. Mimo niemal całkowitej ciemności prócz blado błyszczących run na jego ciele dostrzegła, że miał pomarańczowe oczy.
– Przyjdę po towar za chwilę. Przyniosę kasę.
Eterna starając się zachować spokój, skinęła głową. Basior się oddalił. Odetchnęła dopiero słysząc trzask zamykanych drzwi. Wtedy zaczęła intensywnie myśleć, co dalej robić. Czy Kai wspominał jej o jakichś roślinach mających działanie narkotyzujące? Wyszła na uliczkę, starając się coś naprędce wymyślić. Póki co było tam zupełnie pusto. Przeszło jej przez myśl, aby zerwać z czyjejś doniczki losową roślinę i mieć nadzieję, że Kashiel nie zdąży jej zapalić i się jakimś sposobem zatruć. Rzuciła się galopem przed siebie. Usiłowała w biegu dostrzec jakieś znajome rośliny, ale nie było to proste. Wtedy przed oczami pojawił się jej nikły obraz rośliny o postrzępionych krawędziach liści.
Po co ci roślina o takim działaniu?
Otworzyła szerzej oczy. Kai znowu się włamał do jej głowy bez jej pozwolenia.
To dłuższa historia – wytłumaczyła się.
Dlaczego jeszcze nie wróciłaś? Co się dzieje?
Będę później. Nic mi nie jest. Dostałam zadanie.
Jakie zadanie?
Później ci wytłumaczę.
W tamtym momencie wypatrzyła jedną z pokazanych przez Kai'ego roślin. Stała na czyichś schodkach w jednym z zaułków. Ktoś najwyraźniej starał się ją ukryć. Skręciła w tamtym kierunku. Dopiero będąc tuż przy schodkach zauważyła, że stała ona za magiczną tarczą. Nie przedostanie się. Przeklęła.
Nie używaj takich brzydkich słów. Użyj zaklęcia piscountius, a później cofnij zaklęciem piscountius non. Masz pięć sekund na zerwanie liścia, bo inaczej cofnięcie czaru nie będzie możliwe.
Uśmiechnęła się, choć wiedziała, że Kai tego nie zauważy.
Dzięki.
Zrobiła to co kazał. Zerwała jeden z liści, a później czym prędzej się ulotniła. Potrzebowała dobrej chwili, aby odnaleźć kamienicę należącą do Urthii. Podejrzewała, że ma jeszcze trochę czasu na odetchnięcie. Wspominała, że Kashiel wracał na jedzenie do domu.
Usiadła na swoim poprzednim miejscu i stopniowo uspokajając oddech, na nowo obserwowała niebo. Czerwone smugi już zniknęło. Słońce się wykrwawiło. Za kilka godzin ktoś będzie musiał je wskrzesić, aby znowu zapanował dzień.
– Jestem – wyszeptał do jej ucha. Spojrzała na niego. Szczerzył się.
– Dwadzieścia Bellos – rzuciła kompletnie losową kwotą.
Basior bez chwili zastanowienia dał jej woreczek z monetami. Przeszło jej przez myśl, że jest lepsza w improwizacji niż zawsze sądziła. Kashiel wziął od niej listek i zaczął odchodzić.
– Czekaj!
Przystanął. Eterna go dogoniła.
– Zawsze chciałam zobaczyć to miejsce, do którego pewnie idziesz... mógłbyś mnie zaprowadzić? Nikt nigdy nie chciał...
– Masz pozwolenie? – przerwał jej.
– Pozwolenie? – zapytała zdezorientowana.
Patrzył na nią morderczym wzrokiem pomarańczowych oczu. Po jej skórze przeszły dreszcze. Niespodziewanie wybuchnął śmiechem.
– Nastraszyłem cię!
Wypuściła powietrze.
– Nie rób tak więcej, bo jeszcze zejdę przez ciebie na zawał! – prychnęła. Wtedy zauważyła, że basior niespiesznie przeżuwa listek, który mu dała. Przełknęła ślinę, przypominając sobie coraz więcej informacji na temat narkomanów, jakie przekazał jej kiedyś Kai.
– Nie stresuj się tak... Wszystko będzie dobrze. Jestem pewien, że chętnie cię poznają. Masz towar, to masz znajomości.
Minął ich jakiś dorosły basior. Rzucił im niezbyt pochlebne spojrzenie, ale poszedł. Z pyska Eterny zszedł uśmiech. Obejrzała się za siebie, ale wilka już nie było. To zaniepokoiło ją jeszcze bardziej. Musiał zauważyć, że krok Kashiela zrobił się dość nierówny, a oczy... Spojrzała na nie. Były krwistoczerwone. Zaczęła mieć wielką nadzieję, że basior nie przewróci się po drodze. Teoretycznie mogła już iść do jego mamy z informacją, co robi nocami, ale chciała doprowadzić to śledztwo do końca, czyli trafić do samego źródła problemów.
– Rodzice cię nie ganiają za bycie dilerem? – zapytał nagle. Jego głos zrobił się bardzo leniwy.
– Jesteśmy w dość... luźnej relacji – odpowiedziała ostrożnie – A twoi nie denerwują się, że bierzesz?
Zaśmiał się złośliwie.
– Sami mnie w to wkręcili.
Zrobiło się jej zimno.
– Co?
– To był ich pomysł.
– Jak to...? – jej głos zadrżał.
– Genialni rodzice, co nie? Teraz nie mogę żyć bez zioła... Może to i nawet lepiej.
Obejrzała się za siebie. Tym razem ujrzała na ulicy dwie sylwetki. Jedną wcześniej mijanego basiora, drugą znacznie niższą od niej. Pojawiła się mgła, przez co nie była pewna szczegółów. Przeczucie jej mówiło, że się do niej uśmiechają. Obserwowali ich.
– Ja na twoim miejscu chyba bym od nich uciekła.
– Dlaczego? – zapytał słodko.
– Sprowadzą cię na dno – pospiesznie obróciła głowę. Miała nadzieję, że się przewidziała.
– Powiedziała dilerka zioła – zakpił.
To zamknęło jej usta. Wtedy dostrzegła w jednym z ciemnych zaułków kolejną wpatrującą się w nich postać. Jej mięśnie zaczęły drętwieć z paraliżującego strachu. Zaczęła się obawiać, czy jest ich tu więcej. Zbyt obawiała się efektów ucieczki. Mogli ją rozszarpać. Przełknęła ślinę.
– Bycie na haju nie jest takie złe, jak się wydaje... brałaś kiedyś?
– N-nie...
– Typowe – Wyglądał na rozbawionego. Słowa zaczęły mu się plątać – Jak cię rozpoznają to pewnie chętnie poczęstują. To będzie twój... wielki pierwszy raz!
– Wiesz, ja chyba podziękuję...
– Daj spokój. Jest super.
– Zmusicie mnie?
Basior się cicho zaśmiał. Zahaczył o kamień łapą i niemal upadł, ale wyglądało na to, że kompletnie nie zwrócił na to uwagi.
– Śmiejesz się, bo się ze mną zgadzasz, czy dlatego, że nie chcesz żeby się wydało, że nie dosłyszałeś pytania?
– Może.
Westchnęła. Dostrzegła kolejne przyczajone w ciemności ślepia.
Kai. Chyba mam problem. Jakieś stado ćpunów mnie przechytrzyło i chce, żebym poszła z nimi do ich siedziby. Boję się, że jeśli zboczę z kursu to mnie rozszarpią. Jestem w bogatej dzielnicy na północy miasta. Główna uliczka – przesłała wiadomość. Pozostało jej tylko mieć nadzieję, że basior jeszcze nie zasnął... ani że nikt nie zablokował jej mocy.

Białe Królestwo: "Nigdy nie wiesz, co się wydarzy" cz. 9

Koniec marca 2024 r.
Elvin nasunął mocniej kaptur na głowę, przechodząc obok swojej podobizny na plakatach z listami gończymi. Ten wieczór był wyjątkowo deszczowy, zatem miał dobry powód dla noszenia płaszcza. Wychodził w zasadzie tylko wtedy, aby móc się orzeźwić i nie ściągając niczyjej uwagi przemieścić do innej kryjówki. Jak zwykle patrzył pod nogi, z nadzieją, że nikt nie spojrzy na jego twarz, ani że rudy kosmyk wysunie mu się zza ucha.
Nagle usłyszał głośny chlupot kałuży za sobą i dźwięk rozbryzgującego się błota. Zaraz potem nastąpił drugi. Ktokolwiek to był, musiał mieć ciężkie obuwie. Zupełnie jak straż. Elvin nieznacznie przyspieszył kroku, modląc się o to, żeby żaden z nich nie miał zdolności wyczuwania aury. Zalatywało od niego najostrzejszą z nich – strachem. Kiedyś jego mistrz powiedział mu, że trudno taką przegapić.
Wtedy coś owinęło się wokół jego talii i szarpnęło nim do tyłu. Wylądował w błocie. Spróbował się obrócić, ale cokolwiek to było, owinęło go jeszcze ciaśniej i mocniej. Zaczynało mu się robić jaśniej przed oczami z lęku. Kiedy już myślał, że niewidzialne pęta go zostawiły, szarpnęło nim w górę. Niemal wrzasnął.
Dopiero wtedy zobaczył swoich napastników. Szóstka w pełni uzbrojonych strażników i generał Patrick. To właśnie on unosił go nad ziemią za pomocą czaru. Jego wzrok mroził krew w żyłach. Niektórzy mawiali, że dosłownie. Starał się nie patrzeć mu w oczy. Elvin fiknął nogą, ale nie napotkał żadnego gruntu. Był dobre kilka metrów nad ziemią. Patrick zacisnął dłoń niemal w pięść, a on poczuł jeszcze mocniejszy ścisk. Zacisnął zęby.
– Ładnie było tak się przed nami ukrywać, co? – warknął generał. Elvin przelotnie na niego spojrzał. W jego oczach błysnęła szczera nienawiść. Patrick się uśmiechnął i wykonał gest ręką w bok. Cisnął mężczyzną w ścianę budynku. Strażnicy wydali z siebie okrzyk zaskoczenia.
Elvin zaś zobaczył najpierw blask, a później ciemność. Dopiero leżąc w błocie zaczynał odzyskiwać widzenie. Nie czuł bólu, nie słyszał nic. Dyszał niespokojnie z nadzieją, że zaraz to wróci, ale tak się nie działo. Z każdą sekundą napierała na niego coraz większa desperacja. Wtedy zobaczył zbliżające się wojskowe buty Patricka. Podniósł twarz z błota. Nadal nie mógł uwolnić rąk, ani tym bardziej uciekać. Wtedy jego oko zalała jakaś ciecz. Czerwona. Dopiero po chwili do niego dotarło, że krwawi.
Patrick ukucnął tuż obok.
– Opłacało się? – dopytał. Elvin usłyszał to jakby przez szybę. Znowu spróbował na niego spojrzeć, ale było to zbyt trudne. Znowu robiło mu się jaśniej. Oparł czoło o warstwę błota. Powoli docierał do niego palący ból.
Patrick wydał z siebie jakiś dźwięk, ale Elvin nie był pewien jaki. Zbyt niewyraźny. Zaraz potem generał wstał i oddalił się o kilka kroków. Wydedukował, że wydawał rozkazy, ale mógł się tylko domyślać, jakie. Dla niego to był tylko niewyraźny szmer.

piątek, 30 sierpnia 2019

Od Edel "Czuję tylko zagubienie" cz. 10 (cd. Crane)

Styczeń 2024
Niespiesznie przemierzaliśmy ulice Białego Miasta. Powoli zapadał zmrok. Wilki ognia sprawnymi ruchami zapalały wysokie latarnie. Był to jeden wielki spektakl światła, który miał mi się nigdy nie znudzić. Uwielbiałam obserwować, jak lampy rozbłyskały jedna po drugiej. Teraz na dodatek mogłam obserwować, jak pomarańczowe płomyki padają na futro Crane'a oraz odbijają się od jego oczu. Mimowolnie pomyślałam, że wyglądał w tamtej chwili naprawdę dobrze. Szybko jednak odrzuciłam tą myśl od siebie nieco zawstydzona.
Teatr imienia bogów, których imion nie potrafiłam nawet wymówić, nie znajdował się zbyt daleko. Bez przeszkód dotarliśmy do niego i zajęliśmy swoje miejsca. Nie znajdowały się one może w samym centrum, bo po mojej prawej była już jedynie wysoka ściana, ale było w nich coś urokliwego. Nadal widzieliśmy scenę, jednocześnie będąc z dala od największej grupy, która wyglądała na naprawdę zapalonych miłośników muzyki. Słowem, były po prostu idealne.
- Czego to jest właściwie koncert? - spytałam szeptem.
- Jazzu. Podobno bardzo dobrze grają - odparł Crane, wskazując na kilku muzyków, którzy właśnie weszli na scenę. Różnego rodzaju człekopodobne stworzenia zajęły swoje miejsca przy wielkich instrumentach. Były gotowe w każdej chwili zacząć grę.
- Nigdy nie słyszałam tego słowa...
Basior obrócił pysk w moją stronę. W półmroku zauważyłam, że lekko zmarszczył brwi.
- Jakiego? "Jazz"?
Przytaknęłam.
- Jazz to... - zaczął Crane, jednak ktoś za nami mu przerwał.
- Wspaniały gatunek muzyczny. Zamknijcie się.
Zerknęłam za siebie i natychmiast napotkałam zirytowane spojrzenie jakiegoś lisa w średnim wieku.
- Przepraszamy - mruknęłam, szybko się odwracając.
Przez resztę koncertu żadne z nas nie wyrzekło już żadnego słowa. Crane z zainteresowaniem słuchał tego całego jazzu, który okazał się być całkiem przyjemny dla ucha. W którymś momencie mój pysk wylądował na szyi basiora. Wtuliłam się w jego sierść i wsłuchiwałam w kojącą muzykę. Zamknęłam oczy i... Zasnęłam.
Obudziło mnie dopiero delikatne szturchnięcie. Zdezorientowana rozejrzałam się po sali. Lampy ponownie rozświetliły widownię, niewątpliwie mając w ten sposób wspomóc ją przy opuszczeniu teatru. Muzycy pakowali swoje ogromne instrumenty do jeszcze większych futerałów. Koncert się skończył.
- Jak długo spałam?
- Dość krótko. Tak mi się wydaje.
Skinęłam głową. Miałam wrażenie, że basior kłamał, jednak nie byłam w stanie w żaden sposób poznać prawdy. Ani w ogóle dowiedzieć się, czy faktycznie łgał.
- Musiałaś być bardzo zmęczona. Jesteś pewna, że nadal chcesz iść coś zjeść? Możemy przełożyć to na inny wieczór.
- Nie ma mowy. Idziemy - zarządziłam i zsunęłam się z fotela.
Crane pokręcił głową z niedowierzaniem.

Zdecydowaliśmy, że kolację zjemy po prostu w karczmie należącej do Elvina. Ceny nie były w niej zbyt wysokie, a jedzenie zawsze niezwykle smaczne. Poza tym żadne z nas, pomimo upływającego czasu, nie znało zbyt wielu innych karczm. Nie tak dobrych i jednocześnie położonych tuż obok naszych pokoi.
Kiedy przemierzaliśmy targ, coś błysnęło na jednym z kamieni. Zbliżyłam się do tego, jednak Crane, który musiał również zauważyć ten drobny błysk, mnie uprzedził. Nachylił się i wziął do pyska monetę.
- Ktoś musiał ją zgubić - stwierdził.
- Jego strata.
Crane uśmiechnął się delikatnie i odwrócił łeb w stronę drobnych straganów. Ich właściciele zaczynali powoli zbierać swoje towary, by zakończyć wypełniony pracą dzień. Samiec bez słowa podszedł do jednego stoiska z kwiatami. Patrzyłam na to całkiem skołowana.
- Dobry wieczór. Czy można nadal kupić kwiaty?
Młoda kobieta stojąca za kontuarem, odwróciła się w jego stronę. Podczas ruchu złote łuski, które pokrywało jej ciało, zalśniły.
- Oczywiście. Czego pan sobie życzy?
Crane położył na ladzie znalezioną przed momentem monetę.
- Poproszę jakieś piękne kwiaty - powiedział, zerkając na mnie. Na jego pysku widniał uśmiech.
Sprzedawczyni podążyła za jego spojrzeniem i bez słowa zabrała kilka kwiatów, które wprawnymi ruchami ludzkich dłoni zamieniła w schludny bukiecik.
- Proszę bardzo. Miłego wieczoru - powiedziała, podając go Crane'owi.
- Dziękuję. Wzajemnie.
Basior zabrał bukiet i wrócił do mnie. W dalszym ciągu się uśmiechając, podał mi kwiaty. Przyjrzałam im się nadal zaskoczona. Czarno-białe płatki układały się w niewątpliwie różany sposób.
- To dla ciebie.
Prawdopodobnie gdybym była w formie ludzkiej, moja twarz przybrałaby w tamtej chwili czerwoną barwę.
- Dziękuję... Wiesz, że nie musiałeś?
Basior skinął łbem.
- Ale chciałem.
Serce biło mi jak szalone. Podeszłam do niego niepewnie i polizałam w bok pyska. Crane zesztywniał, nie spodziewając się po mnie takiej wylewności. Szybkim ruchem przejęłam bukiet i odsunęłam się od niego. Liczyłam, że basior chociaż zerknie w moją stronę, jednak on uparcie patrzył w ziemię. Czyżbym go zawstydziła?
Ruszyliśmy dalej. Crane nadal nic nie mówił, więc zaczynałam się obawiać, czy nie byłam przypadkiem zbyt bezpośrednia. Już otwierałam pyszczek, żeby go przeprosić, jednak w tej chwili samiec uniósł łapę. Podążyłam wzrokiem w kierunku, który wskazywał. Na środek rynku wyszedł wielki wilk. Wystrzelił w górę płomieniami, prosząc w ten sposób o atencję wszystkich, którzy byli w okolicy. 
- Jutro z samego rana odbędzie się egzekucja - zaczął. Miał potężny głos, który roznosił się echem po całym targu. Przypominał mi trochę burzowe grzmoty. 
- Chodźmy stąd - poprosił Crane.
Skinęłam głową, jednak mimowolnie zerknęłam na łapy. Nie byłam pewna, czy dam radę poruszać się szybciej. Basior podążył za moim wzrokiem i przysunął się do mnie w taki sposób, bym mogła się o niego oprzeć. 
- Dzięki - mruknęłam, korzystając z pomocy.
Prędko opuściliśmy targ. Nie udało nam się jednak uciec przed kolejnymi słowami samca.
- Wyrok zostanie przeprowadzony na Custalu, młodym lisie, który wielokrotnie złamał reguły panujące w Białym Królestwie.
Spuściłam łeb. Znałam Custala z widzenia, jeszcze sprzed aresztowania. Był to pocieszny młodzieniec, który niósł uśmiech wszędzie, gdzie tylko się pojawiał. Owszem, nie wszystko co robił, było zgodne z prawem, ale nie zasługiwał na śmierć.
- Publiczne egzekucje. Paskudna sprawa - mruknął Crane, kiedy oddaliliśmy się od targu.
Przytaknęłam.
- Żeby chociaż mieli jakieś dobre powody dla zabicia innej osoby - westchnęłam głośno. - Czasem mam wrażenie, że skazują mieszkańców dla zabawy...
- I dla rozrywki gawiedzi - skończył za mnie basior.
- Właśnie. Swoją drogą nie rozumiem, kim trzeba być, żeby iść i obserwować... to.
Ktoś pojawił się w zasięgu naszego głosu. Zamilkliśmy, obawiając się, jak zostanie zinterpretowana nasza rozmowa. Szpiedzy mogli być wcześniej, a biorąc pod uwagę surowe reguły... Baliśmy się mówić otwarcie to, co myśleliśmy.
Nie poruszyliśmy tego tematu ponownie nawet, kiedy wilk nas wyminął. Milczenie jednak nie było zbyt długie; karczma Elvina była na wyciągnięcie łapy. Weszliśmy do środka. Grupa, która wcześniej zajmowała duży stolik na szczęście już się rozeszła. Wskazałam łapą Crane'owi urocze miejsce tuż przy oknie. 

<Crane?>

czwartek, 29 sierpnia 2019

Białe Królestwo: "Nigdy nie wiesz, co się wydarzy" cz. 8

Początek marca 2024 r.
Patrick zmiótł ręką ostatnie leżące na blacie kawałki papieru. Przesunął je nogą na bok tak, aby nie przeszkadzały mu w swobodnym przechodzeniu obok biurka. Na powstałe na środku miejsce położył nową kartkę, a następnie począł po niej kreślić węglem. Reszta dowództwa straży pochylała się nad nim i obserwowała jego poczynania.
– Elvin musi być jakoś zamieszany w to wszystko – powtórzył po raz enty – Istnieje duże prawdopodobieństwo, że to właśnie on doprowadzi nas do rozwiązania.
– Co jeśli już nie żyje? – zasugerował jeden z mężczyzn.
– Widziano go ostatnio wczoraj wieczorem. Przesłuchiwaliście tę hybrydę?
– Kas Ceres II?
– Dokładniej Cess. Znacie powód dla którego podaje nieprawidłowe dane osobowe?
Milczeli. Patrick nakreślił kolejne słowo na planie – Cess.
– Trzeba sprawdzić, dlaczego ukrywa się pod pseudonimem – rzucił takim tonem, jakby tak naprawdę nie był tym zainteresowany – Co wam powiedziała?
– Że widziała go tylko ten jeden raz i chciał jej powiedzieć, że nic mu nie jest. Później uciekł, a jej nie udało się go dogonić – odpowiedział dowódca straży patrolującej na południu Białego Miasta.
– Co ich łączy?
– Prawdopodobnie romans.
– Kiedy jej wataha wylatuje?
– Podobno za trzy dni...
– Zatrzymajcie ich na dłużej. Nie ma takiej opcji, żeby zniknęli tak szybko. Nie ufam im. Dopóki nie udzielę na to pozwolenia, nie ma w ogóle takiej opcji.
– Jak mamy szukać ich przywódcy...?
– Zameldowani są jako Wataha Magicznego Kruka. Obecny przywódca ma na imię Hitam.
Potaknęli, a Patrick zanotował na papierze również nakaz zatrzymania. Rzadko kiedy jego notatki bywały tak chaotyczne jak teraz. Zwykle korzystał z kartek wielkości biurka tylko do wykonywania projektów technicznych i rysunków...
– Mamy do czynienia z grupą zorganizowaną, prawdopodobnie spoza Białego Królestwa. Zdajecie sobie z tego sprawę? – zapytał.
Potaknęli.
– Jednak kontakt z Elvinem może sugerować, że któryś z nich nawiązał kontakt z osobami z wewnątrz. Macie spis wszystkich uciekinierów oraz byłych mieszkańców?
Ktoś z hukiem rzucił opasłą teczkę na biurko. Trick bez chwili zastanowienia zgarnął ją i zaczął przeglądać. Wszędzie roiło się od imion, krótkiej charakteryzacji oraz biografii w skrócie zanotowanej drobnym druczkiem.
– Cudownie – skomentował ze szczerym zadowoleniem. W milczeniu przeglądał, notując poszczególne imiona potencjalnych spiskowców. Szło mu sprawnie. Już za dzieciaka opanował sztukę szybkiego czytania.
Zwolnił dopiero widząc dobrze znane mu imię. Na jego ustach pojawił się kwaśny uśmiech. Powoli zapisał również i to imię na kartce.
Carlo.

środa, 28 sierpnia 2019

Białe Królestwo: "Nigdy nie wiesz, co się wydarzy" cz. 7

Początek marca 2024 r.
Patrick zmierzał żwawo w kierunku areny. Willcan stąpał kilka kroków za nim. Nerwowo wyginał palce u dłoni, patrząc ukradkiem na umięśnione plecy blondyna. Niemal czuł, jak kropelki potu spływają po jego własnych plecach.
– Wybacz, że nie mieliśmy zajęć tyle czasu, jednak miałem dużo pracy na głowie... – zaczął jego nauczyciel – Nauczyłeś się może czegoś ciekawego w tym czasie?
Przystanął i stanął przodem do Willcana. Chwycił za jego nadgarstek i pociągnął w dół. Nie miał zamiaru nastawiać mu wyłamanych palców.
– Ja... – zająknął się chłopak – To ja rozpuściłem tę plotkę.
– Plotkę? – Patrick zmarszczył brwi.
– O... o zamachu. Ja... – głos mu się łamał. Znowu próbował zacząć wyginać palce, ale ponownie Patrick mu w tym przeszkodził.
– Powiedz to wprost – rozkazał lodowatym tonem.
– Sądzę, że... że coś widziałem. Ale nie jestem pewien. Chyba... to chyba była moja moc. Albo kolejne widzenia... – ostatnie słowa wymówił już przez łzy. Patrick tym razem go pocieszająco  nie uścisnął. Patrzył na księcia z niedowierzaniem.
– Widziałeś?
– Nie pamiętam twarzy... Pamiętam słowa... – próbował się tłumaczyć. Wstrząsnęły nim kolejne konwulsje, a łkanie zacieśniało gardło tylko mocniej, i mocniej.
– Jakie słowa?
– Że tutaj jest Białe Królestwo... że włada nad nim zły władca i trzeba go zniszczyć... Przejąć władzę, bo obecna jest zbyt okrutna...
Patrick położył dłoń na jego ramieniu. Zacisnął palce tak mocno, że chłopak aż krzyknął.
– A więc to ktoś z zewnątrz? – jego głos zabrzmiał aż boleśnie lodowato. Zniknęły w nim choćby resztki współczucia.
– Nie wiem... to może były tylko kolejne urojenia... – wykrztusił. Kolana mu się ugięły, ale nie mógł uciekać. Strach go już do reszty sparaliżował.
– Jak wyjaśnisz to, że Elvin Lestrange zaczął uciekać przed moimi ludźmi?
– N-nie wiem...
Patrick potrząsnął jego ramieniem. Willcan wydał z siebie żałosne piśnięcie. Bał się spojrzeć na twarz Patricka.
– Powiedz wszystko co wiesz. Wszystko.
– Słyszałem głosy mężczyzn... – Ponownie zaniósł się mocniejszym szlochem. Gdy nie odpowiadał, Patrick znowu wzmocnił uścisk. Palący ból dotarł aż do jego kości. Ręka zaczynała się robić nieco zimna i odrętwiała.
– Jakich mężczyzn?
– Jeden głos był niższy... Obaj musieli być dorośli... Nie wiem, czy był tam ktoś jeszcze... Siedzieli przy ognisku i rozmawiali... To tyle...
Patrick przeklął i puścił jego ramię.
– Dlaczego do kurwy nędzy nie mówiłeś o tym wcześniej?
Willcan się skulił, jakby przygotowywał się do przyjęcia ciosu.
– Dlaczego?!
– B-bałem się...
– Ale wszystkim innym powiedziałeś, tak? – Zrobił jeden krok w kierunku nastolatka. Willcan nawet z takiej odległości mógł czuć bijący od niego gniew.
– N-nie pamiętam tego, jak mówiłem... Chyba musiałem być znowu nieświadom...
Patrick uderzył go z otwartej dłoni w tył głowy. Willcan osunął się na ziemię, lecz bardziej z powodu przeszywającego strachu, niźli bólu. Patrick prychnął raz jeszcze i przeszedł się po arenie. Willcan pod zasłoną własnych ciemnych włosów widział wyłącznie jego ciężkie wojskowe buty.
– To pewnie znowu ci skurwiele... – mamrotał do siebie.
Willcan kuląc się jeszcze bardziej na ziemi, zatkał uszy. Znowu zaczął słyszeć głosy. Dochodziły ze wszystkich stron. Obraz zaczął migotać przed jego oczami. Przez ułamek sekundy widział jakąś bladą, strasznie wykrzywioną gębę. Zacisnął powieki, ale to tylko pogorszyło sprawę.
Nawet trącanie go w ramię przez Patricka nic nie dało. Stracił kontakt z rzeczywistością.

Białe Królestwo: "Nigdy nie wiesz, co się wydarzy" cz. 6

Koniec stycznia 2024 r.
W karczmie nagle zapanował chaos. Goście zaczęli uciekać, chować się pod stołami. Wszechobecne wrzaski i panika nie dawały logicznie myśleć. Straż dopadła do lady, zza którą stał Elvin. Zdołał się wycofać. Strażnik nie musnął go nawet czubkiem palca. Jego zaciekły krzyk zakończył się bulgotem, spowodowanym ciosem wodną falą prosto w twarz. Zmiotło go to na podłogę. Kolejny strażnik przeskoczył przez ladę w innym miejscu. Karczmarz przykucnął i tym razem uderzył wodą od dołu. Wystrzeliło go niemal do sufitu. Elvin próbował wycofać się na zaplecze, ale zaraz potem kolejni strażnicy spróbowali się do niego przedostać. Użył silniejszego zaklęcia, zalewając tym samym również najbliższych klientów.
– Przybywamy na rozkaz króla! – krzyknął ponownie jeden z mokrych do suchej nitki strażników. Podnosił się z podłogi, żeby przystąpić do ponownego ataku, ale Elvina już nie było.
Biegł ulicą na dworze. Przeszedł płynną przemianę w wilka, osiągając prędkość, której nigdy by się po sobie nie spodziewał. Przemykając zgrabnie między zdezorientowanym tłumem, ani śnił przepraszać. Nawet jeśli zdarzało mu się kogoś przypadkiem trącić.
Skręcił, aby zboczyć z ulicy głównej. Wtedy przyszedł do jego głowy pewien pomysł. Skręcił w kolejną aleję, a później następną. Okolica zaczynała stopniowo coraz bardziej przypominać biedne slumsy, niż resztki mieszczańskich rezydencji. Dopiero czując, że jest zupełnie sam, zaczął zwalniać. Jego oddech był ciężki. Rozejrzał się w poszukiwaniu znajomych drzwi. Znalazł je bez większego problemu. Na samym ich środku niezmiennie od lat widniała plakietka z płomieniami. Pospiesznie potruchtał w tamtym kierunku i zastukał kilka razy. Kiedy odpowiedział mu stukanie, nacisnął na klamkę. To był znak. Dopiero wtedy drzwi się otworzyły, a on ujrzał pysk starego przyjaciela. Nieco posiwiał od ich ostatniego spotkania, a dotychczas popielate futro było poprzecinane coraz to regularniejszymi szramami. Julien zmierzył go lodowatym spojrzeniem zielonych oczu, kiedy Elvin wślizgiwał się do środka. Szary basior zamknął za nim drzwi.
– Tak bez powitania?
– Wybacz. Mam małe kłopoty – objaśnił pospiesznie Elvin, idąc coraz to dalej wgłąb korytarza.
– Już zdołałem się tego domyślić.
– Mam prośbę... Jest możliwość, żebyś zlecił przekazanie, żeby na czas mojej nieobecności karczmą zajęła się Flora? Jeśli nie będzie mogła, to można zatrudnić jeszcze Reda. Lub Cess. Choć nie wiem, czy będzie chciała tutaj zostać.
– Florę i Reda znam. Kim jest Cess?
– Jest zakwaterowana w mojej karczmie. W połowie rekin, dość mała. Łatwo ją rozpoznać.
– Kochanka?
Elvin nie odpowiedział.
– Straż dostała zlecenie aresztowania mnie. Wymyślili sobie, że jestem jakimś spiskowcem.
Julien westchnął ciężko.
– Chodź – zarządził, skręcając do pokoju, w którym przyjmował gości. Elvin zawrócił i poszedł w ślad za nim.
– Moich ludzi również aresztują – zaczął tłumaczyć Julien. Usiadł na jednej z poduszek. Drugą zajął Elvin. Prócz nich w pomieszczeniu nie było w zasadzie niczego. – Po mieście rozniosła się plotka, że ktoś planuje zamach stanu, w dodatku zbrojny. Aresztują chyba wszystkich jak popadnie, kto kiedykolwiek wyraził jakiekolwiek niezadowolenie wobec władzy. Nie czarujmy się. Masz dużo przyjaciół za sobą i możesz być podwójnie niebezpieczny...
Elvinowi przed oczami stanęło wspomnienie dnia, w którym na jednym z publicznych egzekucji krzyknął, że nie zgadza się z takim wyrokiem. To właśnie wtedy pozbawiono go pracy na uczelni. Pracował tam raptem tydzień. Od tamtej pory starał się zachować swoje osobiste opinie dla siebie... Choć mogło mu się wymsknąć kilka razy jego bardziej zaufanym klientom.
– Uważam też, że to skrajnie nieodpowiedzialne, że postanowiłeś uciec. Wybacz, ale nie mam zamiaru cię kryć. Podejrzewam, że teraz spadło na ciebie jeszcze większe podejrzenie, niż gdybyś pokornie dał się zamknąć, powtarzając tylko, że nie masz z tym nic wspólnego...
– A co jeśli jednak mam z tym jakiś związek? – spojrzał na Juliena. W jego szarych oczach tlił się niewypowiedziany ogień.
– Masz? – zapytał Julien ze zdumieniem.
– Nie, ale chciałbym – parsknął Elvin – Skoro straż nadal nie wie, którzy to, to może mnie też zdołaliby lepiej kryć. A nuż mógłbym wziąć udział w zamachu...
– Takiego cię jeszcze nie znałem.
– Ludzie i wilki się zmieniają – Wywrócił oczami – Mam dosyć traktowania jak ścierwo. Wszyscy mają. Mam nadzieję, że jeśli zdołam się na nich natknąć, przygarną mnie do siebie...
– Jesteś strasznie pewny siebie. To do ciebie niepodobne.
– A może jednak? Przypominam, że pozbawili mnie zasłużonego tytułu naukowego, bo się w czymś z nimi nie zgodziłem. Tylko dlatego!
Julien patrzył na niego, nie wiedząc co powiedzieć. Wydał się w tamtej chwili jeszcze starszy, niż był w rzeczywistości.
– Zbyt przywykłeś do wygodnickiego życia – Rzucił Elvin i wstał z poduszki – Nie chcesz mnie kryć to proszę bardzo. Wychodzę.
Zniknął w ciemnym korytarzu. Niedługo potem do uszu Juliena dobiegł trzask drzwi i huk zatrzaskującego się rygla.

wtorek, 27 sierpnia 2019

Od Lind "Trzecia albo piąta doba" cz. 3

Styczeń 2024
Nie rozmawiałam już z Freeze'm przez resztę popołudnia. Po ostatniej wymianie zdań, która nastąpiła po zakończeniu lekcji liczenia, zwyczajnie straciłam ochotę na słuchanie jego głosu, czy choćby oglądanie jego pyska. Niemniej jednak nadal byliśmy zamknięci w sąsiadujących celach. Tak więc, pozostało mi tylko odwrócić się w przeciwnym kierunku i ewentualnie odsunąć trochę od dzielących nas krat, żeby nie czuć jego zapachu tak wyraźnie. 
Kolejne minuty, może godziny, spędziłam na trącaniu łapą mojej miski. Drewniane naczynie zaczynało wtedy delikatnie toczyć się po brzegach. Nigdy nie pozwalałam mu uciec zbyt daleko; nie chciałam ganiać go po całej celi. Nie było to jednak dostatecznie ciekawe zajęcie. Może gdybym była... pięć lat młodsza, sprawiałoby mi to więcej frajdy. Ba, z całą pewnością. Skakałabym wtedy dookoła miski i szczekała jak najęta.
Kiedy ostatecznie znudziło mi się już turlanie naczynia, położyłam pysk na ziemi i spróbowałam policzyć pionowe kraty, oddzielające moją celę od tej pustej, o której wspomniałam wcześniej. Nie próbowałam tego samego z poziomymi prętami; zdawało mi się, że będzie ich zbyt dużo. Na razie potrafię liczyć do... jeden-nastu. Ale dziwna nazwa. 
Niestety już po chwili odkryłam, że krat było więcej, niż jeden-naście. Wtedy przypomniałam sobie, że Freeze mówił o jakiś powtarzających się schematach w liczbach. 
Może w takim razie po jeden-naście jest dwa-naście, potem trzy-naście, cztery-naście, pięć-naście... Brzmi jeszcze dziwniej, ale chyba miałoby to sens. Tylko co wtedy by było po dziesięć-naście? Jeden-naście-naście? 
Przed zachodem słońca przyszedł czas na obchód dowódcy straży, o którym wspominał mój sąsiad. Stosunkowo niedługo po tym, nadeszła piękna chwila na rozdanie więźniom racji mięsa. Tym razem dostaliśmy coś, co przypominało baraninę. Znałam ten smak, ponieważ kiedyś stary Juan przyniósł nam do domu Babci część swoich łupów z polowania. To było kiedy jeszcze wychodził poza obręb naszej doliny. Tak, pamiętałam to wyraźnie. Moja opiekunka była bardzo wdzięczna za podarek, dopóki nie dowiedziała się, że mięso zostało skradzione ludziom Potwornie jej się to nie spodobało, nawet biorąc pod uwagę fakt, że (według jego zapewnień) Juan polował pod osłoną nocy. Twierdził, że potworną stratą byłoby przegapić taką okazję, skoro ludzie zagnali swoje stada tak blisko nas.
Po strasznie skromnym posiłku, wróciłam do liczenia krat. Konkretniej; zaczęłam liczyć od nowa. Postanowiłam jednak zaniechać użycia nazw, o których myślałam wcześniej. Przez całe życie nie słyszałam, żeby ktokolwiek, nawet Ting, użył dokładnie takich słów. Po prostu coś mi się nie zgadzało. Kiedy dotarłam po raz drugi do jeden-nastej kraty, postawiłam przy niej pustą miskę, żeby zapamiętać, gdzie skończyłam. Od tego momentu odliczałam od nowa. W ten sposób dowiedziałam się, że od moich sąsiadów oddzielało mnie jeden-naście i osiem stalowych prętów. 
Byłam całkiem zadowolona z tego odkrycia, ale chciałam wiedzieć, jaka liczba naprawdę powstawała z połączenia tych dwóch. Niestety w obecnej sytuacji, jedyną opcją na odkrycie tajemnicy było rozpoczęcie rozmowy z Freeze'm. 
Westchnęłam ciężko. Odwróciłam się z powrotem do mojego sąsiada w celi obok. Leżał pośrodku swojego kawałka przestrzeni z głową opartą na łapach. Może trochę przysypiał... 
- Freeze - mruknęłam, podchodząc do dzielących nas krat. 
Basior podniósł jedno ucho (tego z lodu zdaje się nie potrafił w ogóle ruszyć, odkąd zablokowali jego moce) i spojrzał na mnie, przekręcając odrobinę łeb. 
- Co powstaje z połączenia jeden-nastu i ośmiu? - spytałam niepewna, czy mi odpowie. Nie wiem, czy to się zaliczało do lekcji matematyki. 
- Dziewiętnaście. Już chcesz przejść do dodawania? - Basior podniósł głowę. 
- Nie wiem... - odparłam. - Jak będzie lepiej? - Usiadłam, spoglądając w jego stronę. Może średnio miałam ochotę na rozmowy z nim, ale na dłuższą metę naprawdę wolałam jego wykłady o matematyce od własnych myśli i paskudnej nudy. 
- Najpierw wyjaśnijmy sobie system liczbowy do stu. Przynajmniej do stu. Dotarliśmy dopiero do dziesięciu. 
- Okej - skinęłam głową. Zastanawiałam się, ile nam jeszcze w takim razie zostało.
- Wszystkie liczby między dziesięcioma, a dwudziestoma (co jak już mówiłem jest równe dwóm dziesiątkom) kończą się na "-naście". Jednak żeby uzyskać konkretne nazwy, czasem trzeba zmienić kilka liter w nazwie odpowiedniej liczby. 
- Mogę prosić o jakieś konkrety? - Nie rozumiałam kompletnie o czym ten basior do mnie mówił. 
- Jedynce odpowiada "jedenaście" - podał pierwszy przykład. 
- Jeden-naście, tak? 
- Podkreślam, że powinno się wymawiać tylko jedno "n". To już jest drobna zmiana w słowie, które jest bazą. Powtórz - skinął głową w moją stronę. 
- Jeden... aście... Jedenaście - wydukałam. 
- Dobrze - pochwalił Freeze. - Kolejną liczbą jest "dwanaście". Tu akurat nic się nie zmienia. 
W ten sam sposób wytłumaczył mi, jak utworzyć nazwy kolejnych liczb. Okazało się, że niektóre z nich odgadłam poprawnie już wcześniej. Sama jednak bym nie wpadła, na to, że "sześć", zmienia się w "szes-naście" albo "dziewięć" w "dziewięt-naście". 
Idąc tą drogą, wreszcie dotarliśmy do tej magicznej "dwudziestki". Od tamtej pory liczby miały przybierać znacznie prostszy schemat tworzenia; wystarczyło do "dwadzieścia" dokleić "jeden" lub "dwa" i tak dalej. Szczerze mówiąc, obawiałam się, że będzie to trudniejsze. Dzięki temu nie musiałam uczyć się już na pamięć aż tylu nazw. Jedynym, co było teraz ważne, to zapamiętać, jak brzmiały liczby kończące się na "dzieści" oraz "dziesiąt". 
Przez cały wieczór i część kolejnego dnia zajmowaliśmy się utrwalaniem tych wszystkich nazw, chociaż ja miałam wielką ochotę przejść już dalej; ponad liczbę "sto", której tak wielu używało. Myślałam nawet nad tymi "rachunkami", o których wspominał wcześniej mój nauczyciel. 
W chwilach, kiedy przestawałam myśleć o Freeze'ie jako o powodzie moich wszelkich problemów i skupiałam się na poznawaniu liczb, było mi trochę lżej w tym więzieniu. Czas płynął odrobinę szybciej, a moje myśli odrobinę rzadziej powracały do otwartej przestrzeni, głodu i lęków. Niemniej jednak brakowało mi przyjaznych, znajomych pyszczków moich przyjaciół. A zwłaszcza obdrapanej czaszki, wiecznie zasłaniającej mordę Tinga. 
Brzdęk, brzdąk... Tak brzmiało jego banjo. W najśmielszych snach bym nie pomyślała, że zatęsknię za tym dźwiękiem.
Brzdęk, brzdąk...

<C.D.N.>

Uwagi: "Niemniej jednak" piszemy łącznie.

Od Crane'a "Nowa nadzieja" cz. 2 (cd. Alexander)

Marzec 2024
Pierwszy raz od dawna opuściłem mury Białego Miasta. Kiedy tylko dotarł do mnie zapach lekkiego powietrza i szum liści wysokich drzew, sam zacząłem się sobie dziwić, że nie robiłem tego częściej. Tutaj atmosfera była znacznie przyjemniejsza; wilk nie czuł się tak oddzielony od świata. Wtedy jednak przypomniałem sobie, iż prawdopodobnie pozostawałem w Mieście ze względu na Edel. Kiedy mogłem, spędzałem czas tylko z nią. Przez myśl mi nawet nie przeszło, żeby ciągnąć ją taki kawał drogi do bramy, skoro z jej zdrowiem było coraz gorzej. 
Dziś jednak zostałem wysłany poza mury Białego Miasta na mocy werdyktu Hitama. Samiec Alfa kazał, także nie mogłem stawiać oporu. Pierwsza zasada: nie podpadać przywódcy stada. Oprócz mnie, na tę małą wyprawę szli także Riddick i Delmor. Naszym zadaniem było sprawdzenie, jak miewają się przebywające poza Białym Miastem smoki, zanim zmienią chwilowe miejsce pobytu. Wystarczyło, że wykonamy krótki obchód i porozmawiamy z opiekunami naszych przewoźników. 
Żaden z tych wilków nie miał obowiązku przesiadywać na miejscu stacjonowania smoków całe dnie; Janey (zanim została matką) bywała tam tylko raz na kilka dni; Faelan pewnie tak samo. Jednakże trzeci opiekun - Clayton, ani razu nie wrócił do Miasta. Siedział przy smokach dzień i noc, niczym stróż. Wiedziałem, że nie miało to na celu faktycznego pilnowania ich przed zagrożeniem. (Błagam, jak jeden wilk miałby obronić stado smoków?). Niewątpliwie basior chciał w ten sposób wykorzystać okazję, do przebywania z dala od miejskiego tłoku i zgiełku. Warunki panujące wewnątrz murów absolutnie mu nie przypadły do gustu.
Dotarłszy na miejsce, nasz patrol rozdzielił się. Ja zatoczyłem łuk dookoła polany, a następnie postanowiłem rozmówić się z Raurą. Ta wilczyca była tak naprawdę organizatorką ruchu, ale obecnie zastępowała Janey jako opiekunka smoków. Okazało się, że podjąłem dobrą decyzję, zaczepiając akurat ją. Wadera opowiedziała mi przy okazji o wilku, który wczoraj plątał się po okolicy.
- Chciałam nacieszyć się klimatem otwartej przestrzeni i zdrzemnąć się. Wtedy tamten wskoczył mi na ogon - zrelacjonowała, wywracając oczami.
- To był wróg, czy tylko jakiś przypadkowy osobnik? - spytałem, swoim starym zwyczajem. 
- Zbyt niezdarny jak na szpiega i zbyt płochliwy jak na zabójcę - odparła, wzruszając ramionami. - Dowiedziałam się, że ostatecznie dołączył do nas.
- Do watahy? - podniosłem uszy.
- A gdzie, do cyrku? Oczywiście, że do watahy - rzuciła z przekąsem Raura. - Coś ty taki rozkojarzony ostatnio, Crane? 
- Ja? Um... Wydaje ci się - odparłem i poszedłem dalej w swoją stronę. Postanowiłem znaleźć tego wilka, o ile jeszcze jest w pobliżu. Skoro mamy nowego członka stada, trzeba będzie dowiedzieć się o nim czegoś więcej. A potem wracam do Edel. Już za nią tęsknię.
Wtedy zauważyłem dwie wilcze sylwetki. Jedną z nich był Clayton. Drugiego osobnika jednak nie rozpoznałem. Za to z daleka poczułem, że pachniał zupełnie obco; nie jak mieszkaniec miasta, ani tym bardziej ktoś z nas. To na pewno ten nowy. 
- Jak się nazywasz? - spytał wilk, patrząc na Claytona. Podchodząc odrobinę bliżej dostrzegłem, że był to młody osobnik o czarno-białej sierści.
- Nie powiem ci. Skąd mogę wiedzieć, że nie jesteś szpiegiem? - mruknął ponuro stary opiekun smoków. 
- Em... - Basior zawahał się. Opuścił odrobinę uszy.
- Więc nie dowiesz się, jak mam na imię, dopóki ja nie dowiem się czegoś o tobie. 
Wtedy postanowiłem podejść do nich i sam zapoznać się z tym nowym wilkiem. Przy okazji zapamięta, że wyciągnąłem go z niezręcznej rozmowy z Claytonem.
- Cześć - uśmiechnąłem się przyjaźnie. - To ty jesteś nowym członkiem watahy, prawda? - spytałem. 
- Zgadza się - basior skinął głową.
- Musisz wybaczyć mojemu znajomemu - skinąłem na opiekuna smoków. - Dużo już przeżył, więc nauczył się, że trzeba być ostrożnym... Czasem aż za bardzo - dodałem szeptem, żeby Clayton nie usłyszał.
Odruchowo zwiększyłem dystans dzielący mnie od wspomnianego, starego wilka. Nie dość, że był nieśmiertelny, to widać po nim, że jest silniejszy od nas dwóch razem wziętych. Tyle wystarczyło, bym zachowywał większą ostrożność w jego obecności. 
- Jasne... - odparł młody samiec. 
- Ja nazywam się Crane. A ty? - Chciałem pokazać, że ja nie jestem tak zdystansowany jak Clayton. 
Chociaż co do ostrożności... może w tej kwestii byliśmy do siebie podobni. Z tą różnicą, że moje strategie mają większy sens. Wiedziałem, że sama znajomość imienia nie pozwoli nowemu wilkowi od razu poznać wszystkich słabości danego osobnika. 
- Alex - usłyszałem. - To cała wasza wataha? - spytał, przejeżdżając wzrokiem po okolicy. Zatrzymał go na Riddicku i Delmorze. Akurat wracali z obchodu i rozglądali się za mną. Dałem im znak, że dołączę do nich później, skoro nic się nie dzieje. 
- Reszta stada jest po drugiej stronie murów Białego Miasta - kontynuowałem rozmowę. 
Skinąłem w stronę, z której przyszedłem. Przez coraz gęściej rosnące drzewa, stąd nie było widać ani zabudowań, ani otaczających je wodospadów. 
- Yhym... Ciekawe - mruknął Alex. - Ja też będę mógł tam chwilowo zamieszkać?
- Prawdopodobnie - odparłem. - Tylko będę musiał zaprowadzić cię do Hitama - naszego samca Alfa, żeby załatwić wszelkie formalności. 
Kątem oka dostrzegłem, że Clayton już nie stał obok nas; wrócił do "pilnowania smoków". 

<Alexander?>

Uwagi: brak.

Od Eterny "Małe-duże śledztwo" cz. 1

Sierpień 2024 r.
Eterna zmierzała przez samo centrum miasta delikatnie zamiatając ogonem ziemię. Znużona obserwowała sklepowe wystawy. Wciąż te same wysokie ceny, brak klientów i zamykanie interesu. Otwieranie nowego, próby wybicia, plajtowanie i tak w kółko. Im dłużej przebywała w Białym Królestwie, tym większe wrażenie o bezcelowości tego wszystkiego miała. Każdy starał się jak mógł, ale oczywiste było, że zwyciężą tylko najlepsi. Tych też jednak zamieszkiwało Biało Miasto wielu. Na myśl o tym, że trafiła do stada, które składało się głównie z nieumiejętnych ofiar życiowych przeszły ją przyjemne dreszcze. Nietrudno będzie ich wszystkich pokonać. Przeszkodę w osiągnięciu tego celu stanowiło raptem kilka wilków...
– O czym myślisz? – zapytał nagle Kai.
– O tym, że mają tutaj piękne wystawy.
Kai zmarszczył nos.
– Jesteś pewna? Wyczułem od ciebie całkiem inną aurę.
– Jestem pewna – odparła pogodnie.
Basior westchnął cicho i obrócił głowę w przeciwnym kierunku.
– Chciałabyś coś kupić do jedzenia?
– Nie jestem głodna.
Pokiwał głową ze zrozumieniem.
– Wiesz... chciałabym trochę pobyć sama. Mogę? – spojrzała na niego wyczekująco.
– Niech ci będzie – odpowiedział nieco zrezygnowany – Ale masz wrócić do zmroku do karczmy. Jasne?
– Jak słońce – Uśmiechnęła się radośnie – Dziękuję.
Dopiero wtedy na pysku również Kai'ego zajaśniał uśmiech.
– To powodzenia. Zdaje się, że masz kilka groszy. Jak coś się będzie dziać, to wiesz co robić.
– Wysłać ci myśl telepatycznie – wyrecytowała z pamięci.
– Dokładnie. Do zobaczenia!
Basior się oddalił, a ona nie obróciwszy głowy w jego kierunku, wciąż niespiesznie zmierzała przed siebie. Choć wyglądało na to, że nie rozważa o niczym konkretnym, w jej mózgu miały miejsce zaawansowane procesy myślowe. Obiecywała sobie nauczyć się jak blokować dostęp do jej aury. Kai stanowczo zbyt często miał świadomość o jej prawdziwych intencjach.
Już miała skręcić do biblioteki, kiedy jej drogę zagrodziła nie za wysoka wadera. Musiała być o kilka lat młodsza od Kai'ego.
– Tak? – zapytała Eterna.
– Witaj, słonko. Znasz może Kashiela?
– Kogo?
Wadera zwiesiła głowę ze zrezygnowaniem.
– To mój synek... Martwię się o niego. Jest w twoim wieku i myślałam, że... – urwała. Eterna odczekała chwilę, a kiedy odpowiedź nie nadchodziła, dopytała:
– Że co?
– Że się znacie. Ma swoich kolegów, ale nigdy żadnego nie poznałam. Sądzę, że coś przede mną ukrywa... Och, kochanie – Wadera spojrzała na nią załzawionymi oczami – Może mogłabyś mi pomóc?
– Chciałam iść do... – zaczęła, ale nieznajoma jej przerwała:
– Zapłacę.
Eterna patrzyła na nią z lekko rozchylonymi wargami.
– Ile?
– Pięćdziesiąt Bellos.
– To dużo?
– Wystarczająco, aby kupić tuzin śniadań w karczmie – Zrobiła krótką pauzę – Do tego dodam jeszcze Kamień Umiejętności!
Eterna się zastanowiła. Nie czuła współczucia do tej wadery, ale myśl zarobku dodawała jej chęci do współpracy. Tuzin to dużo, przynajmniej tak wynikało z jej informacji. Nie miała pewności jak działa ten Kamień, jednak brzmiało jak coś dość silnego. Próba dopytywania mogła się skończyć oszustwem. Nie mogła po sobie okazać, że nie jest tak doinformowana jak jej zleceniodawczyni.
– Wchodzę to – zadecydowała.
– To świetnie! – Wadera objęła Eternę ramieniem i pociągnęła w kierunku jednej z przydrożnych kamienic. – Jestem Urthia. Mój synek jest szarym basiorkiem ze złotymi runami na ciele... Takie same ma jego ojczym. Mogę ci pokazać obraz.
– Nie trzeba. Brzmi dość charakterystycznie.
– Dobrze – Wadera za pomocą mocy otworzyła drzwi i wprowadziła do środka Eternę. Nastolatkę uderzyła fala gorąca, jeszcze gorsza niż ta na zewnątrz. Zakaszlała lekko. Wszechobecne szkarłatne obicia na ścianach ani trochę nie ochładzały wnętrza. Eterna miała wrażenie, jakby miała się zaraz udusić.
– Ach, przepraszam, skarbie. Jesteśmy wilkami ognia... Tylko ja w rodzinie mam jeszcze żywioł powietrza – zaśmiała się Urthia. Zaraz potem do Eterny dotarł orzeźwiający podmuch wiatru. Odetchnęła z ulgą. Wtedy o blat komody z hukiem trzasnął wazon z suszonymi kwiatami. Rozsypały się po podłodze.
– Przesadziłam... – powiedziała smętnie Urthia – Nie przejmuj się tym. Zaraz ci przedstawię szczegóły twojej misji. Chodźmy do salonu.
Eterna nie odpowiedziała. Zmierzała tam, gdzie prowadziła ją szara wadera. Po drodze pobieżnie zerkała na rozwieszone w korytarzu obrazy z – jak podejrzewała – członkami rodziny Urthii. Wszyscy mieli niemal identyczny wyraz pyska. Poważny, lecz z nonszalancko lśniącymi ślepiami. To na myśl przywodziło jej Kai'ego. Ramy, w których umieszczono obrazy były pokryte płatami złota. Odrywając na moment wzrok od malowideł dostrzegła, że nawet obicia ścian zawierały w sobie złote nici.
– Twoim zadaniem będzie prześledzić go, jak tylko się pojawi. Powinien przyjść tutaj pod wieczór, by coś zjeść. Wtedy za nim pójdziesz i powiesz mi, jeśli zobaczysz coś podejrzanego.
Skinęła głową. Zapamiętała, aby później przesłać Kai'emu wiadomość, że jednak wróci później, niż było to mówione z początku.
– Do tego czasu mogę robić co chcę. Prawda?
– Może coś zjesz? Kucharka dzisiaj upiekła pyszne ciasto cytrynowe... – uśmiechnęła się Urthia.
Eterna wcale nie była głodna. Kai jednak nauczył ją, że w niektórych sytuacjach należało zachować grzeczność.
– Chętnie.
– Świetnie – odpowiedziała uradowana wadera, po czym puściła Eternę i zniknęła z salonu. Nastolatka wbiła wzrok w marmurowy kominek i radośnie skaczące w nim płomyki ognia. Przez powstałą za pomocą mocy Urthii klimatyzacji nie czuła bijącego od niego żaru. Leniwie przeniosła wzrok na również złocony kryształowy żyrandol. Może i był piękny, ale nie odkurzony. Cała ta kamienica prócz tego całego przepychu, sprawiała wrażenie chaosu. Wszystko musiało być kosztowne, ale co z tego, skoro niewłaściwie o to dbano? To przypomniało jej skrawki stłuczonego wazonu malowanego w jakieś egzotyczne kwiaty. O niego Urthia również się nie zatroszczyła.
– Przepraszam, skarbie, że musiałaś tyle czekać...
Eterna obróciła się za siebie. Urthia patrzyła na nią zza progu.
– Możesz już przyjść do kuchni. Wszystko gotowe.
– Nic nie szkodzi – wymamrotała nastolatka i niespiesznie ruszyła w tamtym kierunku.
Jadalnia okazała się być równie do przesady ozdobionym pomieszczeniem, jednak dla miłej odmiany całkiem czystym. Eterna zaobserwowała osiadły kurz wyłącznie na świeczniku stojącym na stołku pod ścianą oraz na kolekcji figurek słoni z podniesioną trąbą.
Stół był długi i lśniący. Eterna mogła bez problemu się w nim przejrzeć. Nie miała ochoty patrzeć na Urthię, toteż skupiła się na widoku samej siebie i ciasta. Jadła powoli i bez większego zaangażowania. W pewnym momencie przelotnie zerknęła na odbicie Urthii. Stale obserwowała ją z szerokim uśmiechem. Eternie zaczynało się robić niedobrze na ten widok. Czym prędzej odwróciła wzrok.
– Pamiętasz, jak miał na imię mój synek?
– Kashiel.
Znowu zapanowała cisza. Urthia podejmowała próby rozmowy jeszcze kilka razy, lecz za każdym kończyły się porażką. Po jakimś czasie finalnie dała jej spokój.

<C.D.N>

Od Edel "Czuję tylko zagubienie" cz. 9

Styczeń 2024
Drzwi zamknęły się za basiorem z cichym trzaskiem. Westchnęłam cicho i zerknęłam na swoje odbicie w niewielkim, nieco porysowanym lustrze. Jedna z rys przechodziła przez mój pysk, nadając mu jeszcze bardziej żałosny wygląd. Jasna sierść sterczała na wszystkie strony. Przejechałam po niej łapą i wzdrygnęłam się. Była szorstka i nieprzyjemna. 
Pod wpływem mojego dotyku włosy wypadły z cebulkami. Opadały, nieznacznie zmieniając kierunek lotu. Czasem ponownie unosiły ku górze. Ciągnąca się nieskończoność podróż ku ciemnobrązowej podłodze. 
Potrząsnęłam pyskiem i zgarnęłam z szafki sakiewkę z pieniędzmi. Miałam wychodzić, kiedy w mojej głowie stanął obraz Rediana. Kociak znowu gdzieś wędrował i nie miałam pojęcia, kiedy zamierzał wrócić. Westchnęłam głośno i uchyliłam drzwi w taki sposób, by mógł z łatwością wślizgnąć się do środka pod moją nieobecność. Na szczęście nie posiadałam w pokoju żadnych wartościowych rzeczy. 
W jadalnej części karczmy było zaskakująco mało gości. Szybko rozejrzałam się po pomieszczeniu i zatrzymałam wzrok na jednym z największych stolików. Moją uwagę przyciągnęła potargana sierść o rudej barwie. Torance musiała wyczuć na sobie moje spojrzenie, bo odwróciła się jednym, szybkim ruchem. Od razu zmarszczyła brwi i szturchnęła siedzącego obok Asgrima. Odwróciłam wzrok gotowa umknąć w stronę wyjścia, jednak wadera nie zamierzała mi na to pozwolić. 
- Hej, Edel! 
Przymknęłam nieznacznie oczy, obracając ponownie pysk w jej stronę. Wilczyca machała przyzywająco łapą w moim kierunku.
- Cześć - mruknęłam, podchodząc do stolika. 
Odpowiedziało mi kilka głosów należących do pozostałych wilków, które przy nim siedziały. Jedynie Cess była zbyt zaoferowana czymś, co pokazywał jej Elvin i jedynie mruknęła coś, co nawet nie przypominało słowa. 
- Chciałabyś się może do nas przyłączyć? Elvin uczy nas jak grać w… Libanę – Tori wskazała na porozstawiane na stole karty. 
- Leevanę – poprawił ją karczmarz. Wilczyca jedynie machnęła łapą. 
Poruszyłam nerwowo ogonem. Crane już pewnie czekał na mnie na zewnątrz. Nie miałam czasu na dłuższą rozmowę, nie wspominając o nauce gry. 
- Nie, dzięki. Może kiedy indziej. 
Torance wymieniła spojrzenie z Asem. 
- Och, dawaj. Co ci szkodzi? – Do rozmowy włączyła się Lind. Posłałam jej spojrzenie spod przymrużonych powiek, na co wilczyca zmarszczyła brwi. 
- Mam już plany. 
- Idziesz gdzieś z Cranem – Bardziej stwierdził, niż powiedział Asgrim. 
- Jeśli tak, to co w związku z tym? – spytałam, mimowolnie zaciskając zęby. 
Tori wyciągnęła w moją stronę łapę. Prawdopodobnie chciała mnie uspokoić z pomocą magii. Uchyliłam się przed nią tak gwałtownie, że omal nie wpadłam na sąsiedni stolik. 
Moja przyjaciółka już otwierała pysk, żeby coś powiedzieć, jednak przerwałam jej głośnym warknięciem. Czułam na sobie zdezorientowane spojrzenia reszty grupy. Pewnie nie wiedzieli, jak powinni zareagować na tę nietypową sytuację. Nie rozumieli całego tego konfliktu.
Mimowolnie zerknęłam na Lind, a moje serce nieznacznie zabolało. Wilczyca była jedyną osobą, która była na tyle blisko Crane’a, że mogła wiedzieć o wszystkim. A nawet o wielu innych rzeczach. Zacisnęłam mocniej zęby. 
- Bawcie się dobrze – warknęłam cicho i na tyle szybko, na ile pozwalały mi łapy, ruszyłam w stronę wyjścia. 
Przed drzwiami faktycznie już czekał na mnie Crane. Momentalnie całe zdenerwowanie zaczęło zanikać. Nikt nie potrafił mnie tak uspokoić swoją obecnością jak basior. A przynajmniej, kiedy chodziło o nerwy tego rodzaju.
- Przepraszam, że musiałeś tyle czekać – zawahałam się, nie wiedząc czy powinnam podawać powód, dla którego tak długo mnie nie było. Zacisnęłam powieki gotowa się odezwać, jednak nieświadomy tego samiec mi przerwał. 
- Nie szkodzi. Sam przed chwilą przyszedłem. 
Otworzyłam oczy, by zobaczyć, że uśmiechał się do mnie ciepło. Pewnie wziął moje zachowanie za objaw wstydu i chciał mnie uspokoić. Kochany. 

<c.d.n.>

poniedziałek, 26 sierpnia 2019

Od Joela "To nie wróży nic dobrego"

Maj 2024
Tego dnia wybrałem się wraz z chłopcami na spacer po okolicy. Miałem już upragniony komplet puszorków i smyczy, więc miałem większą pewność, że żaden z nich nie wpadnie na pomysł, aby niespodziewanie mi się wymknąć. Wszyscy szli spokojnie, oprócz Exana, który wlókł się na samym końcu. Z tym, że on już tak miał. Chciał pokazywać swoją niezależność... ale i tak wiedziałem, że nas kocha. Czy mu się to podoba, czy nie.
- Co chcielibyście dzisiaj porobić? - zapytałem.
- Tato, patrz! Tam jest jakiś ogród! - pisnął nagle Morti. Nieco zaskoczony skierowałem głowę w kierunku, który mi wskazywał. Rzeczywiście dopiero wtedy rzuciła mi się w oczy tabliczka z napisem "Królewski ogród" i wymalowanymi pięknymi kwiatami tuż obok. Zapuściliśmy się w okolice Białego Pałacu, więc właściwie powinienem się spodziewać, że możemy trafić na takie znalezisko. O dziwo nie pałętało się tam zbyt wiele osób... Wszyscy byli zbyt zajęci swoimi sprawunkami. Biegali od sklepu do sklepu.
Uśmiechnąłem się i spojrzałem na maluchy.
- Co wy na to?
- Wszystko jedno - wywrócił oczami Exan. Theo jak zwykle podzielił optymizm Moritego.
Rad z takich reakcji, postanowiłem ruszyć w tamtym kierunku.
Tabliczka była ukryta za jednym z dość bogatych i potężnych za razem domów. Im bardziej się zbliżaliśmy, tym więcej szczegółów widziałem, w tym również i straż. Zaniepokoiło mnie to trochę. Wejście do ogrodu było oddzielone od reszty miasta złotym płotem. Było tam coś ważnego? Przełknąłem ślinę, ale i tak postanowiłem zapytać. Do odważnych świat należy.
Pierwszy ze strażników był lisem, drugi zaś gepardem. Tak jak każdy strażnik tutaj, ubrani byli w ciężkie zbroje ze srebrnego tworzywa... może stali? W każdym razie jeden i drugi nie był szczególnie zainteresowany naszym pojawieniem się. Dopiero kiedy odchrząknąłem, łaskawie na mnie spojrzeli.
- Dzień dobry. Czy można odwiedzać ogród... ot tak? Aby pozwiedzać.
Wymienili spojrzenia, po czym znowu na mnie zerknęli.
- Można, ale trzeba zapłacić jak się coś wyniesie - powiedział gepard. Nie patrzył na mnie szczególnie przyjaźnie.
- Czyli są przeszukania, tak? Przy wychodzeniu - dopytywałem. Nie chciałem mieć później kłopotów.
- Tak. Zależnie od ilości towaru są określone ceny. Istnieje też spis roślin, których nie należy tykać oraz teren królewskiego ogrodu, do którego nie należy naruszać - mówiąc to, gepard dotknął łapą drewnianej tabliczki zamontowanej obok. Zacząłem się w nią wpatrywać. Nie można niszczyć drzew, ale można zbierać liście oraz to, co z nich spadnie. Naruszać krzewów, deptać trawy tam gdzie nie trzeba... oczywiste oczywistości. Zaraz potem starałem się zapamiętać te rośliny, które nazwano "Symbolami Białego Rodu", i których wyniesienie kosztowałoby mnie więcej niż jeden Bellos, ale jakoś w połowie się pogubiłem.
- Czy są jakieś ulotki z tym spisem? - uśmiechnąłem się koślawo. Spojrzeli na mnie jak na wariata.
- Nie? No dobrze - zaśmiałem się nerwowo - Chłopcy, idziemy. Musimy znaleźć jakiś ładny kwiatek dla mamy... albo kilka. Na pewno się ucieszy.
- Tak! - krzyknął Theo. Zaraz potem rzucił się naprzód. Rzuciłem jeszcze jedno przepraszające spojrzenie w kierunku straży, ale już stracili mną zainteresowanie. Szybko potruchtałem za synkiem, ciągnąc jednocześnie za sobą również Exana oraz Mortiego.
Co prawda widzieliśmy fragment ogrodu jeszcze nim tam weszliśmy, ale tak naprawdę był to tylko przedsionek tego, co mieliśmy tam zobaczyć. Im głębiej się zapuszczaliśmy, tym bardziej zarośnięty był, stwarzając tym samym efekt pięknego i za razem uporządkowanego chaosu. Jakkolwiek dziwnie to by nie miało zabrzmieć. Strach pomyśleć, że spora część z nich jeszcze nawet nie rozkwitła...
Nawet Theo zwolnił kroku, a Exan zdawał się być pochłonięty obserwowaniem przeróżnych roślin, które prawdopodobnie widział pierwszy raz w życiu. Ja właściwie też. Poznawałem czerwone róże, ale po krótkim przyjrzeniu się uświadamiałem sobie, że wcale nie mogły być różami. Pachniały raczej jak konwalie i miały fioletowe brzegi płatków...
- Mama chyba lubi czarne kwiatki - powiedział nagle Morti.
- Mama w ogóle lubi czarny - dorzucił Theo.
- To prawda - odpowiedziałem powoli. Domyślałem się, że poszukiwali już czegoś, co by jej wpadło w oko. Chyba po raz pierwszy wybrałem się z synami na poszukiwania takiego właśnie prezentu... Zwykle przynosili Yuki jakieś śmieci bez mojej pomocy.
***
Ostatecznie wyszliśmy z ogrodu z czymś, co strażnicy określili jako chaber czarci. Machnęli łapami na ustaloną opłatę i powiedzieli, żebym sobie wziął to za darmo, bo i tak rośnie jak chwast. Zapewniali, że nikt nie zauważy takiego ubytku, a nawet się im przysłuży. Właściwie nietrudno było wpaść na przyczynę ich tak doskonałego humoru, bo zalatywało od nich ostrą wonią alkoholu. Nie powiedziałem tego jednak chłopcom. Byli zbyt zajęci niesieniem prezentu dla mamy i spekulowaniem, jak zareaguje na niespodziankę.
– Pewnie nas pochwali! – ekscytował się Theo.
– A później wyrzuci to do kosza – wywrócił oczami Exan, na co Morti się oburzył.
– Nie wyrzuci!
– Właśnie! – poparł Theo.
– Zakład? – podjudzał Exan.
– Nie zakładajcie się o takie rzeczy – zmartwiłem się – Dopilnuję, żeby mama włożyła je do wazoniku... Kto wie, może mają jakieś magiczne zdolności? Możemy później iść do Kai'ego i najwyżej zasuszymy na później.
– I co z nimi zrobimy? – dopytał Morti.
– Może przyda się do warzenia eliksiru – Wzruszyłem ramionami – Albo nam, albo komuś to odsprzedamy. Z tego co mi wiadomo zapanowała moda na pałanie się alchemią.
– Alchemią? – powtórzył Morti.
– Robienie eliksirów i tak dalej... Nie mieliście tego w szkole? Chyba jest taki przedmiot.
– Nie – Potrząsnął głową – Będzie dopiero jak będziemy mieć... więcej lat. Czy tam miesięcy.
Pokiwałem głową ze zrozumieniem. Akurat dochodziliśmy już do karczmy należącej do Elvina. Po przekroczeniu progu drzwi od razu dotarła do nas mieszanka gęstej aż woni piwa wymieszanej z zapachem gotowanego jedzenia. Pewnie akurat była przerwa na drugie śniadanie w niektórych zakładach pracy.
Zgrabnie wyminęliśmy wszystkie stoły, po czym wwlekliśmy się na pierwsze piętro.
Słysząc przyciszone głosy, zatrzymałem się tuż przed drzwiami naszego pokoju. Yuki miała gości? Nie zapowiadała mi tego. Jako, że był to męski głos moje serce zaczęło bić jak szalone. Choć wciąż miałem świadomość, że ze względu na wciąż działający Eliksir Miłości szansa zdrady była dość nikła, myśl o takiej możliwości mnie nie opuszczała.
Chłopcy zaczynali się niecierpliwić, więc nareszcie odważyłem się nacisnąć klamkę.
Yuki leżała na łóżku. Na krześle pod ścianą siedział z nogą na nogę Patrick, tutejszy lekarz. Rozmawiali ze sobą. W momencie, gdy otworzyłem drzwi, oboje na mnie spojrzeli. Nie wyglądali na szczególnie zaskoczonych, więc nieco się uspokoiłem. Najwyraźniej nie rozmawiali o niczym, czego nie powinienem wiedzieć.
– Coś się stało? – zapytałem, zmieniając się w człowieka i rozpinając puszorki synków. Natychmiast się rozbiegli. Przynieśli Yuki kwiatek, o którym do tej pory kompletnie zapomniałem.
Wadera nie spieszyła się z odpowiedzią. Pogłaskała chłopców, pochwaliła i odłożyła roślinę na stolik nocny. Doktor przyglądał się temu w milczeniu. Zupełnie jakby go tam wcale nie było.
– Cieszyłbyś się, gdybyśmy mieli więcej szczeniąt? – zapytała w końcu.
Uniosłem brwi. Spojrzałem na lekarza, ale jego mina nic zupełnie nie wyrażała.
– Tak, sądzę że tak.
– Z ilu?
Wypuściłem powietrze.
– Nie mów, że to kolejne trojaczki.
Uśmiechnęła się tajemniczo, ale ja już znałem odpowiedź. Nagle zrobiło mi się słabo. Musiałem przytrzymać się ściany.
– Wszystko w porządku? – zapytał ze spokojem doktor.
– Dajcie mi chwilę...

niedziela, 25 sierpnia 2019

Białe Królestwo: "Nigdy nie wiesz, co się wydarzy" cz. 5

Styczeń 2024 r.
Po sali echem niósł się stukot ciężkich łap uderzających o posadzkę. Postać biegła naprawdę szybko. Król nie stanął przodem do posłańca, a jedynie obserwował odbicie jego sylwetki w szklanej podłodze. Był to Gabriel, najszybszy z jego poddanych. Jego długie ptasie nogi miarowo uderzały o ziemię, a długi dziób niemalże sięgał do czubków jego stóp. W momencie, gdy rozpostarł skrzydła, na podłogę opadło kilka ciemnych piórek.
– Królu! – krzyknął Gabriel. Dopiero wtedy Glory powoli obrócił się w jego stronę. Posłaniec zaczął zwalniać, aż w końcu całkiem przystanął. Dyszał niespokojnie, z trudem łapiąc oddech.
– Cóż się stało?
– Po mieście... niesie się wieść! Że ktosik chciałby na nas napaść i zająć tron. O, tak! – krzyknął, ponownie rozpościerając skrzydła. Król obserwował go bez większego zainteresowania. Gabriel pod wpływem jego iście morderczego spojrzenia pochylił głowę, jakby czyniąc pokłon.
– Zająć tron, powiadasz... – powiedział cicho Glory – Jak według ludu chciałby tego dokonać?
– Tego... tego już mi nie wiadomo, wasza wysokość.
– Skąd zatem ta parszywa wieść wypełzła?
– Z ust mieszczan, panie. Gadają od tym już od samego rańca, ale nikt nie wie, kto ją rozpuścił.
– Strażą straszyć próbowaliście?
– Ano, próbowaliśmy! Nic to nie dało, wasza wysokość. Dalej nic, a nic im nie wiadomo.
– To tyle, co wciągnąć zdołaliście?
– To wszystko, wasza znakomitość.
– Dobrze zatem – Król skinął głową – Możesz wracać do swoich obowiązków. Jeśli cokolwiek nowego dojdzie do twych uszu, lub uszu twoich przyjaciół, masz to natychmiast przekazać dowódcy straży – mówiąc to, wskazał za pomocą głową stojącego dotąd w milczeniu Patricka.
– Tak jest, wasza wysokość – powiedział Gabriel, a następnie skierował się do wyjścia. Tym razem już nie biegł, lecz jego krok nadal pozostawał żwawy. Glory odczekał, aż straż zatrzaśnie za nim drzwi, po czym zwrócił się do dowódcy straży.
– Musicie aresztować wszystkich potencjalnych spiskowców.
– Moi agenci się tym zajmą – potwierdził Patrick, patrząc pustym wzrokiem w przestrzeń.

Białe Królestwo: "Nigdy nie wiesz, co się wydarzy" cz. 4

Koniec grudnia 2023 r.
Hitam zaczął zwalniać.
– Co tak wolno?! Nie masz już siły?! – krzyknął roześmiany Theodore.
Hitam zwiesił głowę.
– Nie, nie o to chodzi. Po prostu... Przepraszam, ale mam trudniejszy okres.
– Co się stało? – Theo nieco zmartwiony podszedł bliżej Alfy.
– Nic takiego... sprawy dorosłych. Nie jestem pewien, co powinienem zrobić w takiej sytuacji.
Maluch przekręcił głowę.
– Jakiej sytuacji?
Hitam spojrzał na niego przelotnie, a później zawrócił.
– Wiesz co? Odprowadzę cię do mamy. To był kiepski pomysł, abym miał się tobą teraz zajmować. Mam inne rzeczy do roboty...
Theo prychnął. Hitam udał, że tego nie usłyszał.
– Mamie też tak będziesz mówić? Żeby się nie wtrącała?
– Od kiedy jesteś taki mądry?
– Od zawsze! – krzyknął maluch, przyspieszając kroku. Znowu biegł. Hitam pokręcił głową ze zrezygnowaniem.
– Wiesz, że Suzanna trafiła do więzienia?
– Wiem! – odkrzyknął Theo, łapiąc tępymi ząbkami za jakąś wyschniętą gałąź. Wystawała z donicy na schodach czyjegoś domu. Nim zdążył szarpnąć za nią po raz drugi, Hitam chwycił go za skórę na karku i przeniósł o kilka metrów. Maluch westchnął z niezadowoleniem.
– No, Suzanna jest w więzieniu. I co dalej?
– To, że mam wyrzuty sumienia, że kazała mi zostać na wolności. Mamy zakaz spotkań, wobec czego nie wiem, czy powinienem wyprowadzić stąd watahę, czy może jeszcze zostać.
– Mnie się tutaj podoba – odpowiedział dumnie Theo.
– Naprawdę?
– Naprawdę!
Hitam pogrążył się w myślach..
– A mamie i tacie się podoba?
– Chyba tak – Szczeniak wzruszył ramionami.
– A innym członkom watahy?
– Chyba też.
***
Hitam siedział na stołku przy barze, obserwując jak Elvin uwija się nad przygotowywaniem posiłku. Zwieńczając swoje dzieło, zerwał listek bazylii z doniczki i dorzucił na sam czubek kupki ryżu z warzywami. Zaraz potem odstawił talerz tuż przed Hitama. Pachniało nieziemsko. Ochoczo wziął do ręki nóż i widelec.
– Smacznego – rzucił Elvin. Zatoczył koło palcem w powietrzu, a woda prysnęła z kranu za jego plecami, pieniąc się i pryskając we wszystkie strony, jednak nie przekraczając granicy zlewu. Talerze i kubki, wesoło szczękając, podnosiły się i opadały. Plamy brudu i zaschnięte resztki jedzenia schodziły z nich z zaskakującą łatwością.
Hitam patrzył na to jak zaczarowany tylko przez moment, ale zaraz potem zapach ryżu przypomniał mu o obiedzie. Zaczął jeść. Wciąż jednak pobieżnie obserwował zapracowanego karczmarza, który wyglądał, jakby nie zaprzątał sobie głowy niczym, prócz pracy. Hitam nabrał wątpliwości, czy warto mu przeszkadzać.
– Wszystko w porządku? – zapytał nagle Elvin. Hitam uświadomił sobie, że od dłuższej chwili lustruje go dość niepokojącym spojrzeniem.
– Tak, tak... Jest dobrze – Wbił widelec w kawałek gotowanej marchewki. – Tak sobie tylko myślałem... chyba masz wprawę w doradzaniu innym, prawda?
– Tak... sądzę, że tak – Elvin zaśmiał się krótko, nie przestając wycierać szklanego kufla – Choć też zależy o co chodzi.
– Gdybyś był Alfą watahy... Mojej watahy. Chyba ją znasz.
Elvin mu potaknął.
– Co byś zrobił, gdyby aresztowano twoją partnerkę? I nie patrząc na nią kazała ci odlecieć po zakończeniu zimy.
Elvin wypuścił z sykiem powietrze. Odstawił kufel.
– Trudna sytuacja – skomentował karczmarz. Hitam skinął głową, czekając na dalszy werdykt. – Sądzę, że powinno o tym zadecydować stado.
– Stado... – powtórzył pod nosem Alfa.
– Jeśli jednak dostała się na mniej niż rok, moglibyście poczekać.
Hitam potrząsnął głową. Zalała go kolejna fala rezygnacji. 
– Dziesięć lat.
Elvin otworzył usta w zdumieniu.
– Co jest, miśki? – wtrącił nagle jakiś żeński głos. Hitam obrócił w tamtą stronę głowę, poznając w kobiecie Florę.
– Jego żona dostała się na dziesięć lat do więzienia.
– Dziesięć? – powtórzyła Flora, unosząc brwi – Co ona zrobiła? Okradła jakiegoś magnata?
– Trochę spóźniła się z zarejestrowaniem watahy – objaśnił Alfa.
– Ach. No tak. Mają na tym punkcie bzika – zaśmiała się nerwowo księżniczka.
– Można chyba zapłacić jakiś wykup skracający odsiadkę – dorzucił Elvin.
– Można, można – potaknęła Flora, patrząc wyczekująco na Hitama. Przeszły go dreszcze.
– Nie mamy tyle Bellos.
Flora wyglądała na rozczarowaną.
– Może moglibyśmy się dorzucić? – wtrącił Elvin, cały czas obserwując księżniczkę.
– Nie, nie trzeba... – zaczął Hitam, ale Flora mu przerwała:
– Trzeba, trzeba. Słyszałam, że jakaś wasza koleżanka też ma odsiadkę.
– Lind – potwierdził Hitam jeszcze bardziej skwaszony.
– Same z wami kłopoty – Wywróciła oczami rozbawiona Flora – O tej rozróbie chyba słyszało całe miasto.
– Ja nie słyszałem – dorzucił Elvin.
– No to wszyscy, prócz ciebie – Wyszczerzyła się – Co powiesz na pięćset Bellos na wykup Lind i tej twojej żony?
– I drugie pięćset ode mnie – dorzucił karczmarz.
Hitam zbity z tropu spojrzał to na nią, to na niego.
– Naprawdę?
– Nie, na niby – zażartowała Flora. Odpięła brzęczącą sakwę zza pasa i położyła tuż przed Hitamem. – Później doniosę ci więcej. Tylko nie przewal na głupoty. – Mrugnęła do niego okiem.
– Głupio mi...
– Chcesz pozwolić, aby za takie bzdury kisiły się w więzieniu latami? – zapytał Elvin. Hitam potrząsnął głową. – W takim razie zaufaj nam, że to najlepsze wyjście.
– Dziękuję... – powiedział słabo Hitam. Ledwo widział przez napływające mu do oczu łzy.