środa, 30 września 2020

Od Gavriela "Terapia szokowa" cz. 2

Październik 2026 r.
Morgen przebiegł ponownie wzrokiem po pyskach wilków, jakby w poszukiwaniu pomocy. Jego oczy zatrzymały się na uśmiechającym się Gavrielu. Dopiero po minie Morgena zorientował się, że jego uśmiech musiał wyglądać wyjątkowo… nieprzyjemnie. Basiorek się wzdrygnął i popatrzył na swoje łapki. 
– No to… – Morgen urwał. – Za laaaskiem… Dawno za laaaskiem… Mieszkał lasek. 
Morgen urwał, wytrzeszczając brązowe ślepka. Gavriel parsknął śmiechem.
– „Za laskiem mieszkał lasek”? Co to za niedorzeczny tekst? 
– To nie było tak… Chyba… zapomniałem tekstu. 
Dernet uniósł łapę, aby poklepać po plecach Morgena, ale wtedy ktoś rzucił: 
– Uwaga, lasek będzie cię klepać! 
Morgen odskoczył wystraszony. Zdezorientowany popatrzył na Derneta, który również kompletnie nie wiedział już, co się dzieje. 
– Co za głupota… - śmiał się dalej Gavriel, tym razem z bezsensowności tej sytuacji. Morgen jednak kompletnie inaczej to odczytał. Gavriel zauważył to dopiero, kiedy usłyszał ciche łkanie. Z jego płuc uleciało powietrze, a uszy opadły. 
– Hej, nie to chciałem… 
– A co?! – wykrzyknął Morgen niemal histerycznie. Dopiero wtedy Gavriel zrozumiał, że dźwięki, które z siebie wydawał, wcale nie były zaczątkiem płaczu. Co jedynie… irytacji. Uświadomiwszy to sobie, przybrał na nowo pozę pewną pewności siebie. 
– Pomóc. 
– Tylko pomóc?! 
– Tak. – Gavriel uniósł dumnie brodę. 
– A więc NIE pomagasz! 
– Czyżby? – Gavriel z ironicznym uśmieszkiem przechylił głowę, udając, że wszystko jest w należytym porządku. I że wcale jeszcze chwilę temu nie miał mętliku w głowie. 
– Wcale a wcale! Tylko się ze mnie śmiejesz! 
– A ty jesteś zbyt wrażliwy i przejmujesz się bzdetami. Popatrz na to trzeźwo. 
Morti szybkim krokiem wyminął Gavriela i jednym stanowczym uściskiem objął roztrzęsionego z nadmiaru emocji Morgena. Jasny basiorek wydał się bardzo drobny w porównaniu do niego. Zupełnie, jakby dzielił ich ponad rok. Oddzielnie sprawiali kompletnie inne wrażenie – Morgen był przeciętnego wzrostu, Morti zaś nie tyle co wysoki, a bardziej barczysty. Teraz bardzo mocno zarysowała się wątła sylwetka Morgena w porównaniu do Mortiego, który zmagał się z naturalnym nadmiarem futra.
– I… teraz wszyscy będziemy płakać? – zapytał Gavriel. Zauważył też, że uścisk Mortiego nieco się zacieśnił. Nie widział jednak jego miny, więc nie umiał ocenić, co miał tym na celu. 
– Czyli rozumiem, że tak – dodał Gavriel z odrobinę sztucznym rozbawieniem. – Już mam zacząć czy zrobimy to jakoś synchronicznie? 
Nagle Morti oderwał się od Morgena i niemal rzucił się na Gavriela. Dzieliło ich raptem kilka centymetrów, przez co w pierwszej chwili odskoczył ze strachu. 
– Jesteś... jesteś najgorszą, najbardziej podłą i zarozumiałą osobą którą znam! – Morti wrzasnął mu prosto w pysk. - Kim ty w ogóle jesteś żeby tak mówić?! Za kogo ty się uważasz? Zachowujesz się, jakbyś pozjadał wszystkie rozumy, a sam jesteś… nic nie warty! 
Gavriel przysłuchiwał się temu z uśmiechem, który z sekundy na seundę wędrował coraz wyżej. Już rozumiał, co się właśnie stało. 
– Udowodnij – powiedział tylko.

<C.D.N.>

wtorek, 29 września 2020

Od Gavriela "Terapia szokowa" cz. 1

Październik 2026 r.
Gavriel trafił na dodatkowe zajęcia z kreatywności przypadkiem. Zorientował się w tym, że coś było nie tak dopiero w chwili, kiedy zaczęły się pojawiać coraz to młodsze i młodsze wilki, których nie znał z codziennych zajęć. Miał dobrą pamięć do twarzy, wobec czego wydało mu się to dziwne. Dopiero słowa Exana upewnił go w tym, że nie pomylił grup, a co jedynie dni. I że tak właściwie, to może zostać. Niedługo potem zjawiło się jeszcze kilka starszych szczeniąt. Nikt jednak wcześniej nie raczył poinformować Gavriela, że istniało coś takiego jak zajęcia dodatkowe. Zresztą nie przeszkadzało mu to szczególnie, ponieważ miał zamiar nauczyć się możliwie jak najwięcej. To właśnie z tego powodu postanowił jednak zobaczyć na czym to dokładnie polega. 
Jeszcze przed zajęciami jego wzrok przykuła postać Mortimera, który szybkim truchtem zbliżał się do grupki. Wyglądał, jakby biegł stanowczo zbyt długo nawet jak na niego. Nieomal się spóźnił. Dernet podążył za nim wzrokiem aż do miejsca, na którym zasiadł. Było to nieopodal Gavriela. Przemknęło mu przez myśl, że Mortimer w kółko kogoś przepraszał – tym razem padło na nauczyciela. Słyszał to wyraźnie. Mamrotał coś nawet pod nosem.
Zaraz potem Gavriel zza krzaków wypatrzył Eternę dumnie przyglądającą się ich grupie. Znał jej imię. Przy okazji przedstawienia jej przez innego szczeniaka, dowiedział się samych nieszczególnie przyjemnych rzeczy. W szczególności na temat jej relacji z Mortimerem. 
– Pa pa – wyszeptał Morti, machając łapą w jej stronę. Uniosła nieco wyżej podbródek. Zmierzyła wzrokiem Gavriela, który wbijał w nią bezwstydne spojrzenie, po czym zniknęła za krzakami. Nawet nie łudził się, że nie wróci. Zawsze wracała. Tak robiły wszystkie na wskroś przerażające osobniki. 
– Zerwij z nią – wyszeptał Gavriel, po czym odwrócił głowę w przeciwną stronę. Nie widział reakcji Mortiego. Podejrzewał, że było to oburzenie. 
– Dzisiaj… Możemy się zająć muzyką – powiedział Dernet po chwili namysłu. – Czy znacie jakieś piosenki? 
Łapa Gavriela wystrzeliła w górę. Dernet udzielił mu głosu. 
– „Teeth”, „Wildflower”, „Can you feel the summer”, „Sing to me”, „Summertime sadness”, „Video games”, „Skyfall”… 
– Bardzo ładna kolekcja, niestety żaden z tych utworów nic mi nie mówi – powiedział Dernet nieco zdziwiony. 
– Tata mi pokazywał – Gavriel wzruszył ramionami. Czuł na sobie spojrzenia całej grupy. 
– Czy mógłbyś zaśpiewać któreś z nich…? Bądź zanucić? 
– Jak się nauczę – oświadczył Gavriel, a jego wzrok powędrował do nieba. – A to będzie zapewne niebawem.
Kilka szczeniąt parsknęło śmiechem. Niekoniecznie szczęśliwym.
– Dobrze… A ktoś inny? – Dernet spojrzał wyczekująco na resztę grupy. 
– Ja! – wyrwał się jasny basiorek. Jeśli Gavriel się nie mylił, miał na imię Mor… Morten? Morgen? Nie mógł znaleźć w pamięci odpowiedniego imienia. Był niemal pewny, że był to Morgen. 
– Słucham. Możesz coś zaśpiewać? – zapytał Dernet z uśmiechem. 
Morgen nieco stracił na pewności siebie. Opuścił uszy, przebiegł wzrokiem po zebranych szczeniakach, po czym przełknął ślinę i skinął głową. 
– Tylko… muszę sobie przypomnieć melodię.

<C.D.N.>

poniedziałek, 28 września 2020

Od Morgana "Lek na brutalność tego świata" cz. 1

Marzec 2027
Pan Asgrim po śmierci swojej partnerki cały czas udawał. Uśmiech na jego pyszczku, żarty i uwagi, które rzucał – wszystko to było jakieś przytłumione przez ból, który odczuwał. Wyraźnie pamiętałem jego pysk, kiedy zdał sobie sprawę, że został sam z dwoma synami, w tym ledwo narodzonym szkrabem. 
To był dzień, w którym poważnie zastanawiałem się, czy zostanie lekarzem to dobry pomysł. Nie chciałem patrzeć na ból, a uśmierzać go. Dlaczego jedno nie mogło wykluczać drugiego? Dlaczego życie musiało wiązać się z taką ilością cierpienia we wszelakich postaciach?
Nigdy nie wierzyłem w żadnych bogów. Ich istnienie nie przekonywało mnie, jednak kiedy myślałem o tym... Chciałem wierzyć, że chociaż po śmierci wilk dozna szczęścia. Że zostanie mu wynagrodzone wszystko, co musiał przeżyć tutaj, za życia.
Na każdej lekcji z Asgrimem, próbowałem znaleźć słowa, którymi mógłbym go pocieszyć. Na żadnej mi się nie udało.
Ale wszystko wskazywało na to, że sama praca, możliwość oddania myśli do krainy tworzenia mikstur, mu pomagała. Kiedy nauczał i tworzył, ból wryty w jego ciało zdawał się chociaż odrobinę ustępować. Wobec tego przychodziłem na każde zajęcia, dodatkowe i niedodatkowe, słuchałem go, zadawałem pytania i udawałem, że nic się nie zmieniło. Z czasem poprosiłem nawet o większą ilość dodatkowych lekcji, na co samiec od razu przystał. Przychodziłem więc i uczyłem się, a obok nas leżał wtulony w wielkiego pluszaka Yivu – basiorek jeszcze mniejszy od mojej siostrzyczki.
W sobotę, czyli w dzień, w którym zajęcia dodatkowe były dla wszystkich chętnych, siedzieliśmy właśnie w takim gronie. Ja, pan Asgrim i jego mały synek. Nauczyciel wyglądał wtedy na wyjątkowo zmęczonego życiem i przygnębionego. Starał się jednak udawać przede mną i Yivu znacznie silniejszego niż był w rzeczywistości.
– Słuchaj, Morgan, niedługo będziesz już dorosły – zagadnął mnie. Jego głos był pozornie wesoły, ale z łatwością dostrzegłem, że udawał. Asgrim nie był najlepszym aktorem. – Ile ci zostało szczenięcej beztroski?
Przekrzywiłem głowę i zmrużyłem oczy, zastanawiając się nad odpowiedzią.
– Dwa albo trzy miesiące – odpowiedziałem po chwili.
– No, to już prawie jesteś dorosły! – przytaknął sam sobie. – Chciałbyś może poznać jeden z najprzydatniejszych eliksirów w dorosłym życiu?
Uniosłem uszy nagle zaciekawiony.
– Jaki?
– Porządna mikstura, która pomoże ci przetrwać brutalność tego świata – zawiesił głos, nadając swojej wypowiedzi nieco dramatyzmu. Nawet Yivu skierował głowę w jego stronę, jakby oczekując dalszego ciągu. – Alkohol.
– Alkohol? – powtórzyłem.
Asgrim skinął gorliwie głową.
– Dzięki alkoholowi świat nagle przestaje być tak okrutny. Jest o wiele łatwiej znieść wszystkie problemy – wyjaśnił. – Nie ma w sobie żadnych magicznych mocy, jest to jego naturalne działanie.
– Jak herbatki ziołowe?
Jego pysk wykrzywił grymas rozbawienia. Odpowiedziałem niepewnym uśmiechem.
– Nie do końca. Herbata jest bardziej subtelna. Alkohol działa szybciej i mocniej, by potem zniknąć z krwi i zostawić po sobie jedynie kilka nieprzyjemnych rzeczy.
– Jakich rzeczy?
– Kaca.
Zmarszczyłem brwi. Co to było "kaca"?
– Ból głowy, światłowstręt, wzmożone pragnienie, biegunka, mdłości i wymioty – wyrecytował nauczyciel, widząc niezrozumienie wyrysowane na moim pyszczku. – Brzmi o wiele straszniej, niż jest to w rzeczywistości – Zaśmiał się, ale jakoś tak sucho. Przez chwilę siedzieliśmy ciszę, którą przerywało jedynie ciche popiskiwanie Yivu, który szukał najwygodniejszej pozycji do dalszego leżakowania. – Nie powinienem szerzyć tej wiedzy wśród uczniów, ale tobie chyba mogę zdradzić ten sekret. Jako mojemu najpilniejszemu uczniowi. To jak, co ty na to, Morgan?
Nie miałem serca mu odmówić. Nie, kiedy wlepiał we mnie te boleśnie szaroniebieskie oczy. Przytaknąłem, wiedząc, że pozwalając mu na nauczenie mnie czegoś nowego, pomogę mu. Chociaż to mogłem zrobić. No i, tak całkiem szczerze, byłem ciekaw samego przepisu. Lubiłem uczyć się nowych rzeczy.
– Tylko nie mów o tym rodzicom. Zabiliby mnie za to – ostrzegł Asgrim.
– Będę milczał jak grób.
Basior spochmurniał, słysząc to porównanie, ale szybko potrząsnął głową i przystąpił do tłumaczenia. Cały czas słuchałem go uważnie i dopytywałem, kiedy milknął. Jak zwykle w takich chwilach, starszy basior zaczął powoli wracać do siebie.
Mój główny cel znowu został osiągnięty. Przynajmniej na ten moment.

<c.d.n.>


>> Następna część >>

Od Morgana "Miłość w promieniach słońca" cz. 7

<< Poprzednia część <<

Styczeń 2027
– Morgan, uważaj! – zawołał Trevenic i wykonał jakiś nieokreślony ruch tuż nad garnuszkiem, w którym mieszałem tworzony przez nas eliksir. Odskoczyłem przestraszony. Drewniana łyżka, którą trzymałem w pyszczku, upadła na piasek. Kilka ciekawskich spojrzeń skierowało się w naszą stronę. Widząc jednak, że nie miała miejsce żadna większa tragedia, znudzeni wrócili do swoich zajęć.
– Wszystko w porządku?
– Tak, tak – mruknąłem. – Wystraszyłeś mnie. Co się stało?
– Coś ci się chyba zepsuło.
Theo wyciągnął dłoń, w której zaciśnięty był nieregularny bursztyn. Zaniepokojony zerknąłem na swoją pierś, żeby dostrzec, że rzemyk był przerwany. Moje serce zabiło szybciej, kiedy zdałem sobie sprawę, że basiorek uratował mój medalion przed zatonięciem w odmętach mikstury.
– Dziękuję – powiedziałem szczerze, biorąc go w zęby i odkładając na liść palmy, w który wcześniej zawinięte były składniki. Teraz leżał pusty i gotowy odlecieć przy mocniejszym powiewie wiatru. – Ostatnio cały czas się psuje. Nie mam już do niego sił.
– Nie myślałeś, żeby go zostawić? Możesz w końcu go zgubić – zauważył Vic. Sięgał właśnie do zapasów pana Asgrima, by wziąć drugą łyżkę. Nasza była cała obklejona piaskiem. Skrzywiłem się na myśl, że będę musiał ją wyczyścić. Woda była lodowata o tej porze roku.
– Myślałem... – westchnąłem głośno. – Ale nie mógłbym tego zrobić. Jego obecność jest jak najlepsza magia uspokajająca.
– Mógłbym go kiedyś pożyczyć? Myślę, że byłby czasem bardzo przydatny – zaśmiał się samiec.
Od razu pokręciłem głową. Sama myśl o tym, że mógłbym go komuś oddać, budziła niepokój i ból. Nie potrafiłbym tego zrobić. Odkąd pamiętałem, nosiłem go na swojej szyi. Pierwszy raz zdjąłem go dopiero miesiąc temu, kiedy bursztyn odpadł po raz pierwszy. Od tamtego czasu zdarzało się to regularnie. Niezależnie ile próbowałem, nie potrafiłem związać go tak dobrze jak był oryginalnie.
Bursztyn był skazany na odpadanie, ja na naprawianie go.
– Tylko żartowałem – powiedział Trevenic, zauważywszy moją minę.
Uśmiechnąłem się, mówiąc, że wiedziałem o tym. Nie chciałem jednak opowiadać Vicowi o moim drobnym amulecie. Chyba bałem się, że wtedy straci swoją moc. Jakakolwiek by nie była.
– Skąd właściwie go masz?
Wzruszyłem ramionami.
– Mam wrażenie, że był ze mną od zawsze – odparłem. – Tylko rodzice temu zaprzeczają. Żadne z nich nie pamięta, żebym miał go jako maluch. To dziwne, nie sądzisz?
– Noo... Strasznie. Może dostałeś go od jakiegoś ducha czy coś?
Basiorek parsknął szczerym śmiechem. Ja również nie powstrzymałem rozbawionego prychnięcia.
– Nie wierzę w duchy, wybacz.
– Czyli masz jakieś racjonalne wytłumaczenie? – Uniósł brwi.
– Pewnie znalazłem go gdzieś, kiedy byłem zbyt mały, żeby to zapamiętać.
– To brzmi strasznie nudno – Vic ziewnął ostentacyjnie, wywołując u mnie kolejne prychnięcie. – Wolę swój pomysł.
– A ja swój – rzekłem i zerknąłem w stronę przybrudzonej piaskiem łyżki. Niepewnie tknąłem ją łapą. – Pójdę lepiej ją umyć. Poradzisz sobie?
– Jasne. Mieszanie to nic trudnego.
Pokiwałem głową i złapałem ją w pyszczek. Nim odszedłem, ostatni raz spojrzałem na bursztyn. Jego matowa barwa zdawała się pochłaniać światło. Jeszcze niedawno pobłyskiwał w słońcu, jednak ostatnio... Nawet, kiedy promienie sięgały w jego stronę, ten nie dawał żadnego znaku życia. Pozostawał ciemny i zimny.
W przypływie nagłego impulsu, schyliłem się i złożyłem pocałunek na jego martwych ściankach. Delikatny i czuły. Kiedy się odsunąłem, moim szybko bijącym sercem wstrząsnął jakiś dziwny żal i tępy ból, którego źródła nie potrafiłem dociec.
Tak bardzo chciałbym dostrzec blask życia odbijany przez jasnorudą barwę...

piątek, 18 września 2020

Od Morgana "Miłość w promieniach słońca" cz. 6


Październik 2026
Po tamtej pamiętnej lekcji nie potrafiłem przestać myśleć o Yngvi. Zaprzątała moją głowę codziennie. Podarowany przez nią naszyjnik z bursztynem cały czas ciążył na mojej szyi. Kiedy tylko na niego patrzyłem, nie potrafiłem powstrzymać uśmiechu. Był cudownie nieregularny, a sposób w jaki błyszczące elementy odcinały się od matowych hipnotyzował. Nieustannie zerkałem w jego stronę i bawiłem się nim w zamyśleniu. Uwielbiałem go i cieszyło mnie, że Yngvi również nosiła ten, który dla niej zrobiłem. Ciekawiło mnie, czy powiedziała komuś o naszej wymianie, czy też ciągle o tym myślała. Jednak nie miałem odwagi jej o to zapytać.
Ona zachowywała się, jakby nic się nie stało, a ja próbowałem robić to samo. Rozmawialiśmy tyle samo i tak samo jak wcześniej.
Nic się nie zmieniło.
Oprócz tego, że nagle zaczęła przyciągać mój wzrok, a sama jej obecność poprawiała mi humor lepiej niż cokolwiek innego.
Poza tym dosłownie nic.
W następną sobotę, jak zwykle, poszedłem na zajęcia z tworzenia eliksirów, chociaż kusił mnie całkiem inny fragment plaży, gdzie ona siedziała na piasku w promieniach wschodzącego słońca. Mimowolnie zerkałem w tamtą stronę, na co w końcu zwrócił uwagę sam nauczyciel, wytykając mi zainteresowanie jego córką. Speszony od razu zaprzeczyłem i już więcej nie spojrzałem w jej stronę.
Moje myśli pochłonął przepis na Eliksir Ognia. Razem z Asgrimem próbowaliśmy uwarzyć drobną ilość tej mikstury, bardziej dla samej zabawy niż z faktycznego zapotrzebowania. Nie był to zbyt skomplikowany ani zbyt czasochłonny eliksir w porównaniu do innych. Omawialiśmy go także już wcześniej, przez co teraz stworzenie go nie należało do najtrudniejszych.
– Pozwól, że spróbuję trochę twojego – powiedział nauczyciel, kiedy skończyliśmy. Nabrał kilka kropel do pipety i wlał je sobie prosto do ust. – Taka ilość pozwoli mi włożyć w ogień tylko jeden palec i to przez kilka sekund. Liczę, że się nie poparzę.
– Nie powinien pan... – Urwałem w chwili, gdy mężczyzna włożył palec w płomień. Z moich ust wyrwał się głośny syk, ale nic mu się nie stało. Ogień omijał go, nie czyniąc żadnej krzywdy.
– Tak, tak... Bezpieczeństwo w pracy – Pan Asgrim przewrócił oczami i wyciągnął palec. – To nie ty powinieneś mnie upominać. Oczywiście, że masz rację Morgan. Nie powinienem był tego robić, ale ufam ci. W końcu uczysz się od samego mistrza.
Zaśmiał się głośno, a ja westchnąłem. Kiedy zostawaliśmy sami, wyraźnie dostrzegałem pewien brak odpowiedzialności, który cechował pana Asa. Chociaż na lekcji dbał o nasze bezpieczeństwo, tak w czasie zajęć dodatkowych... Był chyba aż zbyt wyluzowany.
– Cześć, tato, skończyliście już?
Podskoczyłem. Moje serce zabiło szybciej. Zaoferowany próbą eliksiru, nie zauważyłem, kiedy podeszła do nas Yngvi. Spojrzałem w jej stronę. Wilczyca uśmiechnęła się na powitanie. Serce nie zwalniało.
– Tak, właśnie przed momentem. Zanieś to Yvarowi i mamie, dobrze? – odparł nauczyciel i podał waderze małą paczuszkę z kilkoma fiołkami. – Ja tu jeszcze zostanę i trochę popracuję.
Vi skinęła głową.
– Mogę w czymś pomóc? – wtrąciłem.
– Raczej nie. Będę tylko robić syropy. Dam sobie radę sam.
Pokiwałem głową na znak, że zrozumiałem i, pożegnawszy się z panem Asem, odszedłem w swoją stronę. Nie minęła chwila, a dogoniła mnie Vi. Zaczęliśmy rozmawiać o jakichś błahostkach. Dowiedziałem się, że Yvar i ich mama byli chorzy. Ciężko było nawet stwierdzić, które z nich zachorowało jako pierwsze; rozłożyło ich momentalnie wczorajszego ranka. Zdziwiło mnie to. Yvar nie dał po sobie w ogóle poznać, że coś było nie tak. Chociaż z drugiej strony... Nie obserwowałem go zbyt uważnie.
– Chciałbym kiedyś nauczyć się uzdrawiać – rzuciłem w którymś momencie. – Chociaż te małe choroby jak grypa czy przeziębienie.
– A poważniejsze?
Uśmiechnąłem się lekko.
– To moje marzenie.
Yngvi pokiwała głową w zamyśleniu. Staliśmy przez moment w ciszy, jedynie patrząc się na siebie.
– Podziwiam cię – stwierdziła w końcu samica – Masz takie wielkie ambicje i na dodatek tak szlachetne... Ja nie mam takich marzeń.
– A jakie masz?
– Chcę zostać najlepszą piosenkarką na świecie. Sprawić, by muzyka rozświetlała wilkom każdy dzień. Mamy jej tu stanowczo zbyt mało – stwierdziła pewnie. Oboje się zaśmialiśmy, a ja przyznałem jej rację.
– Twoje marzenie też nie jest złe.
– Może i nie... – uznała, uśmiechając się.
Między nami ponownie zaległa cisza. Nie wiedziałem, w jaki sposób powinienem to odczytywać. Yngvi z reguły dość rzadko milczała. Jej wesoła paplanina zdawała się być wszechobecna. Jednak kiedy zostawaliśmy sami... Wydawała się o wiele poważniejsza i spokojniejsza. Nadal niosła w sobie radość, ale... Sam nie wiedziałem.
Normalnie taka cisza nie byłaby znakiem czegoś dobrego, ale mi ona nie przeszkadzała. Vi również nie wyglądała na zirytowaną czy zmęczoną. Prawdę mówiąc, na jej pyszczku widniał uśmiech.
– Mam jeszcze jedno marzenie, wiesz? – zagadnęła mnie.
– Jakie?
– Chcę być we wspaniałym związku, założyć rodzinę i mieć gromadkę szczeniąt. Wiem, że to głupie i nie powinnam myśleć o takich rzeczach w takim wieku, ale kiedyś... Chciałabym mieć osobę, dla której byłabym całym światem – odpowiedziała. Patrzyła w moją stronę, ale zamyślony wyraz pyszczka wskazywał, że mnie nie widziała. Nagle potrząsnęła głową i zaśmiała się z lekka nerwowo. – Wybacz, nie powinnam tego mówić. Sama nie wiem, czemu to powiedziałam. Chyba nikomu jeszcze o tym nie mówiłam. Z jakiegoś powodu... – Urwała. Czekałem na jej słowa. Serce głośno uderzało o moją klatkę piersiową i zwisający na niej bursztyn. – Z nikim nie potrafię rozmawiać tak, jak z tobą. Masz wokół siebie jakąś aurę powagi, która mnie odpręża i zmusza do mówienia takich rzeczy.
– Nie przeszkadza mi to. Też bardzo lubię z tobą rozmawiać – zapewniłem. – I uważam, że każdy zasługuje na taką osobę.
Pokiwała głową. Na jej pyszczku widniał szczery uśmiech. Złapałem się na myśli, że wyglądała ślicznie, gdy słońce odbijało swoje złote promienie w jej rudawym futerku. Speszony odwróciłem wzrok.
Od tamtego dnia myślałem o niej jeszcze więcej. Ale poza tym nie zmieniło się nic w naszych relacjach. Zupełnie nic.
Tylko świadomość tego, że żadna zmiana nigdy nie nastąpi, zaczęła nagle nieść ze sobą dziwny do opisania ból i smutek.

<c.d.n.>

>> Następna część >>

czwartek, 17 września 2020

Od Morgana "Miłość w promieniach słońca" cz. 5


Październik 2026
– Mi chyba wystarczy – Wilczyca zmieniła temat, wskazując na jej sporej wielkości kupkę. – Już teraz nie uniosę wszystkiego.
– Możesz chodzić kilka razy – zauważyłem. Odpowiedział mi jęk. Uśmiechnąłem się, widząc niezadowoloną minę Yngvi. – Albo wybrać same najładniejsze rzeczy, a resztę zostawić.
– Wszystkie są najładniejsze.
– To faktycznie jest już jakiś problem – zaśmiałem się. – Mam zaledwie połowę tego co ty, więc mogę ci pomóc.
Vi uśmiechnęła się z wdzięcznością. Razem zaczęliśmy przenosić kolejne skarby na sam skraj dżungli, w miejsce, gdzie czekał już na nas pan Dernet. Obok niego było mnóstwo sznurków różnej długości, drucików, kawałków wyginającego się metalu i trochę dziwnej klejącej papki, którą nazywał klejem.
– Skąd pan to ma? – zapytałem, niepewnie dotykając jednego z drucików. Był zimny i bardzo cieniutki.
– Hitam podarował mi je po powrocie z Białego Królestwa. Były jeszcze koraliki, ale prawie wszystkie w  ykorzystały szczeniaki w czasie normalnych lekcji – Uśmiechnął się przepraszająco i spojrzał na przyniesione przez nas skarby. – Widzę, że wy także przynieśliście własne kamienie. Bardzo dobrze. Spróbujemy zrobić z nich nowe wyjątkowe zawieszki.
Poruszyłem uszami zaciekawiony.
– W jaki sposób?
– Zobaczymy. Mam już kilka pomysłów.
– Będzie je pan robić z nami? – zapytała Vi.
Nauczyciel przytaknął z uśmiechem i wskazał na kilka znajdziek, które sam uzbierał. Całą trójką przysiedliśmy przy swoich materiałach. Naradzaliśmy się, próbując wymyślić najskuteczniejszy sposób na stworzenie biżuterii. Ja i Yngvi postanowiliśmy stworzyć naszyjniki, a pan Dertnet od razu oświadczył, że myśli nad jakąś bransoletką z piórami.
Kiedy tak razem pracowaliśmy, całkiem zapomniałem o wszystkich dręczących mnie troskach. Byłem szczęśliwy, że dałem się namówić Vi na przyjście na te zajęcia. Miała rację – były one naprawdę odświeżające po całych dniach spędzonych na nauce. Poza tym pan Dernet, chociaż już na co dzień był bardzo miły, teraz, kiedy rozmawiał wraz z nami sprawiał wrażenie dziwnie... Normalnego. Nie odczuwałem zbytniej różnicy wieku między nim a nami. Żartował i rozmawiał ze mną i Vi jak z równymi sobie. Jeszcze nigdy nie widziałem go w takim stanie i początkowo miałem dziwne odczucie, że tak nie powinno być. Szybko jednak porzuciłem tą myśl i zacząłem po prostu cieszyć się chwilą. Było to prostsze i o wiele przyjemniejsze.
W ramach podziękowania za ten cudowny ranek postanowiłem podarować stworzony przeze mnie naszyjnik Yngvi. Uważnie słuchałem, co podobało jej się najbardziej i próbowałem przelać to do swojej pracy. Nie wychodziło mi najlepiej; nie miałem takich zdolności jak pan Dernet i ona, przez co, kiedy oni zdążyli już zrobić po dwie rzeczy, ja ciągle nad nim pracowałem. Ale dzięki temu efekt końcowy był naprawdę zadowalający.
Naszyjnik był zrobiony z białych i jasnoniebieskich piórek oraz brązowego rzemyka. Zebrane kamienie i kwiaty wymieniłem na ostatni koralik, który miał pan Dernet. Dzięki temu mogłem ukryć końcówki piór w taki sposób, że wystawały bezpośrednio z przezroczysto-srebrnego kamyka.
Po zakończeniu lekcji pomogliśmy nauczycielowi odnieść wszystkie niewykorzystane skarby. Chciał część z nich wykorzystać w czasie zajęć z młodszą grupą, na co oczywiście wyraziliśmy zgodę. Na szczęście przestało padać, więc nie musieliśmy biegać z jak największą ilością rzeczy.
Kiedy skończyliśmy, odszedłem na bok z Vi.
– Dzięki za dzisiaj. To było naprawdę odświeżające – powiedziałem, uśmiechając się lekko.
– Mówiłam ci! Nie chcesz przychodzić częściej?
Przekrzywiłem łeb, zastanawiając się nad odpowiedzią.
– Chyba nie powiesz mi, że jakieś eliksiry są ciekawsze! – zawołała, kiedy zwlekałem z odpowiedzią.
– Trochę jednak są – przyznałem. – Poza tym potrzebuję wysokiej oceny z nich. Chcę być lekarzem.
– Ale jesteś z nich naprawdę dobry. Tata ciągle gada o tobie i twoim wielkim talencie.
Zmrużyłem oczy.
– Serio tak mówi?
Przytaknęła.
– Morgan to, Morgan tamto. Z Yvarem mamy czasem wrażenie, że wolałby ciebie jako swojego szczeniaka. Wiesz, my raczej nie wyrażamy takiego zainteresowania tymi miksturkami – skrzywiła się. – Serio nie chcesz?
Westchnąłem i potarłem łapką pyszczek. Słowa Vi zawstydziły mnie. Nie chciałem... Czegoś takiego. Teraz łatwiej było mi zrozumieć kolejne powody, dla których Yvar nadal nie pałał do mnie sympatią.
– Skoro tak... Od czasu do czasu mogę przychodzić. Naprawdę mi się podobało – rzekłem.
Yngvi uśmiechnęła się szeroko i podeszła do mnie, żeby mnie przytulić, zapewne na pożegnanie. Szybko się od niej odsunąłem, żeby ją powstrzymać. Waderka zmarszczyła brwi zaskoczona.
– Czekaj. Chciałem ci to dać – powiedziałem, podając jej stworzony przeze mnie naszyjnik. – W ramach podziękowania.
Otworzyła szerzej oczy i pokręciła głową, odsuwając go od siebie.
– Morgan, naprawdę nie musisz... Zatrzymaj go sobie. Tak się starałeś.
– Bo robiłem go dla ciebie. Od samego początku – wyjaśniłem zawstydzony i jeszcze raz go jej podałem. Spodziewałem się, że znowu spróbuje mi go oddać, ale tym razem go zabrała. Kiedy na nią spojrzałem, zauważyłem, że zawiesiła go sobie na szyi.
– Dziękuję – powiedziała i przytuliła mnie mocno. Oddałem uścisk, wtulając pysk w długie włosy na jej głowie. Pachniały kwiatami z dżungli, wokół których spędziła dzisiaj tyle czasu.
Kiedy się odsunęła, podała mi jeden z dwóch stworzonych przez siebie naszyjników. Dokładniej ten z nieregularnym bursztynem. Teraz, w świetle słońca, nawet pobłyskiwał delikatnie.
– Weź go – powiedziała, a kiedy otworzyłem pyszczek żeby zaprotestować, dodała: – Nie przyjmuję sprzeciwu. Nadal mam jeszcze jeden, nie licząc tego, który dostałam od ciebie.
Westchnąłem, ale nie zamierzałem się kłócić. Yngvi bywała naprawdę uparta. Posłusznie założyłem go na szyję. Bursztyn uderzył ciężko o moją pierś.
– Wyglądasz z nim świetnie – stwierdziła samica, uśmiechając się szeroko. – Naprawdę ci pasuje.
– Twój tobie też... – mruknąłem zawstydzony tym niespodziewanym komplementem.
Vi zaśmiała się radośnie.
– Wiem. Jest naprawdę piękny. Dzięki.
Na mój pyszczek wstąpił zadowolony uśmiech. Bardzo cieszyłem się, że prezent jej się spodobał.

<c.d.n.>

środa, 16 września 2020

Od Sileenthar "A ja to tej pani nie lubię" cz. 15


Grudzień 2025 r.
- Jak to jest latać?
Piasek zaszurał, kiedy Arkan podniósł łeb, by na mnie spojrzeć. Na chwilę ogarnął mnie niepokój - co jeśli z jakiegoś powodu nie powinnam była pytać? Wyvern odejdzie i zabierze ze sobą skórzaste skrzydło, które na wpół rozłożone oddzielało mnie od piachu. Wszędobylskie drobiny nie sprawiały mi już co prawda takiego kłopotu jak kiedyś, ale w dalszym ciągu pozostały najbardziej irytującą rzeczą martwą jakiej dane mi było stawiać czoła. Nigdy nie przepuszczałam okazji, by ułożyć się wygodnie za zgięciem smoczego ramienia i cieszyć ciepłem bijącym od łuskowatych boków, z dala od plaży i jej okropieństw.
Całe szczęście Arkan tylko odmruknął obojętnie:
- Jak się ma skrzydła to zupełnie normalnie.
- A jak wysoko potrafisz polecieć? - podchwyciłam temat.
- Bardzo - ziewnął rozdzierająco.
- Jak bardzo?
- Bardzo bardzo.
- A do gwiazd dolecisz?
Parsknął śmiechem, wydmuchując nosem trochę drażniącego dymu. Odkaszlnęłam.
- Nie. To za daleko. A nawet gdybym był w stanie lecieć tak długo, to między gwiazdami nie ma powietrza.
- Czyli... Nie potrafisz dolecieć n a p r a w d ę daleko.
- Co, uważasz że daleko to tylko gwiazdy?
- No tak.
- Mierz siły na zamiary - Arkan znowu się zaśmiał. - Nie znam nikogo na tym świecie kto potrafiłby polecieć do gwiazd. A żyję dużo dłużej od ciebie.
Mimo lekceważącego tonu, doszukałam się w jego głosie uśmiechu. Musiał mieć całkiem niezły humor, skoro w ogóle rozmawiał ze mną na taki temat. W innym przypadku pewnie pogoniłby mnie do diabłów (a konkretniej do jednego z dwóch - do Leah albo do Adory na logikę).
- Ale to że kogoś takiego nie znasz wcale nie znaczy, że kogoś takiego nie ma. Prawda? - uparłam się.
- Teoretycznie prawda - westchnął. - Ale ja w żadnych bogów nie wierzę.
- Kto to bogi?
- Bogowie - poprawił mnie, na co tupnęłam gniewnie łapą. Nawet nie zauważył. - Przepotężne istoty, którym musimy składać pokłon, bo stworzyły nas i cały nasz świat. Znają nasze przeznaczenie, bo przecież sami je nam zapisali, a po śmierci sądzą za złe i dobre uczynki.
- To była... ironia?
- W pewnym sensie.
- Czyli... - przemyślałam przez chwilę dobór słów. - Czyli uważasz, że bogów nie ma, bo nigdy żadnego nie spotkałeś?
Na chwilę umilkł. Odwrócił łeb w stronę szumiącego morza.
- Tak. Tak uważam.
***
- Proszę pani? - podniosłam wysoko łapkę.
Adora ledwo zdążyła nabrać powietrza w płuca. Dobrze wybrałam moment - logika dopiero się zaczynała i nauczycielka jeszcze nie zdążyła niczego powiedzieć. A to oznaczało, że nie mogłam jej przerwać!
- Tak? - powiedziała z niezmiennym spokojem.
- Mam pytanie.
- Czy dotyczy ono lekcji?
Przestąpiłam z nogi na nogę.
- Tak!
- Mów w takim razie.
- Czy to, że bogowie istnieją... Czy pomysł... - zająknęłam się. - Czy bóg jest logiczny? Pani zdaniem?
Nauczycielka sapnęła z niedowierzaniem. Nie byłam pewna, co to może oznaczać.
- A skąd indziej miałaby brać się nasza magia? Kto inny zapisywałby naszą przyszłość w gwiazdach, jeśli nie bogowie?
Gdzieś z tyłu westchnął głęboko Emerald. Chyba nie podobało mu się jaki tor zaczynał przybierać wykład. Może nawet zamierzał mnie o to później obwinić?
- Skąd my byśmy się w ogóle wzięli? - kontynuowała Adora. - Znikąd. Nie byłoby nas. Nie byłoby nic świadomego i rozumnego, bo nie miałby kto pomyśleć, że coś takiego może w ogóle powstać.
Przerwała, pewnie by ponapawać się posłuchem. Przez ostatnie kilka chwil milczenia miałam wrażenie, że to na mnie spoczywa jej wzrok.
- Ale tym tematem zajmiemy się dokładniej kiedy indziej. Jak już wam zapowiadałam, dzisiaj omówimy znaczenie ułożenia Marsa w stosunku do Saturna...
Przestałam słuchać. Głowę zajęła mi naprawdę dziwna myśl - Adora powiedziała coś, co miało sens.
Ale czy to wystarczający dowód?

<C.D.N.>

Uwagi: brak.

>> Następna część >>

Od Morgana "Miłość w promieniach słońca" cz. 4


Październik 2026
Zgodnie zagłębiliśmy się nieco bardziej w dżungli. Początkowo szedłem z przodu, rozglądając się za czymś interesującym, ale kiedy po raz trzeci niemal zgubiłem Vi, która nieustannie zatrzymywała się, odbiegała i wracała, przynosząc kolejne kolorowe skarby, zwolniłem i pozwoliłem, by to ona prowadziła.
– Jakim sposobem zauważasz te wszystkie rzeczy? – mruknąłem, wskazując łapą na rosnący stosik. Były na nim kolorowe kamienie, pióra, późne kwiaty i liście. A teraz Vi dokładała do niego jeszcze zbłąkany bursztyn, który w tajemniczych okolicznościach opuścił plażę. Miał nieregularny kształt i matowy kolor.
– Tylko patrzę.
– Ja też patrzę, a w ogóle ich nie widzę, dopóki nie zwrócisz mi na nie uwagi.
Yngvi odłożyła bursztyn na miejsce i spojrzała na mnie, przekrzywiając głowę.
– Może patrzysz w nieodpowiedni sposób – stwierdziła po dłuższym namyśle.
Zmrużyłem oczy.
– Co masz na myśli?
– Nie skupiasz się.
– Skupiam. Mam wrażenie, że moja głowa zaraz wybuchnie ze skupienia, a oczy mnie bolą od wypatrywania – jęknąłem niezadowolony.
Yngvi potrząsnęła głową.
– Robisz to w zły sposób – stwierdziła stanowczo. Zmarszczyłem brwi, ale gdy tylko otworzyłem pyszczek, wilczyca ponownie się odezwała: – Nie przerywaj mi. Próbujesz szukać ładnych rzeczy, przez co jednocześnie je ignorujesz.
– To nie ma sensu.
– Może i nie – Uśmiechnęła się szeroko. – Ale tak to działa. Po prostu podziwiaj wszystko, co cię otacza. Reszta przyjdzie sama.
Westchnąłem głośno.
– To nie brzmi zbyt przekonująco.
– Sam zobaczysz – powiedziała i odeszła na bok, by szukać kolejnych skarbów.
Niepewnie ruszyłem za nią, próbując zastosować się do rady Yngvi. Nie było to tak łatwe, jak mógłbym sądzić. Cały czas przyłapywałem się na myślach, że gdzieś tu musi być coś o niewyobrażalnej urodzie. Oczywiście, nie znalazłem nic takiego. Dżungla była całkowicie pozbawiona tak wyniosłych rzeczy, ale zamiast tego było w niej mnóstwo innych, znacznie mniejszych cudów. Zacząłem od szukania rzeczy, które znalazła już wcześniej Yngvi, ale szybko porzuciłem ten sposób; nie chciałem jej kopiować oraz miałem dziwne poczucie, że zawiodę ją, jeśli nie otworzę się na piękno otaczającego mnie świata.
Wziąłem głęboki wdech i cichutko wypuściłem powietrze. Przymknąłem oczy i zacząłem nasłuchiwać kroków Vi. Kropel uderzających w liście wysokich drzew i krzewów, przeciskających się oraz upadających na ubitą ziemię. Nadchodzącego z oddali śpiewu ptaków i, w końcu, cichego bzyku owadów. Mimowolnie się uśmiechnąłem, doceniając tę wybitną orkiestrę natury.
Otworzyłem oczy. Miałem wrażenie, że świat w jednej chwili nabrał kolorów. Zieleń roślin była intensywniejsza, mokre kamienie odbijały skąpe światło i błyszczały niczym klejnoty. Podszedłem do nich i przeniosłem je, tworząc swoją własną kupkę ozdób. Po drodze urwałem jeszcze kilka kwiatów. Ledwo się odwróciłem i dostrzegłem następne skarby. Biegałem w jedną i w drugą, zbierając kolejne rzeczy.
– Widzę, że nauczyłeś się patrzeć – powiedziała Yngvi, kiedy zauważyła rosnący z każdą chwilą stos.
Przytaknąłem, uśmiechając się.
– Postaraj się tylko nie zebrać całej dżungli w jedno miejsce – zaśmiała się, widząc radość na moim pyszczku. – Przynajmniej połowa jest moja.
Parsknąłem rozbawiony.
– Nie musisz się o to martwić. Mogę oddać ci nawet dwie trzecie.
– Nie wiem, co to znaczy, ale niech będzie. Wierzę, że mnie nie oszukasz – stwierdziła.
Zmrużyłem oczy.
– Nie potrafisz liczyć?
Pokręciła łbem.
– Rodzice chcieli mnie nauczyć, kiedy byłam mała, ale bardzo się przeciwko temu buntowałam. Nie lubię nauki – przyznała, krzywiąc się. – Ale teraz trochę tego żałuję. Liczenie bywa dość przydatne.
– Jeśli chcesz, mogę cię kiedyś nauczyć – zaproponowałem.
Na pyszczek Vi wstąpił niepewny uśmiech.
– Kiedyś... Czemu nie?

<c.d.n.>

wtorek, 15 września 2020

Od Sileenthar "A ja to tej pani nie lubię" cz. 14


Grudzień 2025
Zajęcia kreatywne jeszcze się nie zaczęły, pana Derneta nie było nawet w pobliżu. Nie było mnie na paru ostatnich lekcjach - tylko trochę się przeziębiłam, ale Leah za nic nie chciała mnie puścić. Wytłumaczyła to tak, że skoro potrafię zachorować w czasie upałów to jasny znak, że powinnam najpierw porządnie wyzdrowieć. Ja tam zdanie miałam odwrotne, ale nie narzekałam. Zawsze to mniej logiki.
- Co dzisiaj robimy? - spytałam Yngvi, siadając obok niej na piasku.
- Śpiewamy! - odparła wilczyca z entuzjazmem. - W końcu. Od dawna tylko malowaliśmy.
Po grzbiecie przebiegł mi dreszcz. Muzyka była najlepszą częścią zajęć kreatywnych, ale śpiewanie przy wszystkich szczeniakach zawsze przyprawiało mnie o szybsze bicie serca. Tylko moje postanowienie, by nie sprawiać kłopotów skłaniało mnie do wykonywania poleceń nauczyciela na forum klasy.
- A... Musieliśmy się czegoś nauczyć?
Yngvi kiwnęła głową.
- Białe chmury. Ostatnio się tego uczyliśmy, a dzisiaj każdy ma zaśpiewać kawałek solo. Ale nie martw się, pewnie i tak będziemy powtarzać.
- Jesteś pewna?
- Jestem. A jeśli chcesz mogę cię teraz trochę nauczyć.
W sumie mogłam się tego spodziewać - Yngvi chyba nigdy nie przepuściłaby okazji do śpiewu. Nakłoniła milczącego jak dotąd Yvara do duetu. Nie sprawiał wrażenia szczególnie zadowolonego, ale nie odmówił.
Podłapałam trochę tekstu zanim reszta szczeniaków zaczęła się w ogóle zbierać. Z jednej strony to chyba dobrze - miałam nadzieję, że tym razem nie zostanę odpytana, ale i tak wolałam umieć choć trochę. Z drugiej... Ten jeden raz nie przeszkadzałoby mi zgłoszenie nieprzygotowania. Przynajmniej nie tak bardzo. Tego dnia jakoś nie czułam się na siłach.
Tak jak przypuszczała Yngvi, zanim zostaliśmy podzieleni na dwie grupy pan Dernet powtórzył z nami piosenkę jeszcze kilka razy. Nieobecność na ostatnich lekcjach, moja złota karta, odleciała z podmuchem morskiej bryzy.
Nauczyciel postanowił odpytywać nas po cztery osoby i nazwał to jakoś dziwnie... Skojarzyło mi się z dźwiękiem jaki wydają niektóre ptaki. Przypadało po zwrotce na osobę, a refreny i bis pod koniec śpiewaliśmy razem. Proste? Mowy nie ma! Refren za każdym razem był inny i ciężko było załapać gdzie jest koniec, a gdzie początek. Ponadto zwrotki co do jednej były okrutnie długie. Czarno to widziałam.
Trzymałam się blisko Yngvi, żeby przypadkiem nie trafić do drugiej grupy. Nie miałam jednak powodów do zmartwień - obie trafiłyśmy do pierwszej, wybrane pierwsze z brzegu, razem z Yvarem i Eunice. Sztywno poczłapałam za nimi i stanęłam obok koleżanki w rzędzie naprzeciw pozostałych uczniów. Emerald i Nikaella siedzieli cicho, ale Morgan i Kaiju rozmawiali zniżonymi głosami. Miałam nieprzyjemne wrażenie, że o nas.
- Chcesz zacząć, Yngvi? - spytał pan Dernet.
- Tak! - przytaknęła skwapliwie.
- I po co ja w ogóle pytam? - parsknął nauczyciel. - Drugą zwrotkę zaśpiewa w takim razie Silee, trzecią Yvar, a czwartą Eunice. Umiecie liczyć do dziesięciu, prawda? - spytał podejrzliwie.
- Uczyliśmy się tego na logice - odparła Eunice.
- Na pewno?
- No tak! - odfuknęła. Parę szczeniaków, łącznie ze mną, zawtórowało jej.
- W takim razie zaczynamy - oznajmił wesoło nauczyciel.
Nikogo chyba nie zdziwiło, że Yngvi odśpiewała swoją część entuzjastycznie i praktycznie bezbłędnie. Może trochę za szybko. A może tylko ja miałam takie wrażenie. Wydawało mi się, że nie minęła chwila, a przeszliśmy do refrenu po którym nadchodziła moja kolej.
Przełknęłam ślinę i zaczęłam śpiewać.
To było dziwne. Przeżywałam każde słowo z osobna, myśląc gorączkowo czy nuty, którymi je okrasiłam na pewno były czyste. Melodia pędziła jednak nieubłaganie, niepokoje nadganiały się nawzajem, pochłaniając coraz więcej skupienia i powoli wzbierając paniką. W pewnym momencie głos mi zadrżał, tak nieprzyjemnie, że skuliłam uszy.
Nagle zwrotka dobiegła końca, a do moich uszu napłynęły wysokie głosy pozostałych szczeniaków, wchodzących w refren.
Z ulgą ukryłam w nich swój własny.

<C.D.N.>


poniedziałek, 14 września 2020

Od Morgana "Miłość w promieniach słońca" cz. 3


Październik 2026
Odkąd Kaiju i Eunice powiedzieli mi, że są parą, dostrzegałem znacznie więcej. Zauważałem ukradkowe spojrzenia i szczególne gesty oraz słyszałem słowa, które były zarezerwowane wyłącznie dla nich i nikogo więcej. Nie wiedziałem, czy nagle przestali się hamować przede mną, czy to tylko ja byłem przedtem całkowicie ślepy i głuchy na łączące ich uczucie.
Jakby nie było, kiedy na nich patrzyłem, odczuwałem wielki żal. Miałem wrażenie, że cały czas stałem gdzieś obok w świecie, gdzie królowała miłość. Gdziekolwiek nie spojrzałem, dostrzegałem ją. Była wśród moich przyjaciół, rodziców oraz rodziców przyjaciół. Aura zakochania nie opuszczała także Theo, Naidy, Elanor, Vi a nawet Emeralda, Luki i Yvara. O Gwidonie nawet nie wspominając.
Miałem wrażenie, że tylko ja zostałem sam, niekochany i niekochający w ten jeden szczególny sposób. W czasie każdej lekcji przypatrywałem się samiczkom, doszukując u siebie oznak zakochania. Nic jednak nie czułem i nie wiedziałem, czy cieszył mnie ten fakt, czy też jeszcze bardziej przytłaczał.
Wbrew obietnicom Kaiju i Eunice, odsunęliśmy się od siebie. Oni byli prawie nierozłączni, ja wycofany i schowany w cieniu. Ten stan rzeczy wypełniał mnie ogromnym i ciężkim do sprecyzowania żalem. Kiedy mnie o coś pytali, zbywałem ich z bólem. Nie chciałem im przeszkadzać, zatruwać swoją aurą zrodzoną między nimi miłość.
Jedynym problemem pozostawała Yngvi, której zbycie było zwyczajnie niemożliwe. Uparta samiczka namówiła mnie, bym zrezygnował z dodatkowych zajęć z tworzenia eliksirów na rzecz sztuk kreatywnych. Nadal nie wiedziałem, jakim sposobem jej się to udało.
W każdym razie przeprosiłem jej ojca i przyszedłem z rana na lekcję z panem Dernetem. Oprócz mnie nie było nikogo; Vi się spóźniała. Czekaliśmy schowani pod rozłożystymi roślinami na skraju dżungli. Deszcz siekł z nieba, rozbijając się na wiszących nad nami liściach, by potem spłynąć z nich długimi smugami.
Kap, kap, kap – krople uderzały o ziemię tuż przed moimi łapami. Wychyliłem nos i pozwoliłem, by kilka z nich spadło na mój pyszczek. Przymknąłem oczy i odprężyłem, wsłuchując w szum morza i deszczu.
Moją chwilę relaksu przerwało przybycie Yngvi. Wilczyca, jak zwykle, przyniosła ze sobą pewnego rodzaju energię, która w jednej chwili ożywiła ponury poranek. Otrzepała futerko i przyczesała je odrobinę, narzekając na pogodę.
– A tak w ogóle, co będziemy dzisiaj robić? – spytała.
– Myślałem o tworzeniu biżuterii z materiałów znalezionych na plaży i w dżungli, ale pogoda chyba nam na to nie pozwoli.
Vi wyprostowała się i posłała pytające spojrzenie panu Dernetowi.
– Dlaczego nie?
– Jest okropna ulewa, nie pamiętasz? Przed chwilą sama na nią narzekałaś – odparłem, wskazując ruchem głowy na powstające kałuże i rozbijające je krople.
– No i?
– Chcesz chodzić w deszczu? – Zdziwiłem się.
– Możemy przecież chodzić tylko po dżungli – zauważyła Yngvi, po czym spojrzała na nauczyciela, upewniając się. – Prawda?
Pan Dernet przytaknął. Wyglądał jakby żałował, że sam na to nie wpadł.
– Jeżeli tak wam zależy... Musiałbym jednak wrócić po potrzebne materiały – westchnął, spoglądając na deszcz. Nie wyglądał na zadowolonego, że musi opuszczać swoją kryjówkę, ale nie był też zły. Bardziej... zrezygnowany.  – Możecie się już rozejrzeć za ozdobami, a ja po nie pójdę.
Pokiwaliśmy głowami.

<c.d.n.>

Od Sileenthar "A ja to tej pani nie lubię" cz. 13



Początek grudnia 2025 r.
Lekcja logiki była równie nudna co zwykle, a ostatnie wydarzenia tylko dodały punktów jej bezsensowi. Jeśli skala w ogóle zakładała taki przypadek. Jak nie, to przydałoby się specjalnie dla niego trochę ją rozszerzyć. Wypadek Lind i Tinga zmartwił Leah, ale nie chciała mi powiedzieć co miało miejsce. Że niby to nie wiedziała. Dorośli zawsze wiedzą takie rzeczy, tylko uważają, że to nie sprawy szczeniaków! Było jej głupio dlatego, że mnie okłamała!
Jakby tego było mało, to podobno nie był żaden pretekst dla którego miałabym przestać chodzić do szkoły. Też mi co! Każdy pretekst jest dobry, jeśli następnego dnia jest logika! Szkoda tylko, że Leah nie pomyślała tak samo. I że nie domyśliłam się jej wściekłości na sam pomysł ucieczki z tej lekcji. Jej zdaniem gdybym bardziej przyłożyła się do logiki to wiedziałabym, że chodzenie do szkoły jest jak najbardziej opłacalne i l o g i c z n e. Phi.
Całe szczęście do odebrania mi ostatnich wolnych godzin z planu lekcji przez wilczą historię brakowało jeszcze trochę czasu. Rano mogłam wstać wcześniej i zobaczyć jak miewa się Lind. Kiedy wracałam pędem, by zdążyć na nużący wykład Adory o układzie planet albo kolejną durną zagadkę, jednym uchem wpadł mi głos Arkana, całkiem niedaleko, od strony drzew. Zatrzymałam się i wsłuchałam, a po chwili dosłyszałam także Tinga. Rozmawiali. O dziwo całkiem spokojnie.
Siedziałam obok Yngvi, równie znudzonej, ale nie tak sennej jak ja. Szeptem wymieniła parę uwag ze swoim bratem. Yvar tylko jej odpowiadał. Lepiej udawał zainteresowanego lekcją, ale Adorze chyba i tak nie robiło to różnicy. Mówiła powoli, ciągle tym samym tonem, zupełnie ignorując całą naszą gromadkę. Od położenia głowy na łapach i zaśnięcia powstrzymywał mnie tylko jej wzrok. To całe patrzenie. Drzemki by mi nie odpuściła.
Dzisiejszy wykład należał do tych - moim zdaniem - najmniej wnoszących, ale w krótkich chwilach, zazwyczaj na samym początku, nawet ciekawych. Dziwne słowo na "a" miało oznaczać naukę o naszej przyszłości, którą jesteśmy w stanie wyczytać z gwiazd. I jak samo w sobie brzmiało to absurdalnie (szczeniak z mlekiem pod nosem wie, że przyszłość przewiduje wyrocznia!), tak gwiazdy - to dopiero coś!
Z początku nie bardzo rozumiałam, o co chodzi. Zniechęcona moją niepełnosprawnością (dziwaczne słowo) Adora zdołała wytłumaczyć mi, że gwiazdy można jedynie zobaczyć. Wtedy poderwał się Chase, wówczas jeszcze w naszej grupie, i powiedział, że słońce to przecież też gwiazda, a jego ciepło można poczuć na futrze. Nauczycielka nie była zbyt szczęśliwa, ale przyznała mu rację. Z jakiegoś powodu bardzo mnie to ucieszyło.
Dalej - gwiazdozbiory. O każdej porze roku miały pojawiać się inne, ale zawsze być takie same. Niezmienne. Wieczne. I na końcu - planety. Planety, nazwane imionami starożytnych ludzkich bogów, miały być niepojęcie ogromne, ale nie większe od gwiazd, kuliste i krążyć wokół Słońca. A wszystko razem - kosmos. Kosmos!
Podobno Adora ma futro w barwach kosmosu. Fioletowy i niebieski. Może dlatego tak go lubi? Chciałabym mieć takie futro... Ale za nic nie chciałabym być Adorą!
I na tym skończyła się ta ciekawa część. Nie mówiliśmy więcej o kosmosie, a każde moje pytanie na jego temat Adora ignorowała albo zbywała strzepnięciem ogona. Teraz znaczenie miało tylko to jak ustawienie planet ma mieć wpływ na nasze życie.
Do końca lekcji próbowałam nie usnąć, grzejąc się w promieniach naszej gwiazdy i wędrując myślami gdzieś daleko, daleko...

<C.D.N.> 

Uwagi: brak.

niedziela, 13 września 2020

Od Morgana "Miłość w promieniach słońca" cz. 2


Wrzesień 2026
Nauczyciel nie zrażał się szeptanymi rozmowami. Kontynuował, po kolei wykładając na piasek wszystkie potrzebne do stworzenia składniki. Nie mieliśmy go dzisiaj tworzyć, ale pan Asgrim stwierdził, że wolałby przypomnieć nam wygląd ich wszystkich.
– Najważniejszą rolę pełnią truskawki. To właśnie one nadają smak temu niebezpiecznemu eliksirowi.
– Niebezpiecznemu? W jaki sposób Eliksir Miłości może być niebezpieczny? – spytała Vi.
– Jak już mówiliśmy, wilk, który go spożyje, zakocha się w pierwszej osobie, na którą spojrzy. Jest to głębokie uczucie, które może skończyć się w tragiczny sposób. Nawet bardzo rozwodniony eliksir...
– To znaczy w jaki? – przerwała mu wilczyca.
– Zawsze do rzeczy, co? – Asgrim westchnął i potargał ją po głowie. Yngvi pisnęła i uciekła spod łapy ojca. – Uczucie może nie być odwzajemnione, co może wyniszczyć zakochanego lub przysporzyć problemów drugiej osobie.
– Problemów? – powtórzył Theo. – Jakich problemów?
Pan As nie odpowiedział. Kilka szczeniaków natychmiastowo zaczęło szeptać, wymieniając się przerażającymi teoriami. Moje serce zabiło szybciej. Nie mogłem uwierzyć, że wilki mogły robić tak straszne rzeczy, a moi koledzy z grupy w ogóle o nich myśleć.
– Ale eliksir w końcu przestanie działać – zauważył Gwidon.
Nauczyciel bardzo powoli pokręcił łbem. Szepty rozbrzmiały głośniej i urwały się w jednej krótkiej chwili. Już nikt nie wypowiedział żadnej głupiej teorii. Wesoły nastrój zniknął nagle i już nie powrócił.

Po lekcji udałem się wraz z Kaiju i Eunice na klif. Nie lubiłem na niego wchodzić. Był wysoki, stromy i niebezpieczny. Ale nie miałem zamiaru się z nimi kłócić. Powaga, która zapanowała na eliksirach, nadal nie opadła. Otaczała nas niczym woal i nie puszczała ze swoich łap.
Gdy dotarliśmy na szczyt, słońce chyliło się ku zachodowi. Grube pomarańczowe promienie raziły nas w oczy nawet, kiedy byliśmy ustawieni do nich bokiem.
– Morgan, przepraszam cię, że mówimy o tym dopiero teraz – Eunice przerwała głuchą ciszę, która zaległa między nami od końca zajęć.
Spojrzałem na nią zaintrygowany, ale nie odezwałem się. Czekałem na jej dalsze słowa.
– Kiedy cię nie było... My... Ja i Kaiju... – zacięła się i spojrzała niepewnie w stronę najlepszego przyjaciela.
– Zostaliśmy parą.
Zamknąłem oczy i otworzyłem je. Nie tego się spodziewałem. Ja... Oni...
– Jesteśmy przecież jeszcze szczeniakami – mruknąłem zdezorientowany. – Jesteśmy za młodzi, żeby...
– Morgan, nie! Nawet o tym nie myśl. Po prostu się kochamy, to znaczy... My nie... Ach!
– Noo... Niestety nie, ale kiedyś...
– Och, zamknij się, Kaiju!
Basiorek zaśmiał się.
– Wy... Nie co? – zapytałem już całkiem skołowany. Czułem, że straciłem wątek tej rozmowy. – Jesteście w związku, ale nic do siebie nie czujecie?
– Czujemy.
– Więc o co chodziło wam z... – zacząłem, ale Eunice od razu mi przerwała.
– Nieważne. Zapomnij o tym, dobra?
Niepewnie przytaknąłem. Wyjątkowo nawet nie miałem ochoty drążyć. Zbyt bardzo bałem się, że ich kolejne słowa jedynie przyprawią mnie o jeszcze większy mętlik w głowie.
– Od kiedy? – zapytałem jedynie.
– Od wiosny, ale oficjalnie parą zostaliśmy dopiero po twoim wyjeździe – odparł Kaiju. – Ale pomiędzy nami nic się nie zmieni. Nadal jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi.
Skinąłem głową. Byłem zbyt zaskoczony, by cokolwiek powiedzieć. Ba, by racjonalnie myśleć. Nim zdążyłem zrobić cokolwiek, zostałem przytulony przez tamtą dwójkę. Oddałem od razu uścisk i spojrzałem prosto w wyjątkowo palące dzisiaj słońce.
Jak mogłem nic nie zauważyć?

<c.d.n.>


sobota, 12 września 2020

Od Sileenthar "A ja to tej pani nie lubię" cz. 12


Listopad 2025 r.
Ogarnął mnie wstyd, tak jakby pani Navri stała tuż obok i zaraz miała wyliczyć wszystkie okazje do ataku, które przegapiłam. Ponaglona przez jej wyimaginowane polecenie ruszyłam lekko za wilkiem. Starałam się nie wychylać poza osłonę roślin, obsadzających posterunki przy wydeptanej ścieżce, ale nie było to najłatwiejsze zadanie dzisiejszego dnia.
Może do tego właśnie przydaje się sprawny wzrok? To podobno działa tak, że nie trzeba dotykać ani węszyć żeby zlokalizować absolutnie bezgłośny przedmiot. Warunkiem jest tylko to, że trzeba na niego patrzeć, czyli skręcić oczami w jego stronę. Jak dla mnie brzmiało to magicznie, zwłaszcza ta część ze skręcaniem oczami (czasem nawet po cichu próbowałam to zrobić, jednak nigdy nie odczułam różnicy), ale na pewno byłoby przydatne w mojej sytuacji.
Przeszłam już spory kawałek kiedy w końcu odnalazłam Emeralda. Powęszyłam jeszcze trochę, by uzyskać pewność. Nie było mowy o pomyłce. Wilk stał niemal na początku naszej trasy i węszył zapalczywie, nie tak ostrożnie i cicho jak wcześniej. Czuć było od niego frustracją, na co mój pyszczek rozciągnął uśmiech.
Odetchnęłam głęboko i przymierzyłam się do skoku. Wszystkimi zmysłami próbowałam jak najdokładniej określić położenie przeciwnika, przypominając sobie jednocześnie co mówiła o podobnych sytuacjach pani Navri. Przede wszystkim wytężyłam słuch, nasłuchując węszenia, żeby wiedzieć gdzie jest głowa, a gdzie ogon. Chciałam skoczyć tak, żeby uderzyć go bezpośrednio w bok i wytrącić z równowagi. Był ode mnie większy i lepiej walczył, więc chyba najlepiej od razu go wywrócić. Mniejsza o to jeśli przednimi łapami trafiłabym w głowę albo szyję - pani Navri mówiła, że takich uderzeń musimy unikać przede wszystkim, bo pierwsze może nas zamroczyć a drugie pozbawić oddechu - gorzej jeżeli trafiłabym w biodro albo w ogóle gdzieś obok. Najwyżej by się potknął i od razu odpowiedział zębami.

To... Chyba brzmi logicznie? Tak? Lepiej żeby tak było, bo inaczej zostanie ze mnie mniej niż z dzisiejszego śniadania Arkana! Przełknęłam ślinę i zjeżyłam sierść ze zdenerwowania.
Trzy, dwa, jeden.

Wyskoczyłam w powietrze.
Zanim poczułam pod łapami krótkie futro na lewym barku Emeralda, wilk zawarczał głucho. Przez myśl ledwie zdążyło mi przebiec, że coś zrobiłam źle i zostałam zauważona w kluczowym momencie. Pchnęłam przeciwnika wszystkimi czterema łapami, a wstrząs i głuche łupnięcie poinformowało mnie, że całym swoim ciężarem zdołałam go powalić. Zębami sięgnęłam do jego szyi, ale basior był szybszy. Zarzucił łbem, żeby moje kły napotkały jego, zamiast zaciśnięcia się na sierści w symbolicznym zwycięstwie. Uskoczyłam w bok z prychnięciem, zupełnie przypadkiem unikając przy okazji odepchnięcia tylnymi łapami, które jedynie musnęły mój bok. Emerald zdążył unieść się na przednich łapach zanim znowu na niego skoczyłam. Tym razem był jednak przygotowany - jego grzbiet niespodziewanie opadł, a ja prześlizgnęłam się po nim gładko na drugą stronę.
Zaryłam pyskiem w ściółkę, która pomimo rozpaczliwych prób wyhamowania i tak dostała mi się do nosa. Kichnęłam i spróbowałam wstać, ale coś docisnęło mnie do podłoża z tym rodzajem siły, który nie robił mi krzywdy dopóki nie próbowałam uciekać. A tym czymś był oczywiście Emerald i jego słoniowe jestestwo, którego ciężar za pośrednictwem dwóch przednich łap wgniatał mnie w ziemię.
- Ale ty cuchniesz - parsknął z odstręczającą wesołością basior. - Wytarzałaś się w starej rybie?
- No chyba ty - odburknęłam.
No i klapa. Znowu. Tym razem nawet oszustwo nie pomogło.
Dlaczego choć raz rzeczywistość nie może być po mojej stronie?


<C.D.N.>

Uwagi: brak.

Od Morgana "Miłość w promieniach słońca" cz. 1

Wrzesień 2026
– Dzisiaj chciałbym omówić z wami recepturę na Eliksir Miłości – powiedział pan Asgrim, gdy tylko rozpoczęła się lekcja eliksirów. Siedziałem tuż przed nim, jak zwykle słuchając z pełnym skupieniem. Te zajęcia były zdecydowanie moimi ulubionymi i żałowałem, że mamy ich tak mało względem reszty. – Czy ktoś mógłby mi powiedzieć, co on takiego daje?
– Noo... Wilki się w sobie zakochują – powiedziała od razu Yngvi. – To wynika z nazwy, nie?
– Oba? – drążył z uśmiechem nauczyciel.
– Tak...? – zaryzykowała wilczyca. 
Asgrim pokręcił głową i spojrzał wyczekująco na resztę grupy. Niepewnie uniosłem łapkę. 
– Wilk, który go wypije, zakochuje się w pierwszej osobie, którą zobaczy – odparłem, kiedy nauczyciel udzielił mi głosu. 
– Nawet jeśli jest tej samej płci? – Gwidon uniósł brwi.
Przytaknąłem i zerknąłem nauczyciela. Omawialiśmy już ten eliksir na zajęciach dodatkowych, ale nie byłem pewien, czy dobrze zapamiętałem. Asgrim pokiwał głową na znak, że nic nie pomyliłem. Odetchnąłem z ulgą.
– Ohyda – stwierdził basiorek.
Kaiju przewrócił oczami.
– Sam jesteś ohydny.
– Mówisz tak, bo lubisz basiorki? 
– Daj mu spokój – warknęła Eunice, mierząc Gwidona wściekłym spojrzeniem.
– Boisz się, że obraża też ciebie? – wtrącił Yvar. 
– Nie. Boję się, że wasz idiotyzm przejdzie na kogoś innego – parsknęła samica. Spojrzałem na nią zaskoczony. Zazwyczaj nie dawała się tak łatwo sprowokować i to jeszcze przez takie głupoty.
Pan Asgrim odchrząknął, próbując zwrócić na siebie uwagę uczniów. Minęła chwila wypełniona kilkoma kolejnymi chrząknięciami, nim wszyscy na niego spojrzeli. 
– Czy ktoś jest w stanie powiedzieć mi, jakie są składniki Eliksiru Miłości?
Widząc, że nikt inny nie kwapi się do odpowiedzi, podniosłem łapkę i zacząłem je wymieniać. Ktoś wymieniał szeptem jakieś komentarze, co bardzo mnie rozpraszało. W końcu westchnąłem i, opuściwszy uszy, urwałem, pozwalają, by to nauczyciel kontynuował
– Czemu oni są tak niedojrzali? – burknęła Eunice.
– Nie zwracaj na nich uwagi.
Kaiju położył łapę na jej łapie. Wilczyca uśmiechnęła się delikatnie. Patrzyłem na nich zaskoczony. Zazwyczaj to Eunice uspokajała basiorka, nie na odwrót. Dziwnie było obserwować ich w takiej sytuacji.
Moi przyjaciele poczuli na sobie moje spojrzenie. Kaiju zabrał łapkę i zaśmiał się nerwowo. Wymienił spojrzenie z Eunice, a ta skinęła głową. 
Patrzyłem na nich z rosnącym zdziwieniem. To nie była pierwsza taka sytuacja, przez co miałem wrażenie, że już od jakiegoś czasu graliśmy w jakąś dziwną grę i tylko mnie nikt nie wytłumaczył jej zasad. Poruszałem się całkiem po omacku... A nawet jeszcze gorzej, bo Silee, chociaż niewidoma, nie odstawała od reszty szczeniaków tak, jak ja odstawałem teraz od reszty moich przyjaciół.
Chciałem już dawno ich o to zapytać, ale ciągle nie ułożyłem odpowiedniego pytania. Miałem wrażenie, że każde brzmiało... Źle, dziwnie, nienaturalnie...
Westchnąłem głośno i zacząłem w zamyśleniu malować w piasku. Nie wychodziło mi najlepiej; raczej nie miałem zdolności plastycznych. Nie było mi z tego powodu żal. Już jakiś czas temu zdałem sobie sprawę, że nikt nie był wszechstronnie uzdolniony.
Nagle Kaiju szturchnął mnie w łapę, niszcząc efekt mojej nie w pełni świadomej pracy.
– Musimy z tobą pogadać po zajęciach.
Westchnąłem, całkowicie zamazując krzywą palmę, którą narysowałem.
– My?
– Ja i Eunice – Wskazał na przyjaciółkę, która patrzyła na nas, marszcząc brwi. Nic dziwnego; tuż za mną na niebie wisiało słońce. Musiało palić ją w oczy. Skrzywiłem się na samą myśl. – To jak?
– Mam wybór?
Kaiju wyszczerzył zęby i pokręcił głową. Uniosłem wzrok, uśmiechając się. 

<c.d.n.>


piątek, 11 września 2020

Od Scotta„ Odkupienie jednak nigdy nie nadejdzie” cz.1

Kwiecień 2027
Ta noc była wyjątkowo chłodna. Stał na łące z zadartą głową. Był sam. Na głowie miał kaptur swojej ulubionej bluzy – i w zasadzie jedynej, jaka mu została. Dłonie na przemian chował do kieszeni spodni, to zakładał ręce na piersi – jakby kompletnie nie wiedział, co powinien ze sobą zrobić. I było to właściwe założenie. Scott całkowicie nie wiedział, co dalej.
Zaczerpnął głębszy wdech – akurat zerwał się delikatny wiaterek, niosący ze sobą dodatkową porcję nocnego chłodu. Mocniej naciągnął na dłonie rękawy bluzy, chcąc zatrzymać jak najwięcej ciepła. Jego wewnętrzna energia jakoś nigdy nie nadawała się do dogrzewania zziębniętego ciała. Przestało mu to przeszkadzać, gdy zatopił się we własnych myślach.
Wpatrywał się w małe, lśniące punkciki układające w konstelacje. Odznaczały się wyraźnie na tle czarnego sklepienia, ale nie sprawiały, by problem z bezsennością miał zniknąć. Widział ciała rodziców za każdym razem, gdy zamykał oczy. One również nie chciały zniknąć, zostawiając po sobie niewypowiedziany żal, pustkę w roztrzaskanym sercu i pytania bez odpowiedzi. Wciąż nie wiedział, co dokładnie zaszło tamtej nocy. Kto mógłby powiedzieć mu coś więcej? Nie mógł uwierzyć, by zrobił to ktoś z domowników – to przecież od razu oznaczało jego albo siostrę. Późniejsze wydarzenia potoczyły się tak szybko, że sam już nie wiedział, co dokładnie się działo. Potrzebował kogoś, kto mógłby pomóc mu to wszystko ułożyć w logiczną, spójną całość – dostrzec to, czego nie zauważył wcześniej.
***
Odkąd pamiętał, ogród przy ich domu był bardzo zadbanym miejscem. Zajmowała się nim mama, czasem do pomocy przychodziła jej matka, a jego babcia – zazwyczaj jednak to Scott zajmował się pieleniem grządek u boku przybranej rodzicielki. Gdzieś w oddali słyszał chichot babci, gdy Marion z dezaprobatą kręciła głową, widząc nieco nieudolne próby ułatwienia sobie roboty przez syna. Obraz starszej kobiety już dawno zatarł mu się w głowie, pamiętał jedynie jej głos, gdy ta w wolnych chwilach tłumaczyła mu cyrylicę i gramatykę języka rosyjskiego. Taki kojący, opiekuńczy…
Naprawdę, Scott był w tym wszystkim jedynie biernym obserwatorem. Nie miał wpływu na to, co się działo – widział zatem trzy pokolenia, siebie, mamę i babcię. Siostra gdzieś hasała wesoło, goniąc za kolorowym latawcem. I chciał zapytać – gdzie był ten czas, gdy byli tacy młodzi i nie interesowało ich nic poza tą beztroską? Obserwował, jak powoli sceneria zmieniała się, niektóre postaci dorastały, rozwijały się, inne starzały. Pierwszy dzień szkoły. Wytworzona, stabilna kula z energii krążącej wokół. Opatrzone kolano Veny. Pierwsza bijatyka za czasów podstawówki – dzieciaki bywały okrutne. Miłosne zawody. Mógł zobaczyć wszystko, czego świadkiem był ten ogród. Pierwsza przemiana – ach, ciarki przechodziły go za każdym razem, kiedy tylko przypominał sobie ten ból i oślepiającą jego zmysły furię.
Wszystko to było jak wirtualna rzeczywistość, niekiedy obrazy zatrzymywały się, by mógł przyjrzeć się im bliżej – i nagle przestały. Chłopak rozejrzał się wokół, przy oczku wodnym niezmiennie stała huśtawka. Na niej siedziała prawie dorosła już Vena.
- Porobiło się, co? – roześmiała się ponuro, zatrzymując bujające się siedzenie.
Chwilę zajęło mu zrozumienie, że tym razem mógł już cokolwiek zrobić. Rozchylił usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale brakowało mu słów. Z niedowierzaniem zerkał na postać siostry, która wyglądała dokładnie tak, jak zapamiętał.
- Jak…?
Vena wzruszyła ramionami, wstając z miejsca.
- Słuchaj, Scottie. Nie mamy za wiele czasu, ale pewnie się domyślasz – zaczęła – Zakładam, że znowu za długo zwlekałeś z przemianą i pewne sprawy ponownie wymknęły się spod kontroli?
Szatyn zmarszczył brwi, zastanawiając się, o czym dokładnie mówiła. Owszem, pamiętał, że zdarzały się przypadki, w których jego siostra mogła do niego dotrzeć podczas jego „napadów”, jak nazywał swoje przemiany. Poczuł ukłucie zazdrości – ona nigdy nie miewała takich problemów.
- Może – stwierdził po chwili – Równie dobrze po prostu mi się śnisz.
- Może – odparła – Ale chyba to zbyt realistyczny sen, nawet jak na nasze standardy.
„Skubana, ma punkt”, pomyślał. Zastanawiał się, jak to robiła.
- Mamy mało czasu, więc zamknij dziób i mnie słuchaj – powiedziała. Jej ton jakby nie miał zamiaru znosić żadnego sprzeciwu. Jego siostra zawsze miała w sobie coś z lidera – Jestem na tropie tego, co zabiło rodziców. Ty masz na ogonie rozochoconych łowców. Wyświadcz mi zatem…
- Co? – przerwał wypowiedź – Skąd wiesz, co ich zabiło!?
- To nie był człowiek, Scott – odpowiedziała – I niech na razie to ci wystarczy. Wyświadcz mi zatem przysługę i gdzieś się ukryj. Po prostu przeżyj i nie mieszaj się do tego, co będę robić.
- Vena, powiedz mi, gdzie do diabła jesteś?
- Nie mogę.
Cisza, która zapadła, była wyjątkowo ciężka.
- Będziesz wkurzony po królewsku, ale oficjalnie zabraniam ci się do tego mieszać, Reckless. – oświadczyła.
- To ja jestem tym starszym – pokręcił głową.
- Natomiast ja to ta rozsądniejsza i wybacz za to, jak to źle i brutalnie zabrzmi, stabilniejsza. Nie ja teraz szaleję po lesie! – podniosła głos – Wybacz, ale dopóki nie zrobisz ze sobą porządku, nie możesz mi pomóc. Jeżeli już, opłacz za mnie rodziców. Nie wiem, czy zdążę – uśmiechnęła się na koniec ponuro.
- Nie mówisz poważnie – szepnął.
Scott rozejrzał się wokoło. Kwiaty już przekwitały. Poczuł, jak na głowę spadają mu pierwsze, grube krople deszczu. Po chwili ponownie patrzył w oczy Veny, tak samo świecące jak jego, jednak o innej barwie.
- To nasze pożegnanie, braciszku. To mój bilet w jedną stronę i jedyny sposób, w jaki mogę się z tobą pożegnać. Oczyszczę twoje imię. Nie zapomnij o tym, czego nauczyli nas rodzice. – powiedziała – To czas na to, byś ich opłakał, ale pamiętaj, co mówili.
Spuścił głowę. Zaczerpnął głębszy wdech, po chwili podnosząc wzrok.
- Jest czas na opłakiwanie zmarłych… Jednak musisz wrócić do świata żywych.
- Tego się trzymaj, braciszku. – uśmiechnęła się Vena, podchodząc bliżej.
Poczuł jej dłoń na swoim ramieniu. Była tak realna. Nie chciał, by ją zabierała, przecież nie musiała odchodzić! Scott uparcie próbował wyprzeć słowa siostry, nieważne jak mocno wwiercały się w świadomość, jakby wyryła je w skale jego pamięci.
- Uważaj na siebie, Scott. Jeżeli zdążę… Przyjdę do ciebie – powiedziała – Ale ułatw mi sprawę i śpij, zamiast wariować po lesie. Nowi towarzysze byliby ci za to wdzięczni.
Nie mógł zdobyć się na żaden uśmiech, nieważne jak mocno Vena próbowała sprawić, by ten pojawił się na jego ustach. Po policzkach ich policzkach spływały łzy.
- Już czas. Jestem coraz bliżej. Może… Do następnego, kiedykolwiek. – usłyszał, nim jej postać zniknęła.
***
Jego ciało drgnęło, gdy tylko zaczął odzyskiwać świadomość. Gdy otworzył ślepia, otoczenie wydawało się nienaturalnie mgliste i mało kolorowe – z początku zrzucił to na kompletną dezorientację. Jednak wzrok nie wyostrzył się nawet, gdy rozbudził się bardziej, natomiast czuł tysiące zapachów, niektóre z dość dużej odległości. Co się działo?
Gdy chciał wstać, zrozumiał, że tkwił w plątaninie własnych ubrań – w zadziwiająco dobrym stanie, może nieco przybrudzonych trawą i piachem, mokrych od porannej rosy. Zamiast rąk widział łapy – znał zatem odpowiedź. Vena miała rację, znów zbyt długo zwlekał z przemianą…
Dotarło do niego nagle, jak to wszystko wyglądało. Pamiętał przecież obserwowanie gwiazd, gdzieś odpłynął myślami i budził się nagle tu, jako wilk. Zanim to, Scott kompletnie nie wiedział, czy to wszystko mu się śniło, zaś jego wyobraźnia wskoczyła na nowe wyżyny, czy też to sprawka jego siostry…
„To nasze pożegnanie, braciszku”.
Jeszcze czuł jej dotyk na swoim ramieniu. W głowie miał mętlik. Chciał wiedzieć, co to wszystko miało oznaczać – czy Vena naprawdę miała możliwość aż takiej manipulacji? Wyplątując się z rękawów i nogawek, próbował zrozumieć kolejne rzeczy, które wydawały się aż nazbyt absurdalne. Gdy już stał – nieco chwiejnie, nieprzyzwyczajony do chodzenia na czterech łapach – zebrał w pysk swoje ubrania i zaczął powoli oddalać się w stronę watahy. Chciał dowiedzieć się, jakim cudem był przy swoich zmysłach jako wilk, chociaż ten jeden raz. To też sprawka siostry?
Spojrzał na księżyc, który jeszcze nie zaszedł, blado świecąc na tle porannego nieba Czuł ciepło słońca, które zaczynało ogrzewać ciemne futro na grzbiecie. Wiedział, że powinien kierować się w jego stronę – gdy szedł poprzedniego dnia, również kierował się nim jak kompasem. Chociaż, tym razem miał do przejścia większy dystans – i kilka obalonych, średniej wielkości drzew do przeskoczenia. Może jednak do końca nie udało mu się pozostać przy zmysłach i każda przemiana okupiona będzie początkowym szaleństwem? Nie wiedział. Kto mógłby mu na to odpowiedzieć?
Czy musiał się powtarzać? Oczywiście, że nie wiedział. Musiał się po prostu przekonać.

<C. D. N.>

Uwagi: "Nieważne" piszemy łącznie. Słowa "księżyc" i "słońce", jeżeli nie odnoszą się do astronomii, piszemy z małej litery.

czwartek, 10 września 2020

Od Morgana "Szczeniak w wielkim mieście" cz. 10


Lipiec 2026
– Jedną z ciekawszych przygód, które spotkały naszą watahę były wyścigi w zbieraniu jajek – rzekł Kai. Nie widziałem tego ze swojego miejsca, ale mógłbym przysiąc, że uśmiechał się delikatnie. Zawsze to robił, kiedy żartował.
– W zbieraniu jaj? – powtórzyła z niedowierzaniem Luka.
– Owszem.
– Żartuje pan! – oskarżył go Priam.
– Skądże znowu. Miało to miejsce dokładnie trzy lata temu. Wówczas przez wyjątkowo kapryśną pogodę, zostaliśmy zmuszeni do dłuższego postoju w wielkim lesie. Niespodziewanie do Suzanny oraz Hitama przybiegł ogromny królik. Nosił przy sobie łuk, kołczan, zioła oraz pustą torbę. 
– Na jaja?
Nauczyciel przytaknął.
– Zbierał porzucone przez rodziców jaja i zajmował się nimi do czasu ich wyklucia. Niestety ktoś zabrał jego maluchy i rozrzucił po całej okolicy. Widząc dużą grupę wędrowców, zdecydował się poprosić ich o pomoc. W zamian za pomocą obiecał podarować coś watasze.
– Co takiego?
– Medalion wykonany z drewna i piór. Miał w sobie klejnot, który najpewniej nadawał mu magiczne właściwości.
Moje uszy drgnęły, gdy usłyszałem ten opis. Jeden z wisiorków, które nosił tata spełniał wszystkie wymagania. Nigdy nie pytałem taty, skąd go miał, ani co dawał. Nie interesowało mnie to. Jednak teraz... Niewinny naszyjnik zwrócił moją uwagę i już planowałem, żeby później o niego zapytać. 
– Kto go dostał?
– Ten, kto odnalazł najwięcej jaj – odparł Kai. Otworzyłem szerzej oczy i uśmiechnąłem się. Czyli tata był najlepszy. – Chyba żadne z was nie zdziwi fakt, że spora część watahy zaangażowała się w poszukiwania. Niektórzy zbierali samemu, inni pracowali w grupach. Niezależnie od pobudek – czy szukali skuszeni wizją nagrody, czy aby pomóc Aratrisowi – została wykonana wspaniała praca.
Bardzo zastanawiało mnie, skąd wiedzieli, które jaja należały do królika. W końcu mogli nieuważnie zabrać nieporzucone jaja i nastraszyć ich rodziców! Liczyłem, że ktoś zada to pytanie, ale widocznie nikt inny na to nie wpadł. Pan Kai przeszedł do kolejnych etapów przeprowadzki. Skończywszy na dotarciu do naszych terenów, zarządził koniec lekcji.
Rzuciłem ostatnie spojrzenie jajku, które jadłem (jakoś nie miałem serca go skończyć po opowieści o Aratrisie) i podszedłem do Kai'ego. Basior musiał mnie zauważyć, bo wyszedł mi naprzeciw.
– Następnym razem, kiedy przyjdziesz spóźniony, nie skradaj się, tylko po prostu usiądź.
– Jest pan zły?
Pokręcił głową, unosząc nieznacznie kąciki ust.
– Dobrze się czujesz? Gerrant mówił, że twoja przemiana, zarówno w jedną i w drugą stronę, nie była planowana.
– Tak... Mógłby mi pan powiedzieć, co się stało po moim upadku? Miałem wrażenie, że wróciłem na nasze tereny i...
– Gorączkowałeś – wyjaśnił nauczyciel, kiedy jasnym stało się, że nie wiem, co powiedzieć dalej.
Pokiwałem powoli głową.
– Dlaczego? Przemiana podobno nie jest taka zła.
– Pierwsze mogą być bolesne i przypadkowe. Dopiero z czasem wilk uczy się nad nimi w pełni panować. Tak jest z każdą mocą.
– Ale...
– Nie musisz się martwić, Morgan – przerwał mi pan Kai. – Wszystko przyjdzie z czasem – powtórzył frazę, którą w ostatnich dniach słyszałem naprawdę często.
Westchnąłem cicho. Sam nie wiedziałem, co powinienem o tym myśleć. Bałem się kolejnych przemian. Bałem się tego bólu. Bałem się, że znowu nie będę wiedział jak wrócić. Nie powiedziałem jednak o tym nauczycielowi. Spodziewałem się, co mi odpowie. A ja nie chciałem tego słyszeć. Zamiast tego zadałem całkiem inne pytanie:
– Skąd wiedzieliście, które jajka należały do Aratrisa?
Na pysk nauczyciela wstąpił uśmiech.
– Królik ten był artystą o niebywałym talencie. Każde swoje jajo malował w niesamowite wzory. Chyba najpiękniejszym jakie widziałem było... – Basior ożywił się i zaczął opisywać malunki Aratrisa. Słuchałem go z uśmiechem. Jednak gdzieś we mnie cały czas żył strach związany z moimi nowoodkrytymi mocami. Strach, który musiałem pokonać.

Od Lind "Opowieść o władcy i czterech artefaktach" cz. 1

Lipiec 2026
O samym królestwie, z którego pochodziły nasze artefakty, nie brakowało informacji. Znaleźliśmy w Bibliotece różne kroniki, opisy historyków, ale one nie zawierały tego, co nas interesowało. Okazuje się, że artefakty miały być tajną bronią; narzędziem do obrony w kryzysowej sytuacji. Tak więc, jedyne wiadomości o nich pochodziły ze źródeł zewnętrznych; niestety, nieraz niepokrywających się.
– Chwila, tutaj piszą o namiestniku, nie o królu... – Magnus zaczął przewracać kartki swojego tomiska; w formie ludzkiej szło mu to bardzo sprawnie.
– Daty się zgadzają, Stalowooki – Ting wskazał rząd liczb u góry strony. Po tym, wrócił na drabinę, by sięgnąć wyższych półek. Kiedyś wspinał się bezpośrednio po nich, ale zagrożono mu zakazem wstępu do Biblioteki.
– Mamo, kim jest namiestnik? – spytał Morgan.
– Widzisz, jeśli władca... – zaczęłam wyjaśniać, ale nie dane mi było dokończyć.
– Pierzasta, znalazłem oryginał!
Ting z hukiem zeskoczył na blat stołu, przy którym siedzieliśmy. W łapach ściskał jakąś sfatygowaną książkę. Magnus podskoczył.
– Uch, co ty wyprawiasz! Mogłeś zmiażdżyć moje okulary – warknął wilkołak, podnosząc wspomniany przedmiot.
– Zostań w formie wilczej, to nie będziesz ich w ogóle potrzebował – Ting odkopnął na bok egzemplarz, nad którym ślęczał Crane, by zrobić sobie więcej miejsca na stole. – To oryginał tej kroniki, którą skopiowałem. Uch, jak oni mogli powierzyć to tak niekompetentnemu tłumaczowi... – Odmieniec zaczął kartkować swoje znalezisko. Sporo stron wyglądało, jakby miało zaraz wypaść.
– Więc... czego się dowiedziałeś? – ponagliłam.
– To czwarty artefakt został skradziony; nie trzy pozostałe – zakomunikował odmieniec. – A to znaczy...
– Że ten sam władca, który chciał je stworzyć, odpowiadał za ich ukrycie – dokończył Morgan. – Albo przynajmniej to samo państwo.
Ting zamknął książkę. Przymrużył oczy, spoglądając gdzieś w dal w zamyśleniu.
– Ciekawe czy to oni wyhodowali Strażników... – Zeskoczył ze stołu, by odłożyć tom na miejsce. Odniosłam wrażenie, że poruszał się mniej sprawnie, niż przed chwilą.
– Czemu nie ma tu z wami tego kolczastego? – spytał Magnus. – Jak on miał...
– Baldor. Ciężko go wyciągnąć z zajazdu... z resztą... – Westchnęłam. – Nie powinien wiedzieć wszystkiego. Ma osobisty zatarg z Władcą Burzy. Zabraniam ci z nim o tym rozmawiać – Spojrzałam Magnusowi prosto w oczy. – Jasne?
– Um... jasne – mruknął, odrobinę zmieszany. – Tak w ogóle... ja już wychodzę. Wiesz, miałem spotkać się z...
– Pewnie, idź. I tak dziękuję, że tu jesteś – dodałam łagodniejszym tonem. 
Wilkołak wygiął na chwilę kąciki ust w przyjacielskim uśmiechu, po czym ruszył w stronę wyjścia z Królewskiej Biblioteki. Powiem, nie planowałam wciągać w ten bałagan Magnusa; o tym, że w ogóle będzie w Białym Królestwie dowiedziałam się dopiero po dotarciu na miejsce. Jednak jego pomoc w przeszukiwaniu Biblioteki robiła różnicę; na tym etapie bylibyśmy co najmniej dziesięć książek do tyłu.
Kiedy Magnus już zniknął mi z oczu, pomyślałam, że to dobry moment na zaczepienie któregoś z regularnych bywalców Biblioteki. Bez podpowiedzi osób postronnych moglibyśmy błądzić o wiele dłużej. Każdy trop był przydatny.
Wypatrzyłam między regałami człowieka. Na pewno widziałam go tu już kilka razy; zapamiętałam ten nietypowy wygląd. Jego ubranie pochodziło z "normalnego" ludzkiego miasta, ale twarz ukrywał za drewnianą maską.
Zostawiłam stół zajmowany przez moich znajomych i podeszłam do wspomnianego jegomościa. Zadałam mu te same pytania, co wszystkim. Przeszkadzało mi jednak, że nie mogłam od razu wyczytać z jego twarzy, czy bardzo mu przeszkadzam. Ugh, nie znoszę masek.
– Sprawdźcie zbiór notatek Atruxa – odparł człowiek wyjątkowo ciepłym głosem. – To podróżnik ze wschodu; na pewno był w tamtej okolicy. Kolokwialnie mówiąc, lubił wtykać nos w nie swoje sprawy, więc mógł czegoś się dowiedzieć.

<C. D. N.>

Uwagi: brak.

>> Następna część >>

środa, 9 września 2020

Od Violi "Wspaniałe podróże wspaniałego podróżnika" cz.4 (cd. Wilat/Asgrim)


Grudzień 2026
– O, hybryda... – Patrzyłam na niego z zainteresowaniem. – A wiesz, że ja też jestem hybrydą?
Kocur przerwał to, co robił i zwrócił oczy w moim kierunku.
– I to z dwóch stron! Prapraprapraprapraprapra... – Wzięłam głęboki wdech. – ...praprapradziadek ze strony ojca był indykiem. Za to praprapraprapraprapraprapraprababcia od strony matki była delfinem. Och, taka romantyczna historia. Dwa zwaśnione rody, które połączyła ich miłość… – Podniosłam z rozmarzeniem oczy ku niebu.
– A...aha – Wilata mało zainteresowała moja historia. Opowiadałabym tak dalej, ale poczułam burczenie w brzuchu.
– Oj zgłodniałam… – Zaczęłam rozglądać się uważnie. Zauważyłam na drzewie piękny owoc.
– W sumie moglibyśmy coś upolować skoro tu jesteś… Hej, co ty robisz?
– Co robię? Poluję – Już niezdarnie wspinałam się na drzewo. Szkoda, że nie miałam w rodzinie jakieś wiewiórki, może byłoby mi łatwiej.
– Na co? Na ptaki?
– Nie, na ten przepysznie wyglądający owoc… – Sięgnęłam po niego łapą. – No chodź do mamy...
Schwyciłam swoją zdobycz. Usiadłam na gałęzi i z przyjemnością wgryzłam się w skórkę. Trochę kwaskowaty, ale niezwykle soczysty.
– Dziwna jesteś … – usłyszałam głos Wilata. – Wilki powinny jeść mięso, a nie owoce.
– Ja nie jadam mięsa, nigdy mi nie smakowało – Spojrzałam w dół na koto-wilka. To był błąd. Ziemia była zdecydowanie zbyt daleko ode mnie. Wbiłam pazury w korę. Niedokończony owoc poszybował w dół. Jakim cudem to drzewo jest takie wysokie?! Powoli zniżyłam się do poziomu, oplatając gałąź łapami.
– Co teraz kombinujesz?
– Cz...czemu nie powiedziałeś, że jest tu tak wysoko? – wymamrotałam.
– Co? Nie mów, że utknęłaś!
– Nie, nie utknęłam… No dobrze, utknęłam – Zacisnęłam powieki.
– Po prostu zeskocz – rzucił Wilat.
Ani myślałam ruszyć z miejsca. Nagle poczułam, jak tracę czucie w przednich łapach. Otworzyłam oczy i zauważyłam ptasie skrzydła. Uch, znowu to zrobiłam! Czemu łatwiej mi zmienić formę, kiedy się boję?
Jeszcze raz spojrzałam w dół. Tym razem dostrzegłam już tylko bujne krzaki szczelnie zasłaniające ziemię. Nie ma Wilata? Zostawił mnie?! Jak on mógł!? Przed chwilą tu był! Jak on śmiał!? Jak…
Wtem otaczające mnie liście i gałęzie poruszyły się. Następnie ujrzałam pod sobą… wodę? Nie, zdecydowanie za jasna. Też w wodzie nigdy nie świeciło... słońce? Co się dzieje? Przecież niebo powinno być nade mną, a nie...
Uniosłam głowę i zobaczyłam Wilata. Wyglądał dziwnie; jakby wisiał do góry nogami. Co to za magia? Kiedy niebo i ziemia zmieniły swoje położenie?
– Wilat? Wilat! – usłyszałam z góry, znaczy z dołu, nowy głos. Byłam w stanie tylko powiedzieć, że należał do samca.
Odwróciłam głowę w odpowiednim kierunku. Miałam nadzieję, że nie jest to potwór wabiący ofiary mile brzmiącym tonem. Takie coś mogłoby być większe od drzewa, nie miałabym dokąd uciec!
– Jestem tutaj – odpowiedział na wołania kocur. Widocznie zna ten głos, może nie ma się czego bać? Skoro ta istota nie skrzywdziła Wilata, może oszczędzi i mnie...
Wreszcie z krzaków wynurzyła się jakaś postać. Był to basior; wysoki, ale zdecydowanie niższy od drzew. Moją uwagę zwróciła jego jasnobrązową sierść. Dziwny kolor jak na wilka, jakiś taki mało naturalny. Chociaż... nawet mi się podoba. Może w tej watasze wszyscy mają tak egzotyczne kolory, jak on.
– Nie powinieneś się oddalać, Wil – zaczął basior – Nie znamy jeszcze tych terenów, nie wiemy co może nas tu... spotkać..?
Wilk podniósł łeb. Kurde, zauważył mnie. Co robić, co robić? Powiedzieć "cześć"? A może nie odzywać się? A co jeśli będzie chciał mnie zjeść?! Nie jestem niczyim obiadem, nie zgadzam się!
Nagle moich uszu dobiegł dźwięk pękającej kory. Już sekundę później leżałam na wyjątkowo miękkiej trawie w swojej wilczej formie. Lekko podniosłam pysk. Zauważyłam parę szaroniebieskich oczu wpatrujących się we mnie ze zdziwieniem. Poczułam, że może jednak nie wylądowałam na trawie.

<Wilat/Asgrim?>

Uwagi: Przedrostek "pra-" zapisujemy łącznie niezależnie, ile razy pojawi się w słowie, np. "praprapraprapradziadek.

>> Następna część >>