czwartek, 29 października 2020

Zmiany w administracji

Witajcie.

Jak już pewnie większość z Was wie - Thor zdecydowała się odejść z mo(r)deracji. Podjęła się takiego kroku ze względu na nadmiar stresu, brak wolnego czasu oraz chęć realizowania własnych projektów. Mam nadzieję, że wszystkie sprawy techniczne na blogu będą dalej przebiegać gładko, jednak nie mogę Wam niestety niczego zagwarantować. Choćby z racji tego, że od tej pory ponownie w skład administracji wchodzę wyłącznie ja. Dam jednak z siebie wszystko, abyście nie odczuli większej różnicy w sprawności działania.

Wszystkie emaile związane z watahą (w tym opowiadania) od tej pory wysyłacie na mój email: marudliwa@gmail.com


Pozdrawiam i życzę motywacji do tworzenia!

Administratorka

wtorek, 27 października 2020

Od Lind "Naszyjnik"

Grudzień 2026
– Nie! Nie możesz iść – złapałam Tinga za rękaw. Zacisnęłam na nim mocno zęby.
Ting spojrzał w moją stronę. Jego ogon zniżył się do ziemi. Jednak Strażnik nie cofnął nawet jednej łapy. Nie zamierzał odpuścić.
Szarpnęłam. Odmieniec odwrócił ramiona tak, bym ściągnęła przy tym cały jego płaszcz. Innymi słowy, wyrwał mi się. Krzyknęłam.
– Nie możesz iść sam! Widziałeś co tam było!
Wlepiłam wzrok w Strażnika. Chociaż nic go już nie trzymało, nie odbiegał.
– Właśnie dlatego chcę iść, Pierzasta. Teraz rozumiesz?
Bez pośpiechu wyciągnął łapę w stronę leżącej na ziemi odzieży. Przytrzymałam ją pazurami.
– Czemu jesteś taki uparty? Co zmieni fakt, że narazisz się sam?
– Ty jesteś wilkiem, Pierzasta. To ma znaczenie w jej oczach. Rozumiesz?
– A jeśli ciebie też zaatakuje? – warknęłam. – Nie będziesz miał żadnych szans!
Ting spuścił wzrok.
– Widzę nic cię nie przekona.
Zacisnęłam zęby. Miałam ochotę wykrzyczeć "tak", ale głos nagle uwiązł mi w gardle.
– Zaufaj mi, Pierzasta. Dobrze?
– Ja... ugh... – rzuciłam. Usłyszałam dobiegające z dżungli głosy. Zdaje się należały do Torance i Leah. Obie wadery biegły w naszą stronę. Jednak wciąż były daleko.
Ting pociągnął za rękaw swojego płaszcza. Ja jednak nadal przetrzymywałam materiał przy ziemi.
Uświadomiłam sobie, że to byłby trzeci raz, jak rozdzielamy się. Było ich niewiele, a jednak każda z tych sytuacji niosła ze sobą strach nie do opisania. Każda rozłąka mogła przecież potrwać już na zawsze.
Chociaż poprzednio ja sama byłam powodem każdego rozdzielenia się, nigdy nie była to w pełni świadoma decyzja. Nie potrafiłam w porę rozpoznawać sytuacji, które prowadziły do tego. Dziś po raz pierwszy czułam, że mogę coś zrobić. Spojrzałam na łapy przytrzymujące okrycie Tinga na ziemi. Dopóki ich nie podniosę, odmieniec zostanie tutaj.
– Wrócę najszybciej, jak to będzie możliwe – zapewnił Ting.
– A jeśli... nie będzie to możliwe? W ogóle? – wydusiłam.
– To twoja historia potoczy się dalej, Pierzasta.
Z trudem przełknęłam ślinę. Podniosłam łapy z jego ubrania. Najpierw jedną, potem drugą.
– Bylebyś wrócił... nie ważne kiedy – mruknęłam.
Znów dotarło do mnie echo głosów moich przyjaciół. Byli coraz bliżej.
Poczułam ból wewnątrz torsu. Po chwili jednak do ucisku rozchodzącego się od środka, dołączył ucisk z zewnątrz. Dobrą chwile zajęło mi uwierzenie w to, co się działo. Ting nigdy wcześniej nie przytulił mnie pierwszy.
Nie wiedziałam jednak, czy nie wolałabym, żeby tego nie zrobił. To tylko dodało goryczy do już przytłaczającej sytuacji.
– A, właśnie... zapomniałbym – mruknął Ting, kiedy wreszcie wypuścił mnie z uścisku tych długich ramion.
Podniósł swój płaszcz i zaczął przeszukiwać jego kieszenie. Potem, podsunął mi jakiś przedmiot. W półmroku dżungli i pośród mgły zbierających się w oczach łez, nie mogłam nawet dostrzec, co to było.
– Mówiłaś, że chcesz zrobić nowy naszyjnik.
Wtedy z zasłony roślinności wynurzyły się znajome sylwetki. Kolejno Torance, za nią Leah, na końcu As. Chyba w oddali słyszałam również Wilata. Odruchowo odwróciłam głowę w stronę przyjaciół.
– Lind, coś się stało? – spytała Leah.
– Nie, ja tylko... – Wytarłam pyszczek.
– Gdzie Ting? – dodał As.
Odwróciłam się. Odmieńca już nie było.
Przetarłam oczy. Ból w środku zaczął ustępować. Była tylko... taka dziwna pustka. Tak samo zniknęły łzy. Wszystko ucichło.
– Wracasz z nami do watahy, Lind? – spytała Torance.
– Tak... tak. Tylko muszę... – Zaczęłam rozglądać się za przedmiotem, który zostawił mi Ting. O mało o nim nie zapomniałam. Wreszcie wypatrzyłam na ziemi coś odbijającego światło. Był to bursztyn.
Idealny do nowego naszyjnika.

Uwagi: brak.

poniedziałek, 26 października 2020

Od Firii "Brakuje mi ciepła" cz. 10


Czerwiec 2027
Mama była bardzo utalentowana. Jedną z tych wyjątkowych zdolności mamy było przywoływanie Wiateru. Takiej śmiesznej niewidocznej istotki; szumiącego przyjaciela. Zdaje się wszystkie ciocie i wszyscy wujkowie lubili tego jegomościa. Ja też go lubiłam, ale nie znosiłam jego odwiedzin. Wiater miał pewną potwornie niefajną cechę - przynosił ze sobą zimno. Mama może wydawać mu różne polecenia, ale tego jednego nie umiała zmienić. To była jedyna rzecz na świecie, której mama nie potrafiła.
Naciągnęłam koc wyżej na głowę. Owinęłam ciaśniej swoje łapy. Pewnie Wiater nie chciał, żeby było mi zimno. Jednak dotrzymywał teraz towarzystwa dużym wilkom, a ja przypadkiem byłam tuż obok. W dni takie, jak ten - z ciepłym piaskiem i jasno świecącym słońcem, Wiater pojawiał się bardzo często.
Oceniłam odległość, jaka dzieliła mnie od mamy, wujka Asa i cioci Lee. Nie mogłam odejść jeszcze dalej. To już by było zbyt niebezpieczne!
– Na pewno nie jest ci gorąco, złotko? – spytała ciocia. Podniosłam nieznacznie wzrok. Biała wilczyca wyciągała głowę w moją stronę.
– Oj nie wypytuj jej już tak – wtrącił As. – Widać, że młoda dobrze wie, czego chce od życia. Yivu też nie narzeka – dodał z dumą, spoglądając na coś kudłatego leżącego w piasku kawałek dalej. To coś chyba akurat spało.
Poczułam, że Wiater minimalnie się przesunął. Teraz prawie mnie nie sięgał. Niestety, prawie. Otuliłam szczelniej kocem swój kawałek kory. On też nie lubił zimna.
– Żeby w taki upał jeszcze nakrywać się... Lind, a może trzeba z tym pójść do...
– Ellamaria mówiła, że nie widzi niczego niepokojącego – odezwała się mama, wchodząc cioci w słowo. – Po prostu... Firia ma odrobinę wyższą temperaturę ciała.
Usłyszałam głośne westchnięcie.
– Cóż... przynajmniej jej jednej nie jest gorąco na tej plaży – mruknął wujek As. Wyszczerzył przy tym zęby. Wyglądało to przerażająco. Z mojego pyszczka wyrwał się cichy pisk. Zasłoniłam oczy kocem.
– E... ja tylko... – usłyszałam przytłumiony głos wujka. Zaraz po tym nastąpiło kilka uderzeń łap w piasek. Już po chwili poczułam wyraźny zapach mamy. Natychmiast objęłam jej pyszczek łapami.
– Mama – pisnęłam.
– Hej, a to nie było tak, że Silee ma odrobinę niższą temperaturę ciała? – usłyszałam szept wujka. Chyba mówił teraz do cioci. – Że jest takim przeciwieństwem Firii?
– No tak...
Poczułam, że Wiater osłabł nieco. Wtedy do moich uszu dotarły jakieś piski. Ich źródłem były biegające po plaży szczeniaki. Dostrzegłam, że jeden podbiegł bardzo blisko wody. Zesztywniałam. On wskoczył prosto do niej!
Załkałam. Po moim pyszczku spłynęło kilka łez.
– Coś nie tak, Płomyczku? – spytała mama.
 – Bu-bu... – wydukałam. Mamo, zrób coś! Zaraz ich też pogryzie woda! Przecież woda gryzie w łapy wszystkie szczenięta, prawda?
Mama przytuliła mnie do siebie i otarła mi oczy. Zobaczyłam, jak tamte wilki wracają na brzeg. Mama naprawdę jest niesamowita, uratowała ich nie odwracając nawet głowy! Odetchnęłam z ulgą.
– Hm, chcecie jeszcze pogadać o naszyjnikach? Jak Yivu się obudzi, nie będę w stanie się skupić.
– Czemu tak się uparłeś na te naszyjniki? – mruknęła ciocia Lee. – Nie mamy już innych tematów do rozmowy?
– Ja będę robić nowy naszyjnik  – odezwała się mama. – Z tego bursztynu. Chyba czas najwyższy się tym zająć.
– Mam nadzieję, że wiesz, iż otrzymujesz porady z najwyższej półki – powiedział wujek. – Od niedawna jestem specem od biżuterii.
Mama wydała coś w rodzaju cichego szczeknięcia. To oznaczało, że coś ją rozbawiło.
– Od jak bardzo niedawna? – spytała ciocia Lee.
– Od tego Medalionu, który robiłem ze szczeniętami na zajęciach.

<C. D. N.>

Uwagi: brak.

>> Następna część >>

poniedziałek, 19 października 2020

Od Scotta "Odkupienie jednak nigdy nie nadejdzie" cz. 2


Kwiecień 2027
Przechodząc przez centrum watahy, starał się ze wszystkich sił unikać ciekawskich spojrzeń zaintrygowanych wilków. Czuł mimo wszystko na sobie wzrok każdego, kogo musiał minąć – z pewnością wzbudzał swoistą sensację, targając w pysku zwinięte ubrania. Większość go kompletnie nie znała, niektórzy zdawali się jednak gdzieś go widzieć, lekko cofali się, jakby niepewni, czego po nim oczekiwać.
- Widziałem go – powiedział ktoś w tłumie – Ba, mam wrażenie, że tej nocy mało kto złapał chociaż odrobinę snu…
- To on tak wył? – pytał kolejny wilk – Jakiś czas wcześniej pojawił się tu człowiek.
- Wilkołak…
- Co on tu w ogóle robi?
„Nie ja teraz szaleję po lesie!”
Scott uparcie unikał jakiegokolwiek kontaktu wzrokowego. Oni już wiedzieli. Parł przed siebie, przeciskając się przez tłum gapiów. Słowa siostry odbijały się echem w jego umyśle, choć cały czas nie miał stuprocentowej pewności. Może to tylko urojenia? Schizofrenia, kto powiedział, ze wilkołaki nie mogą na nią chorować?
Odrzucił te myśli. To była Vena. Tylko ona potrafiła do niego sięgnąć w ten sposób. Za każdym razem jednak było to ich obecne otoczenie – czemu więc widział ją w ogrodzie…?
Nawet nie zauważył, kiedy dotarł do plaży. Wiedział o niej w zasadzie tyle, że służyła jako miejsce do spania – o ile wilkom to nie robiło żadnej różnicy, tak dla niego (w formie ludzkiej oczywiście) ta opcja była wiele mniej przyjazna. Jak na razie musiał to spróbować przeboleć.
Powoli dochodziło południe. Scott niedbale rzucił ubrania, po chwili przysiadł obok nich, wzrok wbijając w łagodne fale. Widok ten miał go hipotetycznie uspokoić i sprawić, by mógł w jakikolwiek sposób zacząć ponownie trzeźwo myśleć, jednak nic z tych rzeczy – chwilę później był tylko bardziej zirytowany niż wcześniej. Głos, cichy szept w głowie uparcie podsuwał mu kolejne słówka, karmił narastającą wściekłość i rozgoryczenie.
- Szlag… - mruknął cicho.
Zamknął oczy. Do uszu docierał szum morza, próbował jeszcze raz prześledzić szczegóły swojego snu – tak postanowił nazywać to, czego doświadczył kilka godzin wcześniej. Czemu miało służyć te przywoływanie wspomnień? Co było przesłaniem? Nie wiedział. Rysował w swojej głowie obraz ogrodu – rabatki z przeróżnymi kwiatami, wierzba, oczko wodne, huśtawka, róże… Nie było w tym nic niezwykłego, a mimo to upierał się, że coś pominął, zaaferowany spotkaniem Veny.
- Jeśli zdążę… przyjdę do ciebie… - powtórzył jej słowa.
***
Zdążyła, tyle był w stanie z siebie wydusić, gdy ta ponownie przed nim stanęła w tym ogrodzie, który znał ich wszystkie tajemnice. Cienie pod oczami ostro odcinały się od bladej skóry – nie wiedział, czy to pogoń, czy komunikacja z nim zabierała Venie tyle sił.
- Mówiłam, Scottie? – roześmiała się, choć jej głos nie był do końca tak radosny.
Przynajmniej się starała.
- Czy… znalazłaś ich? – zapytał Scott.
Czuł, jak serce biło mocniej, gdy czekał na odpowiedź siostry. Vena wzruszyła ramionami, spoglądając gdzieś w bok.
- Jestem już całkiem blisko. – odparła. – Jest tylko jeden problem.
- Jaki…?
Scott doskonale widział, że jego siostra zastanawiała się nad odpowiedzią. Czy szukała najdelikatniejszego sposobu na przekazanie mu jakiejś bardzo złej informacji? Tak się czuł, chciał, by w końcu rozwiała wątpliwości. Modlił się, aby to była jedynie jakaś dramatyczna zasłona, które Vena tak uwielbiała.
- Powiedzmy, że powinieneś o tym wiedzieć – powiedziała – Naszych rodziców zabiły wilkołaki.
- Dlatego… posądzili nas? Dlatego winę zrzucono na nas i wysłano Łowców?
- Coś koło tego. Jednak to nie koniec, Scott.
Poczuł, jak najpierw zrobiło mu się gorąco, a po chwili z twarzy odpłynęła krew – i tak kilka razy. Vena użyła jego właściwego imienia. Zawsze tak się działo w sytuacjach wystarczająco… poważnych.
- To nasi biologiczni rodzice. – w końcu wyjaśniła.
Ta informacja spadła jak grom z jasnego nieba.
- Cholera, zauważyli mnie. – powiedziała nagle Vena, rozglądając się wokoło, jakby w ogóle nie widząc swojego brata. – Kocham cię, braciak. Pamiętaj.
***
Scott zerwał się z piachu, nabierając gwałtownie powietrza w płuca. Chciał wołać, jednak powstrzymał się w ostatniej chwili – widział śpiące na plaży wilki, czy przysnął? Jakim cudem to mu się udało? Nie pamiętał, by mu się w ogóle chciało spać po ostatnim śnie, a co dopiero teraz?
Zabrał ze sobą swoje ubrania – jakby licząc na rychły powrót do ludzkiej postaci, by potem powoli zejść z plaży, niekiedy przestępując nad rozłożonymi na piachu wilkami. Nie raz, nie dwa wstrzymywał oddech, modląc się, by kogoś nie obudzić. Nie miał najmniejszej ochoty na tłumaczenie się ze swoich nocnych przechadzek, nie teraz. Gdy tylko stamtąd się wydostał… Nie wiedział już, co powinien zrobić.
To był impuls, tylko tyle. Na co liczył, że przypadkiem natrafi na Venę, świętym cudem ochroni ją przed niechybną śmiercią z ręki biologicznych rodziców? Prawdopodobnie wiedziała, że nie da rady, ale chciała spróbować.
- Jasny szlag! – wyrwało mu się – Dlaczego nigdy, ale to nigdy nie mogę się na coś przydać, kiedy ktoś mnie tak cholernie może potrzebować…?
Nie było nikogo, kto mógłby mu odpowiedzieć.

<c.d.n.>

Uwagi: brak.

>> Następna część >>

poniedziałek, 12 października 2020

Od Yvara "Zostaw w spokoju" cz. 2

<< Poprzednia część <<

Czerwiec 2026
Temat bójki skutecznie rozproszył wszystkie szczeniaki. Już nikt nie słuchał Forta, który początkowo próbował wrzeszczeć na uczniów, ale szybko się poddał. Usiadł z boku i posyłał pełne gniewu spojrzenia rozochoconej grupie. W końcu, gdy rozmowy stosunkowo ucichły, jego zirytowany głos rozerwał powietrze niczym ostry szpon. Groźba wyraźnie zawarta w jego tonie i słowach zaskoczyła uczniów, na tyle by zamilkli. Ktoś spróbował zakpić z nauczyciela, ale ten, zdobywszy w jednej chwili zainteresowanie szczeniaków, od razu go ukarał. 
Reszta zajęć minęła w ciszy. Każde wypowiedziane bez pytania słowo skutkowało wlepieniem kary przez Forta. Skończyło się na tym, że większość grupy miało ją odbyć, a basior prawie dygotał z wściekłości. Szczeniaki natomiast, chociaż przestraszone, nadal posyłały sobie pełne rozbawienia spojrzenia.
Yvar siedział w miejscu, gdzie odrzucił go nauczyciel i gromił wzrokiem Exana, Kaiju i Eunice – według niego – sprawców tego wszystkiego. Łapy oraz kły kusiły, aby rzucić się w stronę któregoś z nich i w ten sposób wyładować wściekłość. Ostatni raz czuł coś takiego, kiedy Elanor skrzywdziła Vi. 
Na jego pysk wstąpił grymas, kiedy przypomniał sobie starszą wilczycą. Jakiś czas temu skończyła naukę. Yvar nie mógł opanować związanej z tym ulgi. Sam nie wiedział, kto ucierpiałby bardziej w czasie zajęć zajęć – on, ona, Vi czy Morti. Albo jakikolwiek szczeniak, który postanowiłby wmieszać się w ich spór. A nie chciał każdego dnia podpadać nauczycielom przez bójki bądź, co gorsza, kłócić się przez to z rodzicami. Tori była w stanie wybaczyć kilka takich wybryków, ale i jej cierpliwość kiedyś się kończyła. Asgrim natomiast nie tolerował takich zachowań przez wrodzoną słabość.
Basiorek nie słuchał, o czym mówił Fort. Słowa samca składały się na niezrozumiały szum, a Yvar nie był zainteresowany rozszyfrowywaniem go. Wyczekiwał jedynie końca zajęć i niezasłużonej kary. 
Kiedy ta nadeszła, nie wdawał się w zbędne dyskusje z kimkolwiek z resztą ukaranych. Robił, co musiał i próbował ignorować pełne rozbawienia odgłosy szczeniaków, które traktowały zlecone im zadanie jak kolejną zabawę. Skutkiem tego było, że skończył przed wszystkimi. W związku z tym postanowił usiąść i zaczekać, aż Fort pozwoli mu odejść. 
Zamiast tego basior, kiedy go zobaczył, kazał pomóc reszcie. 
– Nikt nie odejdzie, nim wszyscy nie skończą sprzątać – mruczał pod nosem Yvar wywrzeszczane przez dowódcę wojowników słowa.
Któregoś dnia to ja będę mu rozkazywać, postanowił w myślach. Ta myśl dodała mu siły, by zacisnąć zęby i jak najszybciej pomóc pozostałym. Bądź zrobić wszystko za nich, bo tylko Exan wyrażał zainteresowanie zleconą im pracą. 
– To twoja wina – oskarżył go w pewnej chwili. – Bałeś się, że twoja siostra usłyszy prawdę?
– To bzdury, a nie prawda – odwarknął Yvar.
– Możesz przestać udawać. To żałosne – stwierdził Exan. – Wszyscy to widzą. Tylko ona jest zbyt głupia albo woli udawać głupią. 
Yvar przymknął powieki. Próbował opanować przemożną chęć ponownego ataku na starszego samca. Jedynie cichy głos rozsądku przypominał mu, że to może zakończyć się kolejną karą, a tym samym zmuszeniem do dłuższego przebywania z likantropem.
Kiedy ponownie je otworzył, Exana nie było obok niego.
Na jego szczęście.

<c.d.n.>

>> Następna część >>

sobota, 3 października 2020

Od Gavriela "Terapia szokowa" cz. 5

Październik 2026 r.
Dernet odchrząknął. 
– Sądzę, że… to na coś się wam przydało i wyniesiecie coś z tej lekcji. 
– Czy Morti może też mnie nauczyć grać? – zapytał ktoś nagle. 
– A mnie Gavriel? 
To nie uszło uwadze Gavriela. Podniósł głowę, aby odszukać wzrokiem osoby, która wypowiedziała to zdanie. W oczy rzuciła mu się pewna drobna waderka, której imienia nie znał… jeszcze. Miała beżowe futro i lśniące kamienie szlachetne przypięte do włosów. Sięgałaby mu mniej więcej do ramienia w formie wilczej.
– Trochę to zajmie – uśmiechnął się nieco krzywo Gavriel – Jak to dobrze ujął Mortimer: póki co nie ma w tym niczego imponującego. 
Waderka potaknęła głową, przebierając nerwowo łapkami. Gavriel odwrócił pysk udając brak zainteresowania. W rzeczywistości jednak dobrze zapamiętał sobie tę waderkę. Była… całkiem ładna. 
Mortimer otworzył usta aby coś powiedzieć, ale wtedy przerwał mu Dernet: 
– Mogę porozmawiać z Joelem, jeśli chcecie. Mógłby wam objaśnić co nieco w kwestii grania na gitarze. 
Gavriel czuł na sobie spojrzenie Mortimera. Nie umiał jednak nawet się domyślić, co chodziło po głowie chłopcowi. Gavriel dumnie uniósł brodę, patrząc na podekscytowanie reszty grupy. Uśmiechnął się pod nosem. Czuł się… prawie spełniony. Prawie, bo najważniejsza część jego zadania wciąż pozostawała przed nim. I nie było gwarancji, czy się powiedzie. I czy będzie to tak proste, jak pojedynek na gitary.
– Dobrze więc – oznajmił Dernet. – Przy najbliższej okazji sprowadzę na lekcję kreatywności Joela Treunisa… 
Urwał, widząc nagłe zdezorientowanie szczeniąt. 
– Treunis to nazwisko Joela, Yuki i ich potomstwa – odpowiedział niepewnie Dernet. Spojrzał wyczekująco na Exana. Kiedy basiorek mu potaknął, kontynuował swój wywód. 
Mortimer w międzyczasie kompletnie stracił zainteresowanie Gavrielem, który z każdym kolejnym słowem Derneta zaczynał odczuwać coraz wyraźniejsze znużenie. Prędko domyślił się, że wynikało to ze zbyt długiego przebywania w formie ludzkiej. Skrzywił się lekko. Mama mówiła, że w z wiekiem przestanie go to aż tak męczyć. Zmienił się jednak ponownie w wilka. Tak profilaktycznie. Otrząsnął futro, przykuwając tym samym spojrzenie Derneta. Chciał coś powiedzieć, ale szybko zmienił zdanie. Gavriel uśmiechnął się nieco szerzej. Szybko jednak kąciki ust mu… zdrętwiały. Uśmiech całkiem znikł, razem z resztkami zadowolenia z udanej akcji. Opuścił głowę. Nie podobał mu się ten stan. 
Kiedy znów podniósł wzrok, zorientował się że był obserwowany przez Mortimera. Posłał mu pytające spojrzenie. Chłopiec zmrużył oczy, po czym odgarnął z oczu ciemnobrązową grzywkę. „Czegoś chce, ale jeszcze nie wiem czego”, przeszło przez myśl Gavrielowi. Westchnął cichutko. 
– Po lekcji – szepnął do Mortiego. Chłopiec potaknął głową, teraz już swobodnie wracając do obserwowania Derneta. W głowie Gavriela jednak nadal panował nieprzyjemny nieład... I powoli uświadomił sobie, że już wcale nie miał ochoty na rozmowy. Ani z Mortimerem, ani nawet z kimkolwiek innym. Zdarzało mu się to już kilka razy, ale nigdy aż tak wyraźnie...

piątek, 2 października 2020

Od Gavriela "Terapia szokowa" cz. 4

Październik 2026 r.
Gavriel wciąż się uśmiechał.
– Gratuluję. Udało ci się. Co prawda większe show robił twój wokal, ale było dobrze.
– I? Teraz chyba twoja kolej, co nie? – zapytał Morti ostro. Nadal czuł do niego złośc, ale nie tak silną, jak jeszcze kilka minut temu. Szarpanie strun nieco go… uspokoiło.
Grupa zgodnie zamilkła. Teraz wszyscy wyczekująco wbili spojrzenia w drobną postać Gavriela. W formie ludzkiej był o całe pół głowy niższy od Mortimera. Wzruszył więc ramionami i przyjął gitarę. 
– Niech będzie. 
Najpierw upewnił się, czy była nastrojona. Morti w tym czasie obserwował to z dłońmi ułożonymi na biodrach. Tata stroił ją rano. Musiała być w dobrej formie. Gavriel – tak jak podejrzewał Morti – nie znalazł żadnych uchybień, więc ostrożnie zaczął grać swoją melodię. Z czasem nabrał nieco więcej pewności. Była żwawsza i dużo bardziej chwytliwa. Nie miała słów. Morti obserwował to spod zmrużonych powiek. Gavriel starał się nie dać po sobie poznać, że się stresuje. Palce omsknęły mu się dobre kilka razy, ale dzielnie kontynuował. Kątem oka widział, że nauczyciel kilkakrotnie zastanawiał się nad próbą przerwania mu w trakcie, ale ostatecznie zrezygnował. Przy drugiej takiej próbie, Gavriel przygryzł wargę. Mylił się coraz częściej. Było to trudne do usłyszenia, ale on wiedział. I Mortimer również. 
Kiedy skończył, odrzucił swoją ciemną lokowaną grzywkę do tyłu. Lekkim ruchem zdjął z siebie gitarę i odczekał, aż oklaski ustaną. Dopiero wtedy zwrócił twarz ku mierzącego go wzrokiem Mortiego. Po chwili namysłu wyższy chłopiec oznajmił:
– Myliłeś się. Co najmniej kilkukrotnie. Do tego grałeś za szybko. Stresowałeś się, prawda? 
Gavriel uśmiechnął się. Tym razem nie był to ironiczny uśmiech. 
– I? Co jeszcze? 
Morti na widok jego wyrazu twarzy trochę stracił na pewności. Kontynuował jednak: 
– Za słabo dociskałeś struny i tempo było nierównomierne. Nikt cię tego nie uczył? 
Gavriel patrzył na niego przez chwilę w milczeniu. Uśmiech nadal nie schodził z jego twarzy. Dopiero potem uniósł lekko brodę i zawyrokował: 
– A czy ty chciałbyś nauczyć mnie jak korygować błędy, które popełniam? 
Szczeniaki wydały z siebie ciche okrzyki zdziwienia. 
– Ja? Przecież sam nawet do końca nie umiem… – urwał. Wpatrywał się badawczo w Gavriela.
– Naucz się i wtedy przekaż do mnie. 
– Możesz zapytać mojego taty… 
– Radzisz sobie, Morti. – Gavriel klepnął go w ramię. – Naucz się na tyle, abyś mógł nauczyć i mnie. Ciebie uczył tata, i mnie mój również. Ciebie jednak najwyraźniej uczył skuteczniej. Możesz go ode mnie pozdrowić. 
Morti nie wiedział co powiedzieć. Obserwował rozbawioną fizjonomię Gavriela z odrobinę rozchylonymi wargami. Zupełnie nie rozumiał, czy ten sobie z niego żartował, czy też nie. Wyczuwał postęp, ale z minuty na minutę był co do niego mniej pewny.
– I gratuluję, ta dyskusja to pierwszy krok do nauczenia się asertywności. Tak trzymaj – oświadczył Gavriel dumnie. Nim jednak Morti zdołał się odezwać choćby słówkiem, Gavriel odsunął się i zmierzył znowu do krzaków, aby odłożyć gitarę do pokrowca. Po drodze jeszcze skrzyżował spojrzenia z Morgenem, który wciąż obserwował go nieufnie. Kiedy wracał, jasny basiorek był już wyłącznie skupiony na swoich pazurkach.

<C.D.N.>

czwartek, 1 października 2020

Od Gavriela "Terapia szokowa" cz. 3

Październik 2026 r.
– Co? – Morti był kompletnie zbity z tropu. 
Gavriel wstał, otrzepał się z piasku i zmienił w formę ludzą. Szczeniaki, włącznie z nauczycielem, podążali za nim wzrokiem w napięciu. Wkroczył w krzaki, w ktróych najczęściej przebywała rodzina Treunisów. Morti z bijącym sercem przyglądał się, jak chłopak wyciąga z pokrowca jasnobrązową gitarę jego taty. Ostrożnie przeniósł ją nad szerkimi liściami wymyślnych krzewów. Wracając do grupy, wyciągnął w stronę Mortiego instrument. Nadal się uśmiechał.
– Udowodnij mi, że jesteś wart więcej. 
– Co? – Morti patrzył na niego z niedowierzaniem. – Co mam zrobić? 
– Zagrać. Udwodnij mi, że umiesz więcej. 
– To o niczym nie świadczy… 
– Świadczy – przerwał mu Gavriel, wpychając mu w ręce gitarę. Morti w popłochu zmieni formę w ludzką. Złapał najpierw za gryf, ale zaraz potem opamiętał się i zmienił jej ułożenie na bardziej komfortowe. Naprawdę nie chciał, aby coś się jej stało. Szczególnie, że należała do jego taty. 
– Zgłupiałeś już do reszty? – syknął Morti. Nie spdoziewał się, że stać go było na tyle jadu w głosie. – Nie twoje, więc dlaczego ruszasz? 
– Wiem jak się obchodzić z gitarą. O to nie musisz się martić – odparł lekko – Jeśli jednak mówimy o tobie… nie byłbym tego taki pewien. 
– Dlaczego akurat gitara? – pytał Morti, patrząc na metalowe struny. Nadal nie umiał opanować gniewu. 
– Zdaje mi się, że to jedyny instrument, z którym miałeś do czynienia tutaj. Przyjaciele Lind nie daliby ci nigdy w życiu własnych. Jeśli jednak mówimy o Joelu… Byłbym w stanie uwierzyć, że cię czegoś nauczył. Udowodnij mi to więc. 
Morti z gniewem zacisnął palce na gryfie. Zrobił to w zupełnym nieładzie, nie skupiając się na tym, aby był to jakikolwiek akord. Czuł na sobie spojrzenia całej grupy. Wszyscy czekali w napięciu. On albo Gavriel. On albo nikt. Nigdy do tej pory nie czuł takiej złości. W dodatku na kogoś. 
Tata uczył go niewiele. I to tylko bluesa. Mówił, że to dobre do podstaw. Blues nie był jednak dobry dla kogoś tak zdenerwowanego jak on. Kiedy przekładał dłoń na odpowiedni próg i przypominał sobie układ palców nie mógł powstrzymać drżenia ręki. Jego oddech był równie roztrzęsiony i ciężki. Nie mógł się skupić. Nie pamiętał, jak zaczynała się w ogóle ta piosenka. 
– Co będziesz grać? 
– Nie wiem. Chyba „I’m A Man”… 
Gavriel uśmiechnął się pobłażliwie. 
– Graj więc. Żebyś tylko nie zapomniał jak...
Morti przesunął palce na drugi od góry próg. To musiało być tutaj. Delikatnie przeciągnął palcami po strunach. Tak, to było to. Zagryzł wargę i zaczął grać. Zmieniał chwyt tylko kilka razy, nim zaczął nucić pod nosem tekst. Nie znał całego. Nie był w języku, którym posługiwałby się na co dzień. Może mylił słowa, ale starał się tym nie przejmować. I tak nikt nie znał angielskiego. Prawdopodobnie. 
Przerwał dopiero, kiedy palec omsknął mu się ze struny. Zacisnął wtedy szczękę tak, że aż coś w niej strzeliło. Pomylił się. Opuścił gitarę i popatrzył wyzywająco w oczy Gavriela. Szczeniaki zaczęły mu klaskać, ale ani mrugnął. Nie tym razem.

<C.D.N.>