wtorek, 3 marca 2020

Od Magnusa "Jak to jest i jak to było"

Czerwiec 2025 r.
Od czasu gdy dowiedziałem się trochę o sobie i nękającej mnie w snach kobiecie, czułem się co najmniej źle. Paradoksalnie do tego, że w dalszym ciągu nie pamiętałem kompletnie nic, dokładnie tak, jakby to wszystko przydarzyło się mi. Pomimo to czułem do tych wydarzeń jedynie wstręt. W żaden sposób nie byłem dumny z tego, że jestem bohaterem tej historii, dalej niepełnej, bo każdy, kto mógłby mi ją opowiedzieć, porzucił mnie i wszystko co ze mną związane. Tak przynajmniej wtedy to czułem. Matka o mnie pamiętała, ale z jakiegoś powodu nie mogła albo nie chciała mnie widzieć. Ojciec najpewniej już nie żył, jak twierdził Einar.
No i oczywiście Rudy. Gdy ostatnio się widzieliśmy, ostrożnie i dość nieporadnie próbował wprowadzić mnie do moich własnych wspomnień. Długo gniewałem się na niego za to, że zrobił to tak pokrętnie i na skróty, z obawy jak to wszystko przyjmę. Byłem wściekły, ale chyba miał rację. Minęło sporo czasu zanim lepki wstyd odległych dni odpuścił.
Starałem się żyć jak najlepiej. Udzielać pomocy, gdy była potrzebna, nie wadzić nikomu i sumiennie wypełniać swoje obowiązki. Nie widziałem przed sobą żadnego celu i nawet nie starałem się szukać go i nazywać. Po prostu trwałem w tej nierealnej, wilczej społeczności. Byle żyć. Wolałem to niż pozostawienia wszystkiego i wyruszenie naprzeciw śmierci w samotności.
Gdy teraz o tym myślę, odnoszę wrażenie, że mimo wszystko byłem egoistą.
Wtedy też coś zaczęło się we mnie psuć. Nie jestem pewny do jakiej sfery - psychicznej czy fizycznej - mogę przypisać magię, ale zacząłem wyraźnie czuć, że wpływa na jedno, drugie albo oba. Zdecydowanie negatywnie. Wtedy to były nieznaczne sygnały, które najczęściej brałem za objawy zmęczenia albo stresu. Często potykałem się o własne łapy, tak jak w pierwszych miesiącach pobytu w wilczej formie, czasami ni stąd ni zowąd zupełnie odmawiały mi posłuszeństwa i po prostu upadałem na piasek. Ciężko było mi zasypiać, a jedyne co mi się śniło to czerń. Przeszedłem trzy paraliże senne. Nieraz byłem tak zmęczony, że myślenie zdawało się sprawiać ból. Duszności w zasadzie nie przechodziły. Schudłem.
Jeszcze nie do końca świadomie przypisywałem to wszystko do swojej mocy, ale niemal od samego początku czułem, że problem może tkwić właśnie w niej. Proporcjonalnie do nasilenia się objawów zacząłem zauważać, że wszystko co byłem w stanie jak dotąd robić, wykorzystując ją, zwiększało swój zasięg, czas działania i ogólną jakość. Łatwiej było mi ją kontrolować, jeszcze nie sprawiała bólu i nie mieszała tak w głowie. Jeśli spojrzeć na ten czas z tej perspektywy, byłem w swojej szczytowej formie.
Wszystko to nie sprawiało wielkiego problemu kiedy wypadały moje patrole w ramach stanowiska strażnika terenów. Za to poranne polowania nieraz wyczerpywały mnie do cna. I tak nie było tak źle jak mogłoby być - łowienie ryb czy chwytanie krabów nie były tak męczące jak pogoń za sarną, ale często nawet to wystarczało. Jak dotąd obywało się bez większych niepokoi, ale bałem się, że w końcu zasłabnę na łowach. Dziwna choroba, a wtedy po prostu przewlekłe osłabienie, krzyżowała mi plany na spokojną monotonię.
Tym razem lęk wzmógł się jeszcze bardziej, bo po nieprzespanej nocy i ostatnim patrolu, na którym musiałem powstrzymać parę wyjątkowo ruchliwych szczeniaków przed wycieczką do dżungli, nogi miałem jak z waty już po krótkim marszu. Myśli jakby przelewały mi się przed oczami i przysłaniały widok, żadnej z nich nie mogłem uchwycić ani przepędzić. Sunąłem na miejsce porannego zgromadzenia w miarę stabilnie, jak na szynach, ale jedyne o czym myślałem, to żeby wrócić już w cień palm i znowu spróbować usnąć.
W planach było łowienie ryb, ale w ostatniej chwili zadecydowaliśmy jeszcze o polowaniu na kraby. Abby, druga goniąca z naszej grupy, natrafiła po drodze na skały, gdzie wygrzewała się spora gromadka, korzystając z nieczęstego ostatnimi czasy słońca. Nie widziało mi się to najlepiej, bo już nieraz wyszedłem z konfrontacji z tymi małymi szkodnikami z irytującymi rozcięciami od szczypiec na łapach.
Udaliśmy się we wskazane miejsce. Bestyjki rzeczywiście przycupnęły na kamieniach. Zwróciły się w naszą stronę. Niektóre unosiły ostrzegawczo szczypce, ale zdecydowana większość zaczęła jak najprędzej pierzchać.
- Cess, Ophelia, biegniecie wzdłuż plaży i odgrodzicie im drogę. - zaczęła szybko Hartwell, bo skorupiaki zaczęły znikać już w wodzie. - Potem do was dołączę. Magnus i Abby, doprowadźcie je do nich. Sheik i Taria pilnują, by żaden nie uciekł do morza.
Zabijające ruszyły na swoje pozycje (Cess nieco wolniej z uwagi na swój ogon). Hartwell, Abby i atakujący skoczyli do wody i zaczęły przeganiać z niej kraby kłapnięciami szczęk. Z niewielkim opóźnieniem dołączyłem do nich. Niemal natychmiast przypadkowo nastąpiłem na blado-czerwony pancerzyk, a jego właściciel boleśnie zacisnął szczypce na mojej łapie. Odrzuciłem szkodnika na piasek. Wiedziałem, że gorzko pożałuję przeoczenia, gdy woda w której dopiero co stałem leniwie się zaczerwieniła, ale nie miałem ani czasu ani dość rozgarnięcia na oszacowanie strat. Łowcy już obskakiwali skorupiaki sunące plażą na krótkich odnóżach, a przywódczyni naszej grupy biegła ku zabijającym.
Dobicie wszystkich krabów skończyło się jeszcze paroma zacięciami, ale całe szczęście nie trwało specjalnie długo. Rana zadana przez pierwszego okazała się najbardziej przykra - rozciął niemal całą ścianę opuszki mojej lewej przedniej łapy. Ból pomógł mi skupić się na teraźniejszości. Łowienie ryb w słonej wodzie okazało się na tyle nieprzyjemne dla paru wilków z naszego zespołu, że udało nam się złapać ich zaledwie kilka.
Nie poszło najlepiej. Kilka wilków głośno wyraziło swoje niezadowolenie z marnego śniadania, ale ledwo już to do mnie docierało. Po niewielkim posiłku wróciłem na swoje ostanie miejsce pod dwiema rozłożystymi palmami. Niemal natychmiast usnąłem i nie podniosłem się już prawie do wieczora.
To zdecydowanie nie był mój dzień.