środa, 4 września 2019

Od Magnusa "Groźba pamięci" cz. 1

Wrzesień 2024 r.
Obudziło mnie poruszenie w ciszy.
Uniosłem łeb z łap i rozejrzałem się. Zdecydowana większość wilków i smoków już dawno odpłynęła w sen. Tych, którzy jeszcze nie posnęli wyczułem gdzieś dalej, błądzących albo rozmawiających ze sobą półgłosem. Miałem jednak wrażenie, że to nie oni mnie zbudzili. Wysoko ponad śniącym stadem wisiał łuk klifu, rozświetlany nikłą poświatą księżyca. Dół masywnego wzgórza na którym się zatrzymaliśmy porastał gęstniejący las, stygnące powietrze rozpraszał ciepły wiatr, napływający z południa. Nic poza nierównymi oddechami nie zakłócało spokoju tego miejsca.
Dźwignąłem się na łapy, nie bez trudu. Od jakiegoś czasu gdy tylko z nieba znikały chmury, nie czułem się najlepiej. Jakby na przekór moim przeczuciom, że gdy ponownie ujrzymy słońce, trochę odetchnę. Odszukałem wzrokiem Cess i młodego basiora na okresie próbnym, również lecącego na Illae, z którym nie miałem jeszcze okazji porozmawiać. Wadera drzemała w najlepsze w pobliżu niebieskiego smoka, a wilk (Alexander?) spoglądał w nocne niebo. Nie zwrócił na mnie większej uwagi. Nie chciałem go zaczepiać, nie wyglądał na zainteresowanego rozmową. Nawet mi to odpowiadało, bo o moje uszy znowu obiło się to samo wrażenie na pograniczu dźwięku i przeczucia. Wolałem to sprawdzić. Najlepiej sam.
Z uszami postawionymi na sztorc ruszyłem w dół zbocza, niemal się nie zsuwając. Było tak stromo, że co jakiś czas musiałem przystanąć przy jakimś nieugiętym wystąpieniu terenu, jak skała czy drzewo. Wtedy jeszcze nie zastanawiałem się nad tym jak w ogóle wrócę i co w zasadzie strzeliło mi do łba, by pakować się na dół.
Poruszenie to znikało, to wracało, raz gdzieś przede mną, a raz niemal u szczytu wzgórza. Gdy schodziłem coraz niżej, wrażenie też się przemieszczało, zupełnie tak, jakby to ono podążało za mną. Na tą myśl dreszcz przebiegł mi po plecach. Niemal ślizgałem się po trawie, by zachować w miarę szybkie tempo, nie przystawałem już. Coś albo śledziło mnie, albo na odwrót. Może nawet nawzajem deptaliśmy sobie po piętach, ale w takiej sytuacji raczej tajemniczy prześladowca miałby przewagę. Zerknąłem za siebie. Skarpa narosła do rozmiaru góry, teren powoli opadał, a drzewa gęstniały. Nie ma mowy bym teraz zawrócił. Niepokojący byt przemieszczał się znacznie sprawniej ode mnie, a wolałbym nie stawiać mu czoła w miejscu z którego może mnie zepchnąć z łatwością zabrania dziecku lizaka.
W pewnym momencie przystanąłem, nieco skołowany. Pojawiło się coś jeszcze – dzika, ostra woń, od której w głowie mi zawirowało. Dziwne wrażenie drżenia w głębi piersi, rozchodzące się po łapach i wzdłuż kręgosłupa, jakby mnie otumaniło. Postawiłem jeden, dwa kroki i niemal upadłem. Ten zapach... niebezpieczny, przytłaczający i stary jak cała moja pamięć. Nagle tak bardzo go zapragnąłem, pomimo rozpaczy jaką zaczął mną szarpać. Nie rozumiałem go, nie wiedziałem skąd pochodził, gdzie było jego wytęsknione źródło. Poczułem się jakbym wpadł do wody, powoli stracił oddech i osunął się w mrok. Gdzie to jest?
Zjeżyłem się, zmiażdżony przez falę strachu z okrytej mgłą przeszłości, a cały świat przez moimi oczami zapadł się w sobie, w czymś, czego nie widać, bo doskonale wiedziałem skąd znam tę woń.
– Hej, dlaczego za każdym razem jak cię widzę, to odlatujesz?
Mignęło ogniste futro, a potem rozbawione zielone spojrzenie. Zanim dotarło do mnie jak bardzo nie na miejscu jest obecność Einara, już stałem o własnych siłach i wychodziłem z szoku, gdy rudzielec, w swojej ludzkiej postaci, przypatrywał mi się wesoło. Dziwne wrażenie sprzed paru chwil zamazało się, a niepokojący zapach zniknął, zastąpiony przez swojską, zalatującą dymem woń mojego starego przyjaciela.
Zniknęło.
– Skąd ty tutaj…
– Ma się swoje sposoby, a obiecałem ci przecież, że pogadamy. – Einar zachwycony jak dziecko, które po raz pierwszy zobaczyło spadające gwiazdy, zmierzwił moje futro, na co fuknąłem niechętnie. – I tak się składa, że kogoś jeszcze szukam, ty byłeś drugi w kolejności, ale plany trochę się zmieniły.
– Kogo? – odsunąłem się od Rudego, gdy znowu spróbował mnie pogłaskać.
– A pamiętasz tę laskę, co świrowała na twoim oddziale?
– Coś mi świta. – przyjrzałem mu się sceptycznie, szukając na jego twarzy jakichś oznak tego, że zaraz zniknie, a ja się obudzę. – Jej imię zaczynało się na A.
– Ta, no, głupia sprawa – zaśmiał się. – A wtedy cię okłamałem, nazywa się Nora.
– Chyba nie rozumiem.
– Postrzeliła cię, stary.

<C.D.N.>

Uwagi: brak.

Od Lind "Już dobrze, Pierzasta"

Koniec czerwca 2024
Usłyszałam szczęk metalu. Był to jeden ze stosunkowo rzadkich odgłosów; szczególnie w tej części więzienia. Tak więc, odrobinę zainteresowana, podniosłam uszy, a następnie uchyliłam napuchnięte powieki. Dostrzegłam przed sobą strażnika więziennego. Stał przed moją celą. Jednak jego postać była wyjątkowo wyraźna, jak na coś, co znajdowało się za kratami. 
Moment... On nie jest za kratami.
Zamrugałam oczami. Pomyślałam, że to znów halucynacje. Jednakże, jak podniosłam wzrok z powrotem na znaną sylwetkę, nic się nie zmieniło. Strażnik stał w drzwiach celi, nie za nimi. 
D... dlaczego? 
- Wstawaj - rzucił.
Wykonałam polecenie, chociaż obejmujące całe ciało bóle nie ułatwiały tego zadania. Kiedy wreszcie stanęłam stabilnie na wszystkich czterech łapach, strażnik znów się odezwał: 
- Idziemy.
- Dokąd? On też idzie? - zwróciłam wzrok na Freeze'a. 
Przecież w oczach władz byliśmy tak samo winni i mamy odbyć tę samą karę. Czemu więc jego cela była zamknięta? 
- On zostaje - burknął bez wyrazu postawny samiec. 
- Jak to? - wydusiłam, nadal wpatrując się w basiora. 
Nie otrzymałam odpowiedzi. Strażnik jedynie skinął głową w kierunku, w którym miałam iść. Z opuszczonym ogonem ruszyłam przed siebie. Miałam wrażenie, że znam ten korytarz. Jednak nie pamiętałam, dokąd prowadził. Mijałam kolejne cele identyczne z moją. Jednocześnie zachodziłam w głowę, co mnie teraz czeka. 
Gdyby miała to być kara śmierci, raczej nie zwlekaliby z tym całe miesiące. Nie, to niemożliwe.
Nie wiedziałam kompletnie, jak powinnam się zachować. W celi wszystko było proste; siedzisz, jesz i śpisz. A teraz? Co mam robić teraz?
Zatrzymaliśmy się za zakrętem korytarza. Stało tam coś na kształt biurka. Siedział za nim jakiś kotowaty humanoid. Zapytał mnie o imię. Zawahałam się. W Białym Mieście kazano mi używać trochę innej formy. Dopiero po chwili odnalazłam ją w pamięci: 
- Lind Gale, Córka Niczyja - odparłam. 
Wszystkie wilki z watahy, które nie znały rodziców przedstawiały się tu jako "synowie i córki niczyje". Reszta podawała imiona rodziców, albo chociaż jednego z nich. Pojedynczy członkowie (najczęściej wilkołaki) szczyciły się "nazwiskiem", chociaż według mnie te było trudniej zapamiętać. 
Humanoid przekartkował grubą księgę, która leżała na jego biurku. Mamrocząc coś pod nosem, przeglądał drobno rozpisane imiona i tytuły. Wkrótce znalazł to, czego szukał. Wówczas wstał z miejsca i poszedł w korytarz, znajdujący się za nim. Spojrzałam na towarzyszącego mi strażnika, jakbym czekała na podpowiedź, co mam robić. Nawet nie drgnął, więc uznałam, że należy po prostu poczekać.
Wkrótce kotowaty wrócił, niosąc coś w łapach. Przez kiepskie oświetlenie w tym korytarzu i napuchnięte oczy, dopiero z bliska rozpoznałam, co to było. Humanoid położył na biurku moją wypchaną torbę i Medalion Nieśmiertelności. 
Jeszcze bardziej zdezorientowana spojrzałam temu osobnikowi w oczy. Gestem łapy dał mi znak, że mam pełen dostęp do tych rzeczy. Wtedy już bez namysłu dopadłam moich własności; natychmiast narzuciłam torbę i założyłam Medalion na szyję. Ból mięśni, kości, głowy i oczu momentalnie zniknął. Kiedy skończyłam odbierać z powrotem to, co mi wtedy zabrali, strażnik więzienny ruszył dalej w drogę. Poszłam oczywiście za nim. Zaczęliśmy wspinać się po stromych schodach. Nagle moich oczu sięgnęło światło. Promienie słoneczne w pełnej okazałości. Z szoku aż zatrzymałam się na chwilę. Świat zewnętrzny... Jest tak blisko. 
Towarzyszący mnie wilk wyprowadził mnie na ulice miasta. Nie mogłam uwierzyć, że naprawdę tutaj jestem. Wszystko wydawało się być takie wielkie, a powietrze takie lekkie. Obejrzałam się na strażnika, jakbym oczekiwała potwierdzenia, że naprawdę jestem wolna. Wtedy on nałożył sobie na szyję jakiś wisior i położył na nim łapę. Wymruczał jakieś zaklęcie. Rozpoznałam jedno słowo, które w wielu językach oznaczało "wiatr". 
Wtem poczułam chwilowe osłabienie. Nogi ugięły się pode mną; prawie upadłam na twarde podłoże. Następnie przez chwilę ogłuszył mnie narastający, wszechobecny szum; bliskie i naprawdę odległe dźwięki. Po raz kolejny nie mogłam uwierzyć w to, co się działo. Moje moce wróciły! Wróciły! 
Podniosłam wzrok na basiora. Ten jeszcze chwilę się we mnie wpatrywał, po czym wrócił do fortyfikacji, z której właśnie wyszliśmy i zniknął. Zostałam sama. Na wolności. 
Przymknęłam oczy. Czy to sen? To wszystko wydaje się być zbyt prawdziwe, jak na nocne urojenie. Wszystko wygląda na autentyczne! Powoli podniosłam powieki. Nadal byłam na zewnątrz. Tak... Tak... Jestem na zewnątrz. 
Jakby moja radość nie mogła być jeszcze większa, wówczas usłyszałam znajomy głos. Ten, którego najdłużej nie słyszałam:
- Pierzasta! To naprawdę ty! - ryknął Ting. 
Odmieniec znikąd przybiegł do mnie i przycupnął obok. Parę razy przejechał łapami po moim pysku, jakby też nie był pewien, że to się faktycznie dzieje. Zaczęłam płakać. Objęłam mojego przyjaciela łapami i mocno uściskałam. Nie opierał się.
- Lind, wróciłaś! - Moich uszu dobiegł kolejny głos. 
Nie wypuszczając Strażnika Wichury, zaczęłam rozglądać się za tą kolejną osobą. Przez łzy dostrzegłam, że parę metrów dalej stała Leah. A jeszcze dalej... Torance i Asgrim. Pozostali przyjaciele podbiegli do naszej dwójki. Lee pierwsza dołączyła do grupowego uścisku. Jednak siła jej łap to było już za dużo dla Odmieńca. Tak więc, Ting umknął kawałek dalej, zanim Tori z Asem także mnie dopadli. Słowa nie opiszą tego, jak wtedy się czułam. Płakałam jak bóbr i nie potrafiłam się uspokoić. 
Ruszyliśmy ulicą w stronę zajazdu. Przyjaciele najpierw zasypali mnie pytaniami, a kiedy zobaczyli, że nadal milczę, zaczęli mi opowiadać co się ostatnio działo. Jednakże niewiele z tego do mnie trafiało. W głowie huczało mi z emocji. 

***

Ting zdołał przekonać pozostałych, by zostawili mnie samą w pokoju. On najlepiej widział to, jak bardzo wykończona jestem. Wreszcie zamknął drzwi za rozemocjonowaną grupką wilków. Tymczasem ja już leżałam na wielkim, niemożliwie miękkim posłaniu. Kątem oka dostrzegłam, że Baldor - Drugi Strażnik, spoglądał w moim kierunku. 
- Dobrze cię widzieć żywą, Pierzasta - mruknął znacznie łagodniejszym tonem, niż bym się po nim spodziewała. Po tych słowach, zajął się znów sobą. 
Łzy nadal nie wyschły na moim pyszczku. Te wszystkie dawno zapomniane zapachy, dźwięki, widoki... To wszystko było tak daleko. 
Zwinęłam się w kłębek.
Ile czasu minęło? Ile czasu byłam oddzielona od świata? Nie wiem... Nie wiem... 
Wspomnienie celi nagle stało się nie do zniesienia. Mały, zimny kawałek przestrzeni pod ziemią, którzy przecież właśnie zostawiłam za sobą, stanął mi ponownie przed oczami.
Zaczęłam znów płakać. Medalion działał na ból fizyczny i tylko fizyczny. Nie działał na to, co teraz gryzło mnie od środka. Nie potrafił wymazać z mojej pamięci tych strasznych chwil, począwszy od spotkania z Freeze'm na placu. Położyłam uszy, cicho pochlipując.
Wtedy poczułam na swojej głowie delikatny dotyk chudej łapy Tinga. Otworzyłam oczy. Odmieniec stał przy łóżku. 
- Już dobrze, Pierzasta - powiedział cicho. - Już dobrze.

Uwagi: brak.