poniedziałek, 30 września 2019

Od Lind "(Nad)zwyczajne dni w podróży" cz. 14

Listopad 2024
Pierwsza dotarłam na dno jaskini. Wówczas moim oczom ukazał się złocistopomarańczowy blask. Znaleźliśmy się w wielkiej pieczarze, którą przecinała świecąca własnym światłem rzeka. Wypływała z zachodniej ściany skalnej i znikała we wschodniej. Po obu jej brzegach rozciągał się dywan ciemnozielonej roślinności. Zafascynowana tym widokiem, podbiegłam bliżej. Po chwili Ting dołączył do mnie nad korytem rzeki. Kiedy ja podziwiałam lśniącą taflę, on przyglądał się uważnie zielsku, w którym staliśmy. 
– To liście Smoczej Róży – oznajmił po chwili. 
Drgnęłam i spojrzałam na rośliny zakrywające nasze łapy. 
– Nie żartuj – Z entuzjazmem przejechałam wzrokiem po otoczeniu, szukając cennych kwiatów. Nie mogłam jednak wypatrzeć nawet jednego – To gdzie są...? 
Odmieniec wskazał ptasią czaszką łodygę zakończoną ciemnozielonym pączkiem. Był szczelnie zamknięty. 
– Jesteśmy za wcześnie – mruknął Strażnik Wichury. – Jeszcze nie zakwitły. 
Westchnęłam zawiedziona. Już myślałam, że mamy okazję zdobyć te niezwykle cenne okazy. Rozłożyłam skrzydła, by przelecieć na drugą stronę świecącej rzeki, ale wtedy po pieczarze rozległ się donośny warkot. Zastygłam. Nie byliśmy tutaj sami. 
Kawałek kamiennej ściany przed nami poruszył się. Po chwili zrozumiałam, że to tak naprawdę wielki stwór, któremu zakłóciliśmy odpoczynek. Podniósł szarą głowę i spojrzał w naszą stronę pomarańczowymi oczami. Kiedy wstał, dostrzegłam w nim podobieństwo do większych smoków, na których podróżowaliśmy. Ten jednak był znacznie mocniejszy w budowie, a jego skrzydła zdecydowanie zbyt małe, by mógł latać. Łuska gada nie lśniła pięknymi kolorami. Przypominała raczej kanciaste skały jaskini, w której mieszkał. Cechą charakterystyczną były także kolce pod żuchwą stwora, które wyglądały jak stalaktyty. 
– Pierzasta – szepnął Ting. – Żadnych gwałtownych... 
Bez namysłu uderzyłam skrzydłami, obróciłam się w powietrzu i poleciałam w stronę wyjścia. 
– Nie! Co ty wyprawiasz?! – krzyknął odmieniec. Zawtórował mu potężny ryk, który zatrząsł całą jaskinią. 
Planowałam po prostu szybko opuścić grotę i wrócić do pozostałych członków watahy i naszych przewoźników. Zapomniałam jednak o pewnym ważnym szczególe - braku światła w większości jaskini. Jama smoka była oświetlona przez tamtą tajemniczą rzekę, ale w pozostałych częściach groty było kompletnie ciemno. Lecąc na pamięć, zdołałam pokonać długość pionowego korytarza, ale niedługo potem spotkałam się z kamienną ścianą. Oszołomiona od uderzenia, spadłam bezwładnie na ziemię. 
– Pierzasta? Pierzasta, obudź się! – usłyszałam po chwili. 
Poczułam, jak chuda łapa uderza mnie lekko w bok pyszczka. Otworzyłam oczy. Ting stał nade mną i poruszał niespokojnie zjeżonym ogonem. Poderwałam się z miejsca. Niewykluczone, że gdyby nie Medalion Nieśmiertelności nie byłoby to teraz takie proste. Słyszałam wyraźnie hałas świadczący, że smok nie jest daleko za nami. Odmieniec, widząc, że jestem w całkiem dobrej formie, wskoczył na mój grzbiet. 
- Wylatujemy stąd. Będę ział ogniem, żeby oświetlić nam drogę. No już, leć! - Poklepał nie parę razy w bok. 
W innej sytuacji zdenerwowałabym się na niego, że traktuje mnie jak konia. Teraz jednak ratowanie skóry było ważniejsze. Rozłożyłam skrzydła z wiatru i znów wystartowałam. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, Ting co chwila przywoływał z ptasich czaszek strumienie ognia, żebym tym razem widziała, gdzie są kamienne ściany i stalaktyty. Lot bez dwóch zdań był szybszym sposobem poruszania się w tej jaskini, niż wspinaczka. Niemniej jednak ze stresu parę razy o mało nie zrzuciłam Tinga z grzbietu na ostrych zakrętach. Poszybowaliśmy nad małym jeziorkiem, nad którym zebrałam wcześniej muchołówki. To pozwoliło mi pozbyć się obawy, że pomyliłam drogę. Z czasem ryki smoka nieco cichły. Zostawiliśmy go w tyle. 
Po jakimś czasie wystrzeliłam z powrotem na powierzchnię. Zmrużyłam oczy, oślepiona przez słońce, ale pomimo tego nadal przyspieszałam. Wkrótce mój wzrok przyzwyczaił się już do światła. Wtedy dostrzegłam, że wyleciałam wysoko w powietrze, ponad korony drzew. Rozejrzałam się po okolicy; "kamiennego" smoka nie było nigdzie widać. 
- Udało się - Odetchnęłam z ulgą. 
- Możesz już lądować. Byle nie pod tą twoją jaskinią - mruknął Ting. Poczułam, że mocno ciągnął moje futro. Wysokie loty na grzbiecie Passera nie robiły już na nim wielkiego wrażenia, ale ze mną sprawa miała się nieco inaczej. 
Zatoczyłam koło i poszybowałam w kierunku obozowiska. Stąd widzieliśmy już co większe smoki. Oczywiście te skrzydlate, zaprzyjaźnione z watahą. Nie zwalniałam aż do samego momentu lądowania. Zaryłam pazurami o ziemię, prawie się przy tym przewracając. Ting natychmiast zeskoczył z mojego grzbietu. 
- Kiedyś mówiłem, że masz szczęście, Pierzasta. Nie wiem, czy czasem nie powinienem tego odwołać - rzucił, potrząsając głową. 
- Skąd mogłam wiedzieć, co czeka na dnie tej jaskini? - mruknęłam, marszcząc czoło. 
Nadal zdyszana po stresującej ucieczce, opadłam na ziemię. Wtedy poczułam, że coś uwierało mnie w klatkę piersiową. Obróciłam się na bok i odgarnęłam miękkie zielsko, by znaleźć ten twardy przedmiot. W źdźbła trawy zaplątało się coś błyszczącego. Złapałam przedmiot zębami i pociągnęłam, wyrywając go z tych roślin. Położyłam znalezisko przed sobą. Okazało się, że to kolejny wisiorek. Gwoli ścisłości, Medalion Upływającego Czasu. Na ogół cieszyły mnie wszelkie rzadkie przedmioty, na które natrafiałam podczas podróży. Niestety po dotarciu do pustych krzaków smoczych róż, była to marna rekompensata. Przynajmniej w moim odczuciu. Używając wiatru, schowałam wisiorek do torby i położyłam głowę z powrotem na trawie. Nagle zachciało mi się spać. 

<C. D. N.>

Uwagi: brak.

Od Asgrima "Ma na imię Morgan"

Listopad 2024
- Jakoś nie jestem przekonana co do tego pomysłu - mruknęła Torance. - Nie przyjmie nic ani ode mnie, ani od ciebie.
Uniosłem wzrok ku górze, błagając o cierpliwość. Samica nie przestawała marudzić, odkąd tylko przedstawiłem jej mój plan. Z jakiegoś powodu nie widziała oczywistego geniuszu, który się w nim krył.
- Jeszcze zobaczymy.
Wilczyca posłała mi niepewne spojrzenie, na co nie potrafiłem powstrzymać ciężkiego westchnięcia.
- Po prostu pomóż mi coś znaleźć - poprosiłem.
Samica nie odpowiedziała. Patrzyła mi się przez kilka chwil w oczy, aż w końcu posłusznie rozpoczęła poszukiwania czegoś wartościowego.
Skupiłem się na węchu, próbując wychwycić woń jakiejś rośliny. Jednocześnie próbowałem wychwycić wąską stróżkę energii, która powiedziałaby mi coś na temat okolicznych kruszców. Nadal byłem w trakcie nauki wyciągania z pomocą swojego żywiołu co ciekawszych skał. Niestety było to znacznie trudniejsze, zwłaszcza, gdy wszystkie zapachy odżywały ze względu na trwającą ulewę.
Szukałem wzrokiem czegoś interesującego, jednak w okolicy były wyłącznie drzewa. Wysokie i wąskie pnie zamieniały się w szerokie korony, chroniąc nasze głowy przed zimnymi kroplami. Latanie w taką pogodę nie należało do najprzyjemniejszych doświadczeń, więc niezmiernie cieszyłem się, że mogłem wykorzystać ten czas na eksplorację i poszukiwania.
Zależało mi na odnalezieniu czegoś, co mógłbym podarować Edel. Samica urodziła zaledwie przed kilkoma dniami i choć wielokrotnie odrzuciła prośby moje oraz Torance o pogodzenie się, zależało mi na niej. Z tego co słyszałem, ze względu na osłabienie po porodzie oraz to związane z chorobą, nie była w ogóle w stanie chodzić. Nie było tajemnicą, że umrze maksymalnie w przeciągu kilku następnych miesięcy. Poza tym martwił mnie los jej szczeniaka. Chociaż wyrażałem chęć pogodzenia się z Cranem, miałem pewne obawy, że nie będzie dobrym ojcem. Zwłaszcza gdy zabraknie jego partnerki... I choć sam jedyne doświadczenia jakie posiadałem i jakie miałem kiedykolwiek posiadać były związane raczej z nauczaniem starszych szczeniaków warzeniem eliksirów, chciałem zaproponować swoją pomoc. Byłem gotów zignorować niechęć między moją partnerką a basiorem, byle pomóc przyjaciółce. Właśnie tym była dla mnie Edel - przyjaciółką i to pomimo tego, że teraz nie chciała mnie widzieć...
Z rozmyślań wybudził mnie nagły ból w głowie. Potrząsnąłem pyskiem, orientując się, że uderzyłem łbem o jedno z drzew.
- Wszystko w porządku? - Gdzieś z oddali nadszedł głos Tor.
- Jasne, że tak - odkrzyknąłem, nawet nie odwracając się w tamtą stronę.
Moją uwagę zwróciło właśnie coś innego. Na jednej z niższych gałęzi wisiał medalion. Wprawiany w ruch przez mocny wiatr, poruszał się w hipnotyzujący sposób. Zacząłem szukać wzrokiem kogoś, kto mógłby go zgubić, jednak nikogo nie zauważyłem. Nie wyczuwałem także żadnego zapachu, który podpowiedziałby mi do kogo mógł należeć naszyjnik. Wobec tego wzruszyłem ramionami i podskoczyłem. Gałąź zakołysała się, jednak medalion nadal na niej wisiał. Ponowiłem kilka razy moje próby, jednak skutek był ciągle ten sam.
Usiadłem pod drzewem i wbiłem spojrzenie w medalion. Zastanawiałem się w jaki sposób, mógłbym go dosięgnąć. Minęło kilka długich chwil nim wpadłem na tak oczywisty pomysł, że miałem ochotę strzelić sobie w łeb. Przymknąłem oczy, zmieniłem postać i faktycznie uderzyłem dłonią o czoło. Ze względu na znacznie dłuższe kończyny nie miałem już najmniejszych problemów z wzięciem medalionu. Ściągnąłem go z gałęzi i przyjrzałem się srebrnej zawieszce z zegarem. Zmrużyłem oczy, przypominając sobie, że był to jeden z medalionów polepszający kondycję wilków. Na swojej szyi nosiłem już takie dwa, więc ten - cokolwiek by nie robił - nie był mi do niczego potrzebny.
- Chyba znalazłem odpowiedni prezent - stwierdziłem, uśmiechając się delikatnie.
Zacisnąłem palce na zimnym metalu i przełożyłem łańcuch przez głowę. Duża zawieszka uderzyła o pierś i pozostałe naszyjniki, wydając przy tym cichy brzdęk. Mimo wszystko szyja była najbezpieczniejszym miejscem do trzymania tego rodzaju rzeczy.
- Mam coś!
Z prawej strony nadszedł krzyk mojej partnerki. Zaciekawiony podszedłem do niej, by zobaczyć, że samica znalazła mroczny płomień. Niepozorny kwiat wyrastał spomiędzy korzeni jednego z drzew.
- Nada się? - spytała.
Skinąłem głową i korzystając z tego, że nadal byłem w postaci ludzkiej, zerwałem roślinkę.
- W takim razie czas iść do Edel... - powiedziałem cicho. - Idziesz ze mną?
Torance uniosła na mnie spojrzenie bladoniebieskich oczu. Uszy położyła po sobie.
- To nie jest dobry pomysł... - mruknęła.
Westchnąłem głośno. Nie zamierzałem jednak ponownie zaczynać dyskusji na temat ich relacji, które już nigdy nie będą takie same. Pożegnałem się z wilczycą i ruszyłem w stronę, gdzie odpoczywała Diligitis a wraz z nią i Edel.
Tak jak się spodziewałem, wadera była właśnie tam. Obok niej czuwał Crane, uważnie przyglądając się na przemian pyskowi swojej partnerki i jej brzuchowi. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że nie przejawiał zainteresowania tą częścią ciała, a małemu szczeniakowi, który spał wtulony w sierść swojej matki.
- Hej... - wyszeptałem.
Dwie pary oczu podniosły na mnie podejrzliwe spojrzenia.
- Czego chcesz? - spytał Crane.
- Wiem, że nie dogadujemy się najlepiej odkąd... No wiecie...
- Odkąd wziąłeś stronę Tori w Białym Królestwie? - skończyła za mnie Edel. Jej głos był zaskakująco spokojny.
Westchnąłem cicho.
- Tak. Jeszcze raz przepraszam... - mruknąłem.
- Nie potrzebuję twoich przeprosin.
Pokiwałem łbem ze zrozumieniem.
- Jasne. Chciałem tylko coś dać dla tego malucha - Wskazałem łapą na śpiącego szczeniaka.
- Jeśli myślisz, że w ten sposób mnie przekupisz... - zaczęła Edel, jednak szybko wtrąciłem się w jej słowa.
- Nie oczekuję, że będziesz wdzięczna. Chcę tylko żebyś wiedziała... Nie, żebyście oboje wiedzieli, że jestem zawsze gotowy wam pomóc.
Ściągnąłem z szyi zdobyty dzisiaj medalion i wręczyłem go Crane'owi. Natomiast mroczny płomień skończył u łap Edel. Żadne z nich nie marudziło więcej na mój podarek.
- Trzymajcie się - wyszeptałem, odwracając się. Nim jednak zdążyłem odejść, zatrzymał mnie głos Crane'a.
- Dziękujemy. W imieniu Morgana.
Zatrzymałem się wpół kroku. Zerknąłem w ich stronę. Na pysku Edel widniał niepewny uśmiech. Jej partner patrzył na mnie całkowicie beznamiętnie. Skinąłem im łbem. Następnie, bez większych pożegnań, poszedłem w swoją stronę. Po głowie tłukła mi się ciągle jedna myśl. Ma na imię Morgan... Przed oczyma ciągle stawał widok wykończonej do granic możliwości wadery, a przy tym tak szczęśliwej. Nie pamiętałem chwili, gdy wyglądałaby na tak radosną jak teraz. Jakby nie było zawsze marzyła o miłości i założeniu rodziny z prawdziwego zdarzenia.
Nie wzruszałem się łatwo. Wiele rzeczy w końcu widziałem, a przy tym byłem przecież silnym mężczyzną. Jednak prawdą było, że kiedy myślałem o tym, że wilczyca nie będzie długo cieszyć się tym szczęściem, w moich oczach pojawiły się łzy. Było mi jej żal. Gdyby tylko istniał jakiś sposób...
Zatrzymałem się, zdając sobie sprawę z istnienia Medalionu Nieśmiertelności. Tylko on byłby w stanie ją uratować. Nigdy by się na niego nie zgodziła, a ja nigdy bym jej nie zaproponował załatwienia takowego. Wilczyca miała takie same poglądy jak ja oraz Torance. W tej chwili byłem gotów ponownie się nad tym wszystkim zastanowić.
Bez słowa wróciłem do obozowiska i wtuliłem się w posłanie. Tori nie pytała, jak mi poszło i tak chyba było nawet lepiej. Mogłem chociaż w spokoju pomyśleć, a zdecydowanie było nad czym.
Po moim umyśle nieustannie tłukł się obraz Edel i jej rodziny. A już zwłaszcza drobnego ciałka o długiej sierści w kolorze piasku. Ma na imię Morgan. Morgan. Jedyny syn mojej przyjaciółki. 
Och, szczeniaku, ciebie też mi tak bardzo żal...

niedziela, 29 września 2019

Od Lind "(Nad)zwyczajne dni w podróży" cz. 13

Listopad 2024
Pobiegłam z powrotem do miejsca stacjonowania watahy. Co jakiś czas odwracałam się, by jak najlepiej zapamiętać trasę do jaskini, którą dziś znalazłam. Postanowiłam, że chcę ją zwiedzić jeszcze przed wylotem. Jedynym problemem był fakt, że grota ciągnęła się zbyt daleko, żeby iść tam bez źródła światła. Co byłoby idealnym rozwiązaniem tego problemu? "Pochodnie" Tinga. Odnalazłam więc Passera, przy którym widziałam mojego towarzysza po raz ostatni. Niestety Strażnik Wichury okazał się już zmienić miejsce pobytu. W pobliżu naszego przewoźnika siedział teraz tylko Baldor. Strażnik Lasu zajmował się obserwowaniem sroki skaczącej po gałęziach drzew. Smok w międzyczasie spożywał posiłek; dziś przyniesiono mu jednego jelenia i dwie łanie.
– Gdzie jest Ting? – spytałam pośpiesznie. 
– Ja nie wiem – mruknął Passer z pełnym pyskiem. – Poszedł gdzieś.
– Baldor, może ty coś wiesz? – zwróciłam się do odmieńca. 
– Nie – odparł krótko, nie odrywając wzroku od czarno-białego ptaka.
Zaczęłam węszyć. Siarkopodobny swąd Tinga był jeszcze całkiem wyraźny. Idąc za tym tropem, dotarłam nad pobliskie jezioro. Minęłam pijącego wodę Salmo i wtedy moim oczom ukazał się poszukiwany odmieniec. Jak mogłam się spodziewać; łapał komary w wysokiej roślinności. Przy samym brzegu znalazłby ich znacznie więcej, ale znając jego wstręt do wody, nie było to możliwe. Nieopodal Strażnika Wichury siedział Joel w swojej wilczej formie. Rozmawiali.
– Nie, moje banjo ma osiem strun – mruknął Ting. 
– Dziwne, standardowe mają od czterech do sześciu – odparł basior. 
Poczułam zadowolenie, rozumiejąc, co te słowa oznaczają.  Podbiegłam bliżej i odezwałam się, powiadamiając tym samym obu o swojej obecności:
– Cześć Jo. 
Nie witałam w żaden sposób Tinga; ostatnio rzadko kiedy to robiłam. Podczas podróży tyle czasu spędzał siedząc tuż obok, że brałam jego obecność w pobliżu za coś stałego. Tak więc; nie było między nami żadnych powitań i żadnych pożegnań.
– Cześć – Uśmiechnął się basior. – Jak tam u ciebie? 
– Chyba dobrze. Muszę wam przerwać pogawędkę, bo potrzebuję do czegoś Tinga – wyjaśniłam. – A chciałabym zdążyć przed odlotem. 
– Co znowu wymyśliłaś, Pierzasta? – spytał odmieniec, wydłubując sobie z zębów resztki schwytanych owadów. 
– Wyjaśnię ci po drodze. Chodź – Ruszyłam pośpiesznie w kierunku wspomnianej na początku opowiadania groty. 
Strażnik Wichury pobiegł za mną. Świadczyły o tym odgłosy obijających się o siebie przedmiotów w jego plecaku. Dobrze, że ma ten materiał do zabezpieczenia swojego słoika, bo inaczej musiałby cały czas zacierać na nim rysy. 
– Możesz zacząć swoje wyjaśnienia – mruknął Ting.
– Znalazłam sporą jaskinię tu w pobliżu – powiedziałam. – Potrzebuję tylko źródła światła, żeby zejść niżej. 
– Hm. Niech ci będzie, zejdę tam z tobą – odparł. 
Wiedziałam, że jeśli przedstawię mu sytuację, kiedy NIE jest zajęty muzyką, prawdopodobnie się zgodzi. Zawsze przepadał za zamkniętymi przestrzeniami, więc jaskinia będzie idealnym odpoczynkiem po długich dniach lotu i stacjonowania pod gołym niebem. 
W tym tempie dotarliśmy do groty w mgnieniu oka. Wejście częściowo zasłaniały nachylone drzewa z o dziwo, więcej niż garścią liści w koronie. Odgarnęłam wiatrem gałęzie na boki, odkrywając pieczarę w pełnej okazałości. 
– Zapalaj swoją pochodnię – zarządziłam, zerkając na mojego towarzysza. 
Odmieniec wykonał moje polecenie i pierwszy wszedł do tunelu. Ruszyłam za nim sprężystym krokiem. Była to jedna z większych jaskiń, jakie widziałam w życiu. Porównywanie jej rozmiarów z tymi, które zamieszkiwała niegdyś wataha, nie miałoby sensu. Korytarz w skale miał ponad pięć metrów szerokości. Natomiast sklepienie było jeszcze wyższe. Dostrzegłam na nim stalaktyty. Zwróciłam uwagę, że część miała ułamane końce. Zdaje się to miejsce kiedyś odwiedziło coś dużego. 
Odmieniec dmuchnął lekko na ptasią czaszkę na kiju, żeby słup ognia był jeszcze wyższy. Miało to zapewnić nam więcej światła. Zwiedzanie groty bynajmniej nie nudziło. Im głębiej schodziliśmy, tym więcej ciekawych formacji skalnych napotykaliśmy. Od półprzezroczystych stalaktytów po gładkie jak szkło, naturalne kolumny skalne. 
W paru miejscach sklepienia były ubytki, wpuszczające do środka cienkie, samotne snopy światła słonecznego. Jeden z nich sięgał brzegu maleńkiego, podziemnego jeziora. Okazało się, że istnieją rośliny, którym tyle wystarczyło do właściwego wzrostu. Zatrzymałam się nad skupiskiem okazów tego typu. Przypominały muchołówki. Wtedy przypomniałam sobie Asa, który często odnosił się do wypadku Torance z wodną muchołówką. Owa sytuacja skutecznie zniechęciła waderę do dalszych poszukiwań jakichkolwiek magicznych roślin. Doszłam do wniosku, że prawdopodobnie to, nad czym teraz stoję, jest właśnie skupiskiem tych samych wodnych muchołówek.
– Pierzasta, idziesz, czy mam cię tu zostawić? – usłyszałam. 
– Daj mi chwilę – odparłam. – Chcę zebrać ich kilka. 
Odmieniec przysiadł na jakiejś skale i założył ręce. Ja w międzyczasie zerwałam za pomocą wiatru parę wodnych muchołówek i schowałam do torby. Skończywszy, poczułam pragnienie, więc nachyliłam się nad jeziorkiem. Zanim jednak mój pyszczek dotknął wody, oberwałam małym kamyczkiem w głowę. Wyprostowałam się i spojrzałam na jedyną osobę, która mogła być za to odpowiedzialna. 
– Wodę pitną mają w obozowisku. Podobno chcesz zdążyć zwiedzić jaskinię przed odlotem – Po tych słowach wstał z miejsca i ruszył dalej wgłąb groty. 
Chcąc nie chcąc, musiałam pójść za Tingiem; nadal on miał jedyne źródło światła, poza tymi paroma szczelinami w skale. Po jakimś czasie tunel znów się obniżał. Wkrótce spadek był już naprawdę stromy. Nie posiadając szponów idealnych do wspinaczki, postanowiłam wykorzystać swoje skrzydła. Szybując w dół, odniosłam wrażenie, że coś połyskiwało na samym dnie tego odcinka jaskini. 

<C. D. N.>

Uwagi: brak.

Od Crane'a "Życie kołem się toczy” cz. 5 (cd. Edel)

Listopad 2024
Kiedy zbliżał się czas oszacowany na koniec ciąży mojej partnerki, odkryłem w sobie dziwną sprzeczność. Nigdy nie odczuwam faktycznego strachu, ale chyba mogę powiedzieć, iż obawiałem się dnia, w którym Edel urodzi. Po prostu z całych sił nie chciałem, żeby nadszedł. Na samą myśl o nim, niemal coś bolało mnie w trzewiach. Byłem prawie pewien, iż przyjście na świat szczenięcia będzie równoznaczne ze śmiercią E. Ten scenariusz wydawał się być aż nazbyt prawdopodobny. 
Tym bardziej trudne było utrzymywanie postanowienia, że codziennie zostawię Edel na przynajmniej godzinę, by jej nie martwić. W chwilach, kiedy byliśmy razem, mogłem skupić się na teraźniejszości i autentycznie uśmiechać, ale zostając sam, czułem, jakby pożerały mnie moje własne myśli. Posiadając Naszyjnik Pożywienia nie musiałem polować, ale na każdym przystanku i tak to robiłem; w nadziei, że konkretne zajęcie pomoże mi nie myśleć o nieuniknionym. Efekt jednak nie był do końca zadowalający. Dopóki nie wracałem do nadal żywej E, "ból" nie ustępował. Nie mówiłem oczywiście mojej partnerce o tym wszystkim. I tak pewnie już miała dość własnych zmartwień. 
Wreszcie nadszedł ten moment. Edel obudziła mnie w nocy, kiedy wszystko się zaczęło. Od tego momentu cały czas czułem, jakbym zaraz sam miał zdechnąć. Chwila, o której nie chciałem myśleć, stała teraz przed moimi oczami. Nie miałem pojęcia co robić. E w przeciwieństwie do mnie zachowała trzeźwość umysłu do momentu ukazania się malucha. Jednak po fakcie wyglądała jak cień istoty fizycznej. Miałem wrażenie, że lekki podmuch wiatru wystarczy, by złamać ją na pół. Jednak nie opuszczała głowy. Nie zamykała oczu. Nadal żyła. Wyczyściła językiem nowo narodzone szczenię, a potem przysunęła je nosem do swojego brzucha, by szybciej znalazło mleko. 
Tymczasem ja stałem obok, nie mogąc uwierzyć, że to co widzę, jest jawą, a nie pięknym snem. Scena, w której żywa, uśmiechnięta E karmiła naszego szczeniaka, była czymś tak odrealnionym. Podszedłem bliżej i położyłem się naprzeciwko niej. Wątpliwości, czy to co oglądam jest prawdą, w jednej chwili zastąpiło szczęście. Wadera podniosła wzrok na mnie. Wyglądała, jakby czegoś nie rozumiała. 
Drgnąłem. Dopiero wtedy zauważyłem, że w moich oczach stały łzy. To one zdziwiły moją partnerkę. Ale skąd się tam wzięły? Przecież nie byłem smutny; wszyscy przeżyli. Nie rozumiałem swojej własnej reakcji, lecz nie rozmyślałem nad nią zbyt długo. Ważniejsza była Edel i nowy członek... rodziny. To ostatnie słowo wybrzmiało w mojej głowie. Dawno go nie używałem. 
Ucałowałem E w czoło. Wadera uśmiechnęła się jeszcze szerzej i oparła głowę na mojej piersi. Razem spoglądaliśmy teraz na tę przebierającą łapkami, maleńką kuleczkę. Szczenię miało różowy pyszczek, zaciśnięte oczka i oklapnięte uszy. Minie trochę czasu, zanim będzie mogło poznawać świat, samodzielnie chodzić czy też mówić. W tej chwili malec był zupełnie bezbronny. Polegał na starszych wilkach; głównie na swoich rodzicach. Nie wiedzieć czemu, jak dotąd troszczyłem się tylko o E, teraz nagle poczułem potrzebę zaopiekowania się także tą małą istotką. 
Nigdy nie planowałem mieć szczeniąt. Nie widziałem sensu w zakładaniu rodziny. Kiedyś myślałem o ewentualnym małżeństwie tylko w jednej kategorii - zdobycia ważnej pozycji w stadzie. Potem jednak poznałem E. Choć nie miała wówczas wysokiej rangi, coś sprawiło, że chciałem być przy niej. I tak to wszystko sprowadziło się do chwili obecnej; kiedy leżę obok Edel karmiącej nasze szczenię. Bezmiar szczęścia, który czułem, poczucie bezpieczeństwa i dziwne ciepło, rozchodzące się po moim ciele, były nie do opisania. Wszelkie moje obawy zniknęły. 
Po co mi były te wszystkie plany na przyszłość? Żaden z nich nigdy nie uczynił mnie szczęśliwym. To osiągnąłem dopiero z Edel.

<Edel?>

Uwagi: brak.

sobota, 28 września 2019

Od Lind „(Nad)zwyczajne dni w podróży” cz. 12

Październik 2024
Sucha trawa zaszeleściła pod łapami wilka. Słyszałam wyraźnie, że zmierzał w tę stronę. Zaczęłam się wycofywać między skały w nadziei, iż przejdzie obok. Przycupnęłam tuż za największym głazem. Dostrzegłam, że sylwetka przesuwała się teraz zaledwie dwa metry ode mnie. Wyglądał na zwyczajnego wilka, dopóki nie odwrócił pyska w tę stronę. Połowa jego kufy, głowy, a także ucho były zrobione z lodu. Spojrzenie białych oczu basiora przeszywało na wylot. Nie ulegało wątpliwości, że już mnie wypatrzył.
Drgnęłam, jak od uderzenia. Serce podchodziło mi do gardła. Odwróciłam się, wyczołgałam ze skał i zaczęłam biec w przeciwnym kierunku. Wtem wyrosły przede mną wysokie sople lodu, odgradzające drogę ucieczki. Przywołałam energię swojego żywiołu, by utworzyć skrzydła. Wtem zauważyłam w bryłach lodu odbicie złotego blasku. Okazało się, że zamiast wiatru, dookoła był ogień. Spojrzałam w kierunku, z którego uciekałam. Było tam niemożliwie ciemno. Spodziewałam się, że w każdej chwili z tego mroku wyłoni się Freeze, ale to nie nastąpiło. Stałam i czekałam. Za mną lód, po bokach ogień, a z przodu tylko czerń.
W tym momencie się obudziłam. Podniosłam głowę i omiotłam szybko wzrokiem okolicę. Nadal trwała noc, ale ta sceneria była znacznie jaśniejsza, niż sen; rozświetlona blaskiem księżyca i milionami gwiazd. Nieopodal mnie leżał Passer. Z gardła smoka cyklicznie dobywał się niski pomruk. Następnie wypatrzyłam Asgrima. Basior zwykle spał obok Torance, jednak dziś posłano ją na nocny patrol. 
Odwróciłam głowę w drugą stronę. Tam dojrzałam oba odmieńce. Oni również utracili chwilowo świadomość. Rzadko miałam okazję być tego świadkiem. Każdy z nich sypiał raz na miesiąc, dwa. Zwróciłam uwagę, że Baldor leżał teraz na lewym boku. Pewnie miało to umożliwić podniesienie prawej ręki z młotem, jeszcze przed podniesieniem się. Ting nie musiał zwracać uwagi na takie detale; zawsze układał się wedle upodobania. 
Nadal czułam się nieswojo po koszmarze, który dopiero opuściłam, więc nie planowałam znów zasnąć. Takie nieprzyjemne wizje mają tendencję natychmiast wracać. Wstałam i minęłam moich towarzyszy podróży. Postanowiłam trochę pospacerować w nadziei, że to pomoże oczyścić myśli i ochłonąć nieco. Jednocześnie zastanawiałam się, gdzie mogła dziś być Leah z Arkanem. 
Tej nocy w obozowisku było wyjątkowo spokojnie. Zdaje się wszyscy wolni członkowie watahy wykorzystują ten dłuższy postój na porządny odpoczynek. Wsłuchałam się w melodie cykad i świerszczy. Teraz było to możliwe; kiedy smoki i wilki przestały chodzić i głośno rozmawiać. Moje wrażliwe uszy w dzień wyłapywały cały harmider obozowiska, uniemożliwiając skupienie się na innych odgłosach otoczenia. Po około piętnastu minutach dotarłam na kraniec obozowiska. Wtedy zauważyłam na ścieżce przede mną kilka podłużnych kawałków kryształu. Wszystkie miały podobny, matowy odcień. Pod osłoną nocy trudno było określić konkretniej ich kolor. Oczywiście podniosłam znalezione odłamki za pomocą wiatru. "Ciekawe, czy były tutaj już przed naszym przybyciem. A może któryś z członków watahy je zgubił?" - pomyślałam, obracając kryształy w powietrzu. Wzięłam jeden w łapy i zaskrobałam pazurem jego chropowatą powierzchnię. Chyba nie zostawiło to na nim nawet śladu. 
Nagle usłyszałam dwa głosy. Nim jednak zdołałam wyłapać choćby jedno konkretne słowo, już ucichły. Potem nastąpiły szybkie uderzenia łap o ziemię. Jakiś wilk przerwał spokój nocy głośnym warknięciem. Byłam tak zdziwiona, że upuściłam odłamki kryształu na ziemię. Nie czułam żadnych obcych zapachów, więc nie sądziłabym, iż mogę tu spotkać jakiegoś wroga. W końcu rozstawiono patrole.
Wtedy zrozumiałam, co się dzieje. Rozluźniłam się i ze spokojem zebrałam z powrotem (jak sądziłam) drogie kamienie. Zgodnie z moimi oczekiwaniami, po chwili ujrzałam cienie dwóch wilków. Jedna sylwetka (mniejsza) wysunęła się naprzód. Była to Torance. Tuż za nią podążał Delmor - basior z drugiej watahy. Kiedy oboje z bliska rozpoznali we mnie członka watahy, a nie obcego, zwolnili. Wadera ukryła wyszczerzone kły.
– To ty Lind... – mruknęła .
– Huh... Skradałaś się jak intruz – dodał basior.
Na wszelki wypadek sprawdził, czy pachnę jak członek watahy. Może podejrzewał, że mój wizerunek to jakaś iluzja. Potem poszedł gdzieś dalej bez pożegnania. Odprowadziłyśmy go z Torance wzrokiem. Kiedy już zniknął, usłyszałam od wadery:
– Czemu nie śpisz, Lind?
– Ja... – zawahałam się. – Masz czas słuchać na patrolu moich historyjek?
– Patrol akurat się kończył, jak cię zobaczyliśmy – wyjaśniła moja przyjaciółka.
Pokiwałam głową na znak, że rozumiem. Schowałam kryształki do torby. Tori patrzyła na mnie wyczekująco. Mnie jednak trudno było się zebrać w sobie, by zacząć temat.
- To... Co to za historyjka? - odezwała się znów wadera. 
Spojrzałam gdzieś za siebie, by sprawdzić, czy czasem ktoś nas nie usłyszy. Tym kimś mieli być przede wszystkim moi towarzysze. Dookoła nas jednak była tylko pusta, nocna sceneria i parę sylwetek pogrążonych w głębokim śnie smoków. 
– Ten wilk, z którym walczyłam w Białym Mieście... – Powoli przeniosłam wzrok znów na Tori. - On zamierza mnie znaleźć – wyjaśniłam. 
Torance zamarła na chwilę, ale szybko przypomniała sobie pewien kluczowy fakt:
– Jesteśmy dziesiątki kilometrów od Białego Królestwa – mruknęła. – A jego kara chyba nadal się nie skończyła...
– Z moich obliczeń wynika, że nie... – nabrałam powietrza. – Ale czuję, że nie można nic zrobić żeby zapobiec kolejnemu spotkaniu. Jest wiele sposobów na odnalezienie miejsc i osób – Czułam, że moje ruchy robiły się coraz bardziej skrępowane. Byłam cała spięta na samą myśl o tym temacie. 
– Czemu miałoby mu tak zależeć na znalezieniu ciebie? – spytała Torance. 
– On... – zająknęłam się. – Ja widziałam, jak przysięgał, że wróci po... Wichurę. 
Torance zmarszczyła brwi. Wtedy przypomniałam sobie, że ona należała do osób, którym nie opowiadałam całej historii związanej z tym przedmiotem. 
– To ten słoik Tinga, tak? Czemu miałoby mu zależeć na jakimś szklanym naczyniu? – zdziwiła się Tori.
– Wszelkie przesłanki na jego temat głoszą, że to potężny artefakt – westchnęłam. – Sam Ting też tak twierdzi. Ten z którym walczyłam także w to wierzy - oznajmiłam bynajmniej bez entuzjazmu.
Wilczyca przejechała językiem po nosie.
– To faktycznie możemy mieć problem...
– I właśnie to mnie męczy – spuściłam smętnie głowę. Czułam, że mogę sprowadzić w ten sposób niebezpieczeństwo na całą watahę. 
– Hej, spokojnie – powiedziała moja przyjaciółka. 
Zmniejszyła dystans i niepewnie mnie przytuliła. Był to bardzo miły gest, więc nie protestowałam. Poczułam się przez chwilę trochę lepiej. Wówczas przypomniałam sobie o umiejętnościach Torance związanych z jej żywiołem. 
– Jesteś w stanie zrobić coś, żebym się nie bała, co z tego wszystkiego wyniknie? – spytałam.
– Tylko tymczasowo. Czar po jakimś czasie zniknie – odparła. 
Znów nabrałam w płuca więcej powietrza. Spróbowałam się rozluźnić, ale niewiele to dało.
– Czemu na takie problemy nie ma żadnych prostych rozwiązań? – mruknęłam, jakby sama do siebie. 
W mojej głowie zawitał pomysł, jak zakończyć to wszystko; po prostu oddać Wichurę Płomieni Freeze'owi. Wtedy każdy poszedłby w swoją stronę i nikt by nie ucierpiał. Prawdopodobnie. Ja jednak byłam zdegustowana tą myślą. To byłoby poddanie się i odwrócenie od wszystkich wartości, których uczono mnie od małego. Babcia powtarzała mi, że trzeba walczyć o swoje. Tylko czemu nie uprzedziła mnie, jak trudne bywają te decyzje? 

<C. D. N.>

Uwagi: brak.

Od Edel "Życie kołem się toczy" cz. 4 (cd. Crane)

Listopad 2024
Wdech, wydech. Wdech, wydech. Każdy równie świszczący i bolesny. Wyraźnie czułam każdy ruch szczeniaka w moim brzuchu. Był nadzwyczaj ruchliwy. I całkiem duży; z pewnością większy od moich córek. Serce nieznacznie ścisnęło się na ich wspomnienie. Starsza z nich, Frederikka, miała piękne białe futerko z kilkoma liliowymi wstawkami. Elsa natomiast odziedziczyła kolor sierści po mnie. Obie były takie malutkie, gdy je ode mnie zabrano... Pilnie obserwowałam jak dorastają nieświadome, że były siostrami, nie wspominając już o tym, że to ja byłam ich matką. Ciekawiło mnie, co się z nimi stało po moim odejściu z Zakonu. Czy starsi kapłani, ci którzy znali wszystkie powiązania genetyczne między członkami, obwinili je o to? Oczywiście nie mogły mieć na to żadnego wpływu, ale fakt faktem byłyśmy rodziną. Nawet pomimo tego, że rozmawiałyśmy zaledwie kilka razy...
Potrząsnęłam delikatnie pyskiem. Zakon, Frederikka, Elsa... To wszystko przeszłość. Liczy się tylko Crane oraz szczeniak, którego w sobie nosiłam. Nikt więcej.
Wtuliłam się mocniej w długą sierść Crane'a. Basior polizał mnie delikatnie w czoło. Mimowolnie się uśmiechałam. Moje serce zabiło szybciej, by po chwili się uspokoić. Zasnęłam w pełni zrelaksowana.

Obudziłam się tchnięta nagłym przeczuciem. Nic mnie jeszcze nie bolało, niemniej wyraźnie czułam, że poród zbliżał się wielkimi krokami. Zerknęłam na mojego partnera. Basior spał całkiem nieświadomy. Przez myśl przeszło mi, żeby go obudzić, jednak szybko zrezygnowałam z tego pomysłu. Nie miałam pewności, a on pewnie zacząłby się niepotrzebnie przejmować. Nie, póki nie będzie wyraźnego powodu, nie ma sensu przerywać mu snu.
Położyłam się na boku i wlepiłam oczy w niebo. Był środek nocy. Dziesiątki gwiazd rozświetlało niebo. Rozejrzałam się w poszukiwaniu księżyca, jednak nigdzie go nie było. Musiał być nów. Szukałam wzrokiem poszczególnych konstelacji i sprawdzałam swoją wiedzę. Z pewnym zadowoleniem zauważyłam, że pamiętałam zdecydowaną większość. Wiele można było powiedzieć o Zakonie, ale edukację miał na naprawdę wysokim poziomie.
Kiedy ból zaczął rozchodzić się po moim ciele, byłam gotowa. Zawołałam Crane'a i poprosiłam go o pomoc. Wilk początkowo motał się, nie wiedząc co powinien zrobić.
- Uspokój się - mruknęłam - To nie jest przecież mój pierwszy poród. Wiem, co robię.
Crane stanął jak wryty. Spojrzał na mnie wielkimi oczyma.
- Nigdy nie mówiłaś, że kogoś miałaś - powiedział w końcu.
Westchnęłam ciężko.
- Bo nie miałam.
Basior zmarszczył brwi, analizując przez chwilę moje słowa.
- Tak to działało w tamtym... Zakonie?
Skinęłam ponuro łbem. Już otwierałam pysk, jednak ból niespodziewanie się zwiększył i zamiast słów z mojego gardła wydobył się jedynie głośny jęk.
Crane natychmiastowo zwrócił się do smoczycy.
- Diligitis, obniż trochę lot.
- Zniesie nas jeszcze bardziej od reszty grupy. Nie mogę tego zrobić - odparła.
- Nie obchodzi mnie to. Masz podejść do łagodnego lądowania - rzucił basior. Jego głos był stanowczy jak nigdy wcześniej.
- Nie ma takiej potrzeby - mruknęłam.
Crane ponownie na mnie spojrzał. W ciemności nie widziałam jego dwukolorowych oczu, jednak wyraźnie czułam na sobie jego wzrok.
Szczeniak sprawiał, że mój oddech przyspieszał z każdą chwilą. Dyszałam głośno, co jakiś czas piszcząc cichutko. Bolało. Tak bardzo bolało...
Dźwięki, które z siebie wydobywałam, musiały obudzić Rediana. Podszedł do mnie i powąchał niepewnie moje ciało. Poruszyłam się nieznacznie. Kociak momentalnie odskoczył. Nastroszył futerko i zaczął machać nerwowo ogonem.
- Wszystko z nią w porządku? - spytał, dotykając łapy Crane'a.
- Edel zaraz urodzi - odparł basior.
Wzrok samca wędrował po wszystkim, co tylko było w pobliżu. Nie wiedział, co powinien zrobić, a ja nie byłam w stanie się odezwać i jakoś go uspokoić.
Redian natomiast otworzył pyszczek w czystym szoku.
- Ale... Że teraz? Nie mogłaś sobie wybrać lepszego czasu?
Poczułam jak na mój pysk mimowolnie wkrada się delikatny uśmiech. Nagle ciśnienie się nieznacznie zmieniło. Wytężyłam zmysły i zauważyłam, że Diligitis posłusznie zabrała się za lądowanie. Odetchnęłam z ulgą. Mimo wszystko wolałam rodzić na bezpiecznej ziemi.
Z chwilą gdy łapy smoczycy dotknęły trawy, bóle zwiększyły się jeszcze bardziej. Ze wszystkich sił starałam się oddychać powoli i spokojnie. Zacisnęłam powieki.
- Edel?! Crane?!
Czyjś głos rozchodził się po polanie. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że należał on do Volgi. Musiał wylądować, gdy tylko dotarły do niego wieści, że poród się rozpoczął. Obok mnie rozgrzało ciepło. Zmarszczyłam brwi. Co się działo?
Volga szybko nas znalazł i od razu zaczął mnie uspokajać. Sprawnymi ruchami wspomagał mnie przy porodzie, lecz nawet on nie mógł nic poradzić. Szczeniak zdawał się zastanawiać, czy na pewno chce wyjść na ten świat.
W końcu, gdy słońce zaczynało powoli wschodzić, poród się zakończył. Szybkim ruchem przegryzłam pępowinę malucha i zaczęłam go wylizywać. Miał jasną sierść, identyczną co moja. Popiskiwał radośnie, poszukując jedzenia. Ruchem nosa popchnęłam go do sutka. Kiedy go obserwowałam, nie mogłam powstrzymać uśmiechu. Byłam wykończona, ale to nie było ważne. Przeżyliśmy. Oboje. Nic więcej się nie liczyło.

<Crane?>

piątek, 27 września 2019

Od Lind „(Nad)zwyczajne dni w podróży” cz. 11

Październik 2024
Uderzyłam rozdziawionym pyskiem w wodę. Moje kły nawet nie musnęły ryby, w którą celowałam. Łuskowate stworzenie przyspieszyło i zniknęło za zakrętem płytkiego potoku. Westchnęłam. Nie chciało mi się ruszać z miejsca, zwłaszcza, że te nadawało się idealnie na połów. Postanowiłam zaczekać po prostu na kolejną małą rybę. Ten rodzaj nie wystarczyłby na solidny posiłek, ale i ja nie byłam bardzo głodna. Po prostu nadarzyła się okazja na schwytanie jednej czy dwóch. 
Po chwili moim oczom ukazał się następny, pokryty srebrną łuską kąsek. Przyczaiłam się przy brzegu i czekałam, aż podpłynie bliżej. Kiedy nadszedł odpowiedni moment, zaatakowałam po raz drugi. Znów chybiłam, a ryba zdążyła uciec. Zamruczałam niezadowolona, strząsając wodę z futra na pyszczku.
Odwróciłam się, by sprawdzić, czy nie jestem obserwowana przez moje Odmieńce. Na szczęście dzisiaj Strażnicy mieli jakieś ciekawsze zajęcie. Siedzieli na ziemi i coś ostrożnie układali na płaskim kamieniu. Znad strumienia nie mogłam dostrzec, co tam konkretnie mieli, więc zdecydowałam podejść bliżej. Wyjątkowe skupienie moich towarzyszów bardzo mnie zaintrygowało. 
Stanęłam nad Tingiem i spojrzałam na głaz. Mniejszy Odmieniec przytrzymywał na nim dwa zielone odłamki, a Baldor próbował jedną łapą dołożyć do tego trzeci element. Rozpoznałam, że to kawałki szmaragdu, które znalazłam pod ziemią w Komnacie, której niegdyś strzegł Baldor. To jest; zanim przyszedł do niego Freeze. Rozpoznawszy przedmiot w ich łapach, nie musiałam już pytać co robią. Chwilę przyglądałam się poczynaniom Odmieńców, ale później zaczęło mnie to nudzić. Wszystko robili niewyobrażalnie wolno, a co jakiś czas musieli zaczynać od nowa, zauważywszy, że popełnili błąd. Jednocześnie obaj byli tak pochłonięci próbami złożenia szmaragdu w całość, że nawet nie zauważyli mojej osoby.
Wróciłam na żwirowany brzeg strumienia. Przysiadłam nad wodą i zaczekałam na kolejną rybę. Zawiesiłam pyszczek tuż nad połyskującą taflą, by skrócić czas ataku. Kiedy kolejny potencjalny kąsek znalazł się pode mną, spróbowałam go schwytać. Poczułam w pysku zimne ciało ryby, ale ta wyślizgnęła się, zanim zdążyłam zacisnąć mocniej kły. Trzecia próba, która spełzła na niczym. Wynurzyłam nos spod wody i zakasłałam. Mój brak wprawy w takich łowach dawał o sobie znać.
Wtedy dostrzegłam, że pośród kamieni na dnie strumienia lśnił kawałek jakiegoś ciekawego przedmiotu. Odchrząknęłam jeszcze raz, po czym włożyłam łapę do zimnej wody, by odgarnąć otoczaki na bok. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Odkryłam w ten sposób Medalion Rosnącej Potęgi. Po prostu sobie leżał tam, pod lustrem czystej wody. Ot tak! Natychmiast wyciągnęłam wisiorek na powierzchnię. Przyjrzałam mu się z bliska; nie było mowy o pomyłce. Niebywałe. 
Zanim woda skończyła ściekać z mojego futra, już w odcinku strumienia przede mną pojawiła się nowa ryba. Odłożyłam wisiorek na bok i zaatakowałam po raz czwarty. Tym razem wreszcie udało mi się złapać to stworzenie w zęby. Wyciągnęłam swoją zdobycz z wody i rzuciłam na brzeg. Przez jej niewielkie rozmiary wygryzienie całego, słonego mięsa nie trwało długo. Oblizałam pysk po tej skromnej przekąsce. Była naprawdę pyszna. Zostawiłam skórę i ości gdzieś w trawie i odeszłam od strumienia. Jakoś nie miałam już ochoty łapać kolejnych ryb. Zerknęłam na Strażników. Nadal zajmowali się tym samym.
– Może trzeba wam z tym pomóc? – zaproponowałam, zakładając znaleziony wisiorek na szyję.
Ting odwrócił głowę i spojrzał na mnie.
– Hm, wiesz... Twoje moce faktycznie mogą się na coś przydać – mruknął po chwili. – Umiesz przetrzymać w miejscu małe przedmioty, prawda?
– Tak – Podeszłam do nich.
– To od teraz ty będziesz przetrzymywać w całości już dopasowane kawałki szmaragdu – zarządził Strażnik Wichury.
– A ile już dopasowaliście? – spytałam.
– Tylko trzy – oznajmił Ting. – Przygotuj się, zaraz będę powoli puszczał szmaragd. Spróbuj niczego nie zepsuć.
Wykonałam polecenie i ostrożnie objęłam wiatrem dopasowane kawałki drogiego kamienia, by trzymały się razem. Odmieniec odsunął łapy. Wszystko pozostało na swoim miejscu. Baldor pokiwał głową z uznaniem. 
Z moją pomocą składanie szmaragdu zaczęło iść Strażnikom nieco sprawniej. Dzięki temu, że teraz ja podtrzymywałam dopasowane elementy zielonego kamienia, moi towarzysze zyskali dodatkową parę wolnych szponów. Wkrótce umieścili w odpowiednim miejscu czwarty i piąty kawałek. Byli już mniej więcej w połowie drogi. Przyglądając się z bliska tej odtwarzanej bryle dostrzegłam, że nawet pomiędzy z pozoru idealnie pasującymi do siebie kawałkami, nadal były minimalne ubytki; niewiele większe, niż ziarnka piasku. Niestety będąc wtedy w Komnacie nie miałam szans na znalezienie tego zielonego pyłu. Szmaragd Baldora prawdopodobnie już nigdy nie będzie wyglądał jak dawniej. 
Zaczęłam się zastanawiać, jak w ogóle doszło do tego, że ten drogi kamień został rozbity. Podobno takie materiały są wyjątkowo twarde; miały należeć do najtwardszych materiałów na świecie. Nurtowało mnie też pytanie, dlaczego Freeze to zrobił; dlaczego rozbił klucz do skrytki z artefaktem. Pomyślałam, że prawdopodobnie nigdy nie uzyskam odpowiedzi na te wszystkie pytania. A ich liczba wciąż rośnie.
Kiedy spełniałam ważną rolę w odtwarzaniu szmaragdu, obserwowanie Odmieńców przy pracy nie było już tak nudne. Czas zaczął płynąć w moim odczuciu znacznie szybciej. Może minęło paręnaście minut, może ponad godzina, ale nadszedł moment, w którym dopasowano ostatni kawałek.
– Już prawie gotowe. Przetrzymaj to jeszcze chwilę, Pierzasta – kazał Ting.
Otworzył swój plecak. Wyciągnął stamtąd cienki rzemyk, którym zaczął obwiązywać złożony szmaragd. Podczas tego, kazał mi go delikatnie unieść. Odmieniec pilnował, by przy takim zabezpieczaniu całości, nie pominąć żadnego kawałka. Po paru minutach Ting zawiązał ostatecznie końce paska razem.
– Gotowe. Możesz już puścić – mruknął. Tymczasem Baldor wyciągnął otwartą łapę przed siebie, pod unoszący się w powietrzu kamień.
Zrobiłam, co chciał. Złożony i zabezpieczony przed ponownym rozpadnięciem się klucz do skrytki spadł w łapę prawowitego właściciela.
– Teraz pozostaje tylko znaleźć kogoś, kto da radę go znów zbić w jedną całość – podsumowałam z lekkim uśmiechem. - Jakiegoś wilka z żywiołem ziemi. Może nawet...
– W watasze nie ma nikogo, kto to potrafi – rzucił Baldor.
Zamilkłam. Brzmiał na bardzo zasmuconego. Poczułam, że lepiej by było, gdybym ugryzła się w język.
<C. D. N.>

Uwagi: brak.

czwartek, 26 września 2019

Od Lind „(Nad)zwyczajne dni w podróży” cz. 10

Październik 2024
Ruszyłam z powrotem w las z zamiarem odnalezienia Magnusa. Miałam tylko nadzieję, że jest w pobliżu, a nie na jakiejś ekspedycji w terenie. Chociaż tak właściwie to drugie nie byłoby do niego podobne. Spróbowałam znaleźć zapach wspomnianego wilkołaka, ale nagromadzenie śladów innych członków watahy, smoków i leśnych stworzeń nie ułatwiało tego zadania. Po co obwijać w bawełnę, nie mogłam rozróżnić w tym chaosie żadnego tropu. Byłam skazana na wykorzystanie innych zmysłów. 
Trochę to zajęło, ale w końcu udało mi się znaleźć Magnusa. Basior znalazł sobie idealnie suche miejsce pod kawałkiem ziemi przetrzymywanym przez korzenie krzywo rosnącego drzewa. Tworzyło to przyjemną, małą norę. W sam raz dla jednego wilka, szczególnie tak drobnej postury jak Magnus. Samiec drzemał, zwinięty w kłębek. Trochę szkoda było mi go budzić. To oczywiście nie znaczyło, że tego nie zrobię.
– Humf? – mruknął mój znajomy, kiedy go trąciłam. Otworzył nieznacznie oczy i spróbował namierzyć osobę, która zakłócała mu odpoczynek. Jego spojrzenie zatrzymało się na mnie. Basior szybko zamrugał. Wyglądał na zaskoczonego.
– Znasz się na piorunach, Magnus? – spytałam.
– Co? Co masz na myśli? – Podniósł głowę. Wyraz zdziwienia nie znikał.
– Wiesz jak działają? Dlaczego uderzają, gdzie uderzają? – kontynuowałam.
– A, o to ci chodzi... – Basior przeciągnął się i wyczołgał ze swojej norki. 
– Więc? - Czekałam, aż zacznie tłumaczyć zagadnienie.
– To bardzo proste – mruknął. – Wyładowanie elektryczne zawsze szuka najkrótszej drogi z chmury do uziemienia.
– Czyli ziemi?
Te wilkołaki wychowane pośród ludzi mają jakieś zamiłowanie do używania dziwnych wyrazów.
– W tym przypadku tak – Pokiwał głową. - Dlatego uderzają w najwyżej położone punkty.
– Zawsze? - dopytywałam dalej.
– Dopóki te punkty są przewodnikami – odparł wilkołak.
Posłałam mu zdezorientowane spojrzenie. Nieożywiony materiał a przewodnik? Co to w ogóle znaczyło? Przewodnik do czego? 
– Przewodnik to materiał, przez który może płynąć elektryczność– wytłumaczył Magnus. - Przeciwieństwem przewodnika jest izolator. Przewodnikami są metale albo woda, natomiast izolatorem może być suche drewno.
– Yhym – mruknęłam. – Pioruny celują w wysokie punkty, przez które może płynąć elektryczność - powtórzyłam na głos. – Chyba już rozumiem. Dzięki za pomoc.
– Nie ma za co. To wszystko? - upewniał się basior.
– Chyba tak.
– Skąd w ogóle u ciebie takie nagłe zainteresowanie zjawiskami atmosferycznymi? - Magnus zmrużył odrobinę oczy. 
– Um... Jakoś tak – Spojrzałam gdzieś w bok. - Czasem obserwowałam burze i zastanawiałam się, jak to wszystko się odbywa.
Więc żeby trafić cokolwiek piorunem, będę musiała walczyć z jego naturalną tendencją do celowania w najwyższe punkty w okolicy. Jakby samo przywołanie go nie było dostatecznie męczące. Nie mogło być to chociaż trochę prostsze? 
Tego samego dnia wróciłam na pole. Zaczekałam jednak aż deszcz przestanie padać zupełnie. Krople uderzające o futro tylko by mnie rozpraszały. Stanęłam dokładnie tam, gdzie odbyła się moja pierwsza próba sprowadzenia pioruna; naprzeciwko tego samego głazu. Szczerze wierzyłam, że nowo nabyta wiedza trochę mi pomoże przy drugim podejściu. Teraz już wiedziałam, na co zwrócić szczególną uwagę. Omiotłam wzrokiem okolicę. Jakiekolwiek samotne drzewa wydawały się być daleko od kamienia. Niestety ostatnim razem piorun trafił właśnie w jedno z nich. Tak więc nie była to dostateczna odległość, by nie przyciągały tej wiązki elektryczności do siebie. Przez myśl przeszło mi, żeby odwlec trening i poszukać innego miejsca.
Nie. Szkoda na to czasu. Dam radę w takich warunkach - powiedziałam sobie w duchu.
Wystawiłam jedną łapę naprzód i skumulowałam energię żywiołu. Powtórzyłam każdy krok z poprzedniego podejścia. Jedynie pod koniec, rzucając piorun w stronę ziemi, skupiłam się, by nie pozwolić mu uciec nigdzie na bok. Energia magiczna miała pozostać w ściśle określonym położeniu. Pilnowałam także, by nie zamknąć znów oczu. Zdawało mi się, że to pozwalało lepiej manewrować żywiołem w przestrzeni. 
Sam wystrzał wiązki energii elektrycznej trwał bardzo krótko. Jednak po fakcie poczułam się, jakbym właśnie przepłynęła wpław całe wielkie słone jezioro (to ze starych terenów watahy). Tuż po wielkim huku oznajmującym, że piorun uderzył, opadłam na ziemię. Chwilę tak leżałam na boku, ciężko oddychając. Ponownie przejechałam wzrokiem po linii horyzontu, ale tym razem nigdzie nie widziałam wysokiego słupa ognia. 
Powoli wstałam z ziemi i  ruszyłam przed siebie. Przyspieszyłam na tyle, na ile starczyło mi sił. Dookoła głazu, w który cały czas celowałam unosiła się teraz zasłona kurzu. Nadzieja, że wszystko poszło zgodnie z planem z każdą chwilą rosła. Użyłam mocy wiatru, by rozgonić pył lekkim podmuchem. Skała była rozkruszona na trzy wielkie kawałki!
– Tak! – zawołałam na całe gardło.
Podeszłam jeszcze bliżej i okrążyłam kamień. Przyglądałam się każdemu pęknięciu, dumna jak paw.
– Udało się, udało się – wymamrotałam sama do siebie.
Usiadałam naprzeciw swojego dzieła. Napawałam się tym widokiem prawie minutę.
Zostałam dzisiaj władcą piorunów. Jak Loki. Nie, chwila to nie ten. Jak to było w tej nordyckiej mitologii? Po chwili rozmyślania, zostawiłam temat na później. Chyba powinnam sobie co nieco odświeżyć.
Po raz kolejny podeszłam bliżej rozłupanego przez piorun głazu. Z tej perspektywy dostrzegłam, że coś połyskiwało w środku skały. Cała struktura kamienia była już naruszona, więc bez większego problemu wyłamałam interesujące mnie kawałki. Ostatecznie zebrałam w ten sposób trzy błyszczące odłamki jakiegoś metalu. Postanowiłam, że po powrocie spytam Tinga, co to konkretnie jest. Schowałam swoje znalezisko do torby i pobiegłam z powrotem do lasu, gdzie odpoczywała wataha.

<C. D. N.>  

Uwagi: brak.

Od Lind „(Nad)zwyczajne dni w podróży” cz. 9

Październik 2024
Wciągnęłam w płuca ciepłe powietrze. Stałam teraz na otwartym polu, całkiem daleko od pozostałych wilków. Wpatrywałam się w mój cel, czyli samotny głaz. Dzieliło mnie od niego dwadzieścia metrów. Po chwili spojrzałam jeszcze raz na niebo. Od rana zasłaniały je warstwy ciemnoszarych chmur. Idealne warunki do pierwszej próby. Zwróciłam oczy z powrotem na skałę. 
– Nad czym jeszcze myślisz, Pierzasta? Zaczynaj, bo robi się nudno – usłyszałam. 
Jedyną osobą, która mi towarzyszyła na tym polu, był Ting. Przycupnął gdzieś za mną i obserwował moje poczynania. Dotychczas siedział cicho, ale wiadomym było, że długo tak nie wytrzyma. Nie odpowiedziałam nic na jego uwagę. Skupiłam się i użyłam swojej mocy. Posłałam ją wysoko, w siwe kłęby pary wodnej. Zacisnęłam powieki, by nic mnie nie rozproszyło. Pozwalałam wichrowi krążyć pośród chmur jeszcze parę minut. W końcu uznałam, że nadeszła odpowiednia chwila. Spięłam wszystkie mięśnie i rzuciłam energię magiczną w dół. 
Usłyszałam głośne uderzenie. Poczułam się nieco słabsza.
Piorun uderzył; to nie ulegało wątpliwości. Sukces! 
Otworzyłam oczy i podniosłam pyszczek. Jednak na kamieniu, w który chciałam wycelować, nie było ani śladu. Wtedy mój wzrok przyciągnął jakiś blask w oddali. Wcześniej go tam nie było. Zrozumiałam, że to ogień. Czemu...? Co się stało? 
Ruszyłam w tamtym kierunku. Najpierw powoli, potem przyspieszyłam do truchtu, wreszcie do biegu. Pomarańczowy słup ognia był coraz bliżej. Spostrzegłam, że to płonące drzewo. Zatrzymałam się dopiero bezpośrednio przed nim. Spojrzałam na towarzyszącego mi cały czas Tinga, oczekując podpowiedzi, o co tutaj chodzi. 
– Nie wiem, czy to jest sukces... – mruknął Odmieniec. – Piorun uderzył, ale... trafił pięćdziesiąt metrów dalej. 
– Naprawdę? – Usiadłam z wrażenia. – Przecież... przecież... 
– A, czyli znów używałaś mocy z zamkniętymi oczami – Mój towarzysz przejechał łapą po czaszce zasłaniającej mu pysk – Pogratulować roztropności. 
– To nie ma z niczym związku! Wiedziałam, gdzie był kamień. Piorun miał uderzyć w niego! – rzuciłam. - Tak miało być! 
– Miał, miało... – wymamrotał Ting prześmiewczo, naśladując łapą ruch mojego pyszczka. – Przestań udawać kota i zacznij myśleć, co zrobiłaś nie tak. 
– Co mogłam zrobić nie tak?! – Zwróciłam pyszczek w jego stronę. Zaczynał mnie naprawdę denerwować. 
– A mnie skąd wiedzieć? – rzucił bez wyrazu. – Ty tu masz magiczne zdolności. 
– Po coś cię wzięłam ze sobą. 
Strażnik Wichury mruknął coś i pokręcił głową, spoglądając gdzieś w niebo. Patrzyłam na mojego towarzysza jeszcze chwilę, ale oczywistym stało się, iż skończył ze mną rozmawiać. Na domiar złego, poczułam, że zaczynał padać deszcz. 
– Chodźmy się gdzieś schować – mruknął Odmieniec i ruszył z powrotem w kierunku, z którego przyszliśmy. 
Nie otwierając pyska, zaszurałam zębami. Następnie spojrzałam jeszcze raz na płonące, samotne drzewo. Gdybym obrała na cel właśnie je, efekt moich starań byłby naprawdę satysfakcjonujący. Westchnęłam ciężko i poszłam za Tingiem, zwieszając ogon. Dotarliśmy z powrotem pod przerzedzone korony drzew, akurat przed początkiem prawdziwej ulewy. W tym samym miejscu była większość watahy, a także niektóre smoki, które nie lubiły moknąć. Przerzedzone listowie nie chroniło przed deszczem idealnie, ale nie było tutaj wielu lepszych opcji. 
– Pierzasta – zaczepił mnie znów Ting. – Patrz kto tu jest. 
Odmieniec niezbyt dyskretnie wskazał łapą Joela. Basior akurat próbował uspokoić swoje starsze szczenięta i wyperswadować im pomysł pobiegnięcia do mamy. 
– On ma moc elektryczności, może zdoła ci pomóc - oznajmił mój towarzysz. - Idź go spytać o sprowadzanie piorunów
– Uch, może lepiej nie... – odwróciłam wzrok. 
– Nie musisz przecież zdradzać, że sama próbowałaś i z jakim efektem.
Ten argument był akurat dobrze dobrany. Na tyle, by zachęcić mnie do zaczepienia Joela. Wstałam z miejsca i podeszłam bliżej znajomego basiora. Próbowałam zacząć rozmowę, ale wtedy Morti pobiegł do mnie powtarzając "Cześć ciociu" i nie zamierzał odpuścić, dopóki nie zwrócę na niego uwagi. Odpowiedziałam mu więc i już wszystko wskazywało na to, że będę mogła pogadać z Jo, ale wtedy doskoczył do nas także Theo. Ten również czuł nieodpartą potrzebę przywitania się ze mną. Kiedy jemu też odpowiedziałam, Morti zaczął wypytywać swojego tatę, kiedy dostaną coś do jedzenia. I tak mniej więcej wyglądały kolejne minuty, aż wreszcie Jo stwierdził, że raczej nie damy rady teraz porozmawiać. Miał sam na głowie wszystkie starsze szczenięta, bo Yuki była zajęta karmieniem młodszych. Tak więc, pożegnałam wilka, zanim w ogóle miałam możliwość przedstawienia tematu. Wróciłam do Tinga. Nie musiałam mu opowiadać, jak to się skończyło; sam wszystko widział.
Przysiadłam na skraju lasu i spojrzałam na otwarty teren, z którego wcześniej wróciliśmy. Najgorszy moment ulewy się skończył, więc widoczność była całkiem niezła. Dostrzegłam po chwili na polu sylwetkę jakiegoś zwierzęcia. Nie był to wilk, ani też smok. Stwór kłusował jak koń. Wytężając wzrok, rozpoznałam w tym hipogryfa. Wtenczas przypomniałam sobie, że ten konkretny był towarzyszem Magnusa.
Właśnie, Magnus... On też jest wilkołakiem, a te wykazują się całkiem niezłą wiedzą z różnych dziedzin. W końcu starzeją się wolniej, jeśli pozostają w ludzkiej formie. A Magnus miał już ponad trzydzieści lat. To strasznie dużo. Może wie co nieco o piorunach - pomyślałam.

<C. D. N.>

Uwagi: brak.

środa, 25 września 2019

Od Crane'a "Czasem warto wyświadczyć komuś przysługę" cz. 3

Wrzesień 2024
– Coś tu jest – rzucił Camus, opierając przednie łapy na wielkiej skale. – Coś tu jest! – powtórzył. – Pachnie, jak mój Srebrny Medalion.
– Więc srebro? – spytałem.
– Srebro! – krzyknął ucieszony. – Tak, srebro.
Wstałem z ziemi i zacząłem się wycofywać. Nie chciałem stracić w pełni funkcjonalnego oka przez latające kawałki srebra. Tymczasem Camus w pełnym skupieniu sprawił, że głaz, który znaleźliśmy, zaczynał pękać. Pojawieniu się każdej nowej rysy, towarzyszył donośny trzask. Po około minucie, Camus rozłamał głaz na dwie części. W ten sposób ujawnił połyskujące kawałki cennego metalu. Wilk chwilę się temu przyglądał, potem postawił kilka kroków w tył. Następnie z małego rozbiegu uderzył jedną łapą w kawałek skały. To sprawiło, że interesujący nas kruszec odłamał się od nic niewartego kamienia. Błyszczące kawałki pospadały na ziemię.
– Częstuj się, przyjacielu – zachęcił Camus.
Nie trzeba było mi niczego powtarzać; poszedłem znów bliżej i zacząłem zbierać srebro. Naprawdę, dostarczanie jedzenia temu wilkowi było opłacalne. Za byle zająca dostawałem srebro, szafiry, nawet diamenty. Wspaniały układ,
– Myślisz, że z takimi zdolnościami zdołam wreszcie znaleźć mój Srebrny Medalion? – spytał Camus.
– Nie można tego wykluczyć – odparłem po chwili. – Morze mogło wyrzucić go gdziekolwiek – mruknąłem. Miałem przy tym na uwadze, jak ten samiec zawsze opisywał moment utraty swojego wisiorka. 
– Nie powinienem był go wyrzucać – westchnął ciężko mój znajomy. – Stracenie go to naprawdę zły znak.
– Może kiedyś się uda – pocieszyłem go dobrodusznie.
Z czasem nabierałem wątpliwości, czy na pewno ten wilk jest tak szalony, jak myślałem. Kiedy był skupiony na szukaniu cennych kruszców w skałach, nie czuł potrzeby szukania czegoś wzrokiem przestrzeni, nie czuł potrzeby biegania tam i z powrotem bez celu. Jedyną oznaką jego uszkodzonego umysłu było wówczas powtarzanie historii o wisiorku. Może jeszcze ten jego szczenięcy entuzjazm. Czy jest możliwe żeby te codzienne wyprawy mu pomogły?
Zastanawiając się nad tym dziwnym zagadnieniem, sprawdziłem, czy nie pominąłem żadnego kawałka srebra. Następnie w towarzystwie Camusa ruszyłem w dalszą drogę. Nadal oddalaliśmy się od miejsca postoju obu stad i smoków. Nie minęło jeszcze dosyć czasu, bym mógł wrócić do mojej Edel. Zauważyłaby, że minęło tylko pół godziny i znów na jej pięknym pyszczku pojawiłby się wyraz smutku.
Po drodze Camus przynudzał mi jeszcze o tym samym Srebrnym Medalionie, ale w pewnym momencie nagle zmienił temat. Powiedział coś o niedźwiedziu. Słysząc nowe słowo, zatrzymałem się i podniosłem uszy.
– Mógłbyś powtórzyć? – poprosiłem.
– Mówiłem, że lada dzień nauczę zmieniać się w niedźwiedzia – oznajmił Camus.
Popatrzyłem na niego szczerze zdziwiony. 
"Nie myliłem się. On naprawdę się zmienia. Coś w nim się zmienia." - pomyślałem. 
– Świetnie, to naprawdę świetnie – wygiąłem kąciki ust w sztucznym uśmiechu. – Wspaniale.
Ta sytuacja jest naprawdę interesująca.
Dzisiejszego dnia stado wylądowało na rozległej łące. Jedynie w paru miejscach w okolicy rosły ciasne skupiska kilku drzew. Właśnie teraz zbliżaliśmy się do jednej z takich „wysepek”. Mijając pierwszy pień odruchowo obwąchałem jego korzenie, żeby sprawdzić, na jakie zwierzęta można tu trafić. Na szczęście nie poczułem żadnego groźnego, magicznego zwierza. Tylko pospolite lisy, jelenie i... niemagiczne wilki. Zdałem sobie sprawę, że wieki żadnego nie widziałem. 
Jak to mogłoby się skończyć, gdybyśmy trafili na taką grupę? Pewnie tamci byliby agresywni. W końcu to ich teren. My dwaj mamy jednak magiczne zdolności. Trzeba jednak wziąć poprawkę na to, że Camus może nie umieć wykorzystać dobrze swoich mocy w walce, do której nie mógł się przygotować...
Tak właśnie rozmyślałem nad potencjalnym spotkaniem z naszymi niemagicznymi kuzynami przez jeszcze paręnaście minut. Tymczasem Camus szukał kolejnych kruszców pod ziemią. Skupiony, jak nigdy wcześniej. Jednak minęło trochę czasu, zanim znów zatrzymał się, by zakomunikować:
- Crane, mam coś!

<C. D. N.>

Uwagi: brak.

wtorek, 24 września 2019

Od Lind "(Nad)zwyczajne dni w podróży" cz. 8

Październik 2024
Smoki wynurzyły się z chmur. Słońce było idealnie przed nami, więc jego promienie agresywnie ugryzły nas wszystkich w oczy. „Nas wszystkich”, to jest tych, którzy nie chowali się po plecionych koszach w obawie przed wypadnięciem. Dziś Passer tak szalał, że wszelkie koty, przebywające na jego grzbiecie, podjęły decyzję o pozostaniu w naszych bagażach aż do kolejnego postoju. Starym zwyczajem, smok przy okazji każdego nowego zestawu podniebnych popisów, zaczynał nową pieśń. Tego dnia odśpiewał już „Grotę Władcy Wulkanu”, „Wędrujące Węże” i „O Zapomnianym Szczycie”. Pierwsza pieśń była znośna, druga strasznie denerwująca, a trzecia... o dziwo bardzo mi się podobała. Dobrze pasowała do instrumentów Odmieńców, to jest banjo i djembe.
Podczas piątego refrenu, Passer zawołał głośno i wykonał pełen obrót w locie. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że akurat wtedy Ting chciał „zmienić akord”, czyli przesunąć łapę na gryfie swojej „małej gitarki”. Podczas piruetu smoka, instrument wyślizgnął się ze szponów Odmieńca i poleciał w dół. Strażnik Wichury skoczył w jego kierunku, ale było już za późno. As musiał schwycić Tinga za kołnierz, by i on nie poszybował w kierunku ziemi.
– Pierzasta, leć za nim! - rzucił błagalnie Odmieniec, łapiąc się podstawy skrzydła Passera.
Nie potrafiłam odmówić. To brzdąkanie zwykle mnie denerwowało, ale wiedziałam, jak ważne było banjo dla mojego towarzysza. Zeskoczyłam więc z grzbietu smoka i pomknęłam w dół za cennym instrumentem. Nie było czasu do stracenia, więc skrzydła zaczęłam przywoływać dopiero w drugiej kolejności. Szybko wypatrzyłam stracony przedmiot w powietrzu. Skupiłam się i schwyciłam go mocno wiatrem. Przyciągnęłam banjo do siebie, złapałam w zęby i dopiero wtedy rozłożyłam skrzydła. Musiałam nieźle się wysilić, by dogonić Passera. Zmieniłam kurs tylko na chwilę, lecz smok w tym czasie oddalił się o dobre paręset metrów.
Po chwili wylądowałam znów na pokrytym zielonkawą łuską grzbiecie, ściskając w zębach cenny przedmiot. Odmieniec natychmiast mi go odebrał (w sumie mogłabym użyć też słowa „wyrwał”).
– Dziękuję, Pierzasta – wysapał. – Dziękuję.
– Dobra robota – dodał Passer. – Talent twoich Odmieńców poszedłby na zmarnowanie bez instrumentów.
– Kto powiedział, że jesteśmy JEJ Odmieńcami? – odezwał się nagle Baldor. – Odgrywamy rolę jej niewolników czy co?
– Passerowi chodzi o relację właściciel-towarzysz – sprecyzowała Leah.
– Pierzasta nie jest naszym właścicielem – rzucił Ting. – Jest tylko właścicielką Wichury Płomieni – powiedział bardzo powoli, żeby wszyscy dookoła na pewno zrozumieli. 
Wtedy przypomniało mi się, jak bezwzględnie posłuszna była Trzecia Strażniczka wobec Freeze'a. Nic nie mówiła, tylko wykonywała polecenie. Jak tresowana.
– A jak wreszcie ujarzmię jej moc, będziesz moim podwładnym? – spytałam cicho mniejszego Odmieńca.
– Skąd taki pomysł, Pierzasta?
Nie odpowiedziałam nic. Popatrzyłam jedynie po pyskach pozostałych pasażerów. Nie wyglądały, jakby moi przyjaciele domyślali się, co widziałam w Białym Mieście. Asgrim i Torance tym bardziej byli zdezorientowani słuchając naszej wymiany zdań. Oni nie znali mojej historii z Tingiem aż tak szczegółowo, jak Leah.
Na znak jednego z większych smoków, wszystkie pozostałe zaczęły obniżać lot. Tym razem mieliśmy wylądować między lasem, a jeziorem. Zdawało mi się, że po drugiej stronie zbiornika wodnego było więcej miejsca do lądowania. Później wyjaśniono mi, że cały tamten teren to bagna. 
Nasz przewoźnik miał kaprys, by przed lądowaniem przelecieć bezpośrednio nad spokojnym jeziorem. Dostrzegłam, że wówczas Ting znów postanowił złapać się szpikulca na szyi smoka. Kiedy Passer był tak blisko gładkiej tafli, że jego pasażerowie mogli się w niej przejrzeć, wyciągnął łapy przed siebie. Jego pazury zaczęły przecinać lustro wody, rozbryzgując na boki hektolitry zimnej cieczy. Jak na komendę, wszyscy ścisnęliśmy się po środku smoczego grzbietu, żeby uniknąć ochlapania. Wszyscy, poza Asgrimem, który dalej wychylał się na bok i wystawiał język oraz Baldorem, który nawet nie drgnął przez cały lot. 
Passer zatoczył jeszcze jedno koło nad jeziorem, następnie zawrócił wreszcie w stronę wyznaczonego miejsca. Tam zatrzymał i stanął stabilnie na czterech łapach. Wtedy Tori zjechała pierwsza po jego boku na miękkie podłoże. Kiedy dołączył do niej Asgrim, wadera zaczęła mu mówić, że nie powinien był wystawiać się na tamtą wodę, bo nie wiadomo, czy nie jest trująca i tak dalej. Partner poklepał ją łapą po głowie i mruknął, iż docenia, jak ona się o niego martwi, ale tym razem jest to zbędne.
Dołączyłam do moich przyjaciół na pewnym gruncie. Dzięki stałemu dostępowi do wody, trawa była tutaj wysoka i intensywnie zielona. Był to dla mnie argument, że tutejsze jeziora raczej nie są zatrute, ani nic w tym stylu. Niemniej jednak Hitam jak zwykle wyznaczył wilki, które to sprawdzą. Następnie zarządził zbiórkę przywódców polowań, więc Tori musiała skończyć wykład i dołączyć do swoich kolegów w fachu. As posłał jej całusa na do widzenia. Tymczasem ja spojrzałam na horyzont. Słońce już ledwo wystawało zza linii dzielącej niebo i ziemię. Zgadywałam, że łowy odbędą się lada chwila, albo dopiero wczesnym rankiem.
Rozejrzałam się za jakimś lepszym miejscem na oglądanie zmieniającego się nieba. Wtedy dostrzegłam, że Strażnicy Artefaktów już je dla mnie znaleźli. Obaj siedzieli przy pniu powalonego drzewa. Ruszyłam w ich kierunku. Nagle zahaczyłam o coś pazurami; jakby o jakiś cienki łańcuszek. Stanęłam w miejscu i podniosłam łapę. Spostrzegłam, że potknęłam się o jakiś medalion. Był bardzo brudny, co pozwalało mi podejrzewać, iż leżał tu już dosyć długo. Jego kształt wyglądał bardzo znajomo. Odgarnęłam warstwę kurzu. Wtedy zrozumiałam, iż właśnie znalazłam Medalion Rosnącej Potęgi. Naprawdę wyjątkowe znalezisko. Z tego co słyszałam, egzemplarze były dostępne tylko w Zaginionej Krainie, do której jedyną drogą dostępu był jakiś portal. Założyłam sobie wisiorek na szyję i z szerokim uśmiechem na pyszczku wreszcie dołączyłam do Strażników. 
Usadowiłam się wygodnie obok mniejszego Odmieńca i oparłam o korę. Obserwowaliśmy w milczeniu, jak nad naszymi głowami pomarańczowe odcienie powoli, acz zdecydowanie przechodziły w fiolet, a następnie w coraz głębsze odcienie granatu. Proces był powolny, lecz olśniewający. Przez ostatnie dni raz po raz towarzyszyłam Odmieńcom w obserwowaniu pięknego świata. Pozwalałam, by udzielał mi się ich zachwyt i jednocześnie ćwiczyłam kontrolowanie swojej potrzeby ruchu. Dzięki Strażnikom odkrywałam nowe piękno w z pozoru zwyczajnych zjawiskach. 
Wreszcie na czarnym niebie zaczęły migotać pierwsze gwiazdy. Szybko dołączały do nich kolejne. Nim się obejrzałam, świeciło nad nami prawdziwe morze jasnych punkcików. W pewnym momencie niebo przecięła spadająca gwiazda. Baldor drgnął zaskoczony, a ja spytałam swoich towarzyszów:
– Widzieliście? 
– Meteoryt? Jasne – odparł Ting, przeciągając się. 
– Co? – Popatrzyłam na niego zdziwiona. – Miałam na myśli spadającą gwiazdę. 
– Gwiazdy nie spadają, Pierzasta – Strażnik Wichury przewrócił oczami. – Jak coś większego od naszej planety miałoby spaść? Skąd miałoby spaść? 
Zmrużyłam oczy. Pierwszego pytania nie zrozumiałam, ale za to drugie było naprawdę dobre. "Skąd spadają gwiazdy?" - powtórzyłam w myślach i zaczęłam się zastanawiać nad tym zagadnieniem. 
– To, co przeleciało przez niebo to nie gwiazda - przerwał moje rozmyślania Ting. – Czytałem o tym w Królewskiej Bibliotece. To kawałki skał, które spalają się, trąc o powietrze. 
– Skąd... skały wzięły się w powietrzu? – Jeszcze mniej rozumiałam z tego, co mówił. – Próbujesz zrobić ze mnie idiotkę? – obruszyłam się, podejrzewając, że Odmieniec stroi sobie żarty. 
– Tak, zdecydowanie tak - mruknął ironicznie Ting, kiwając głową. – Jak czegoś nie rozumiesz, to znaczy, że ktoś cię oszukuje. 
– Zacznij gadać z sensem – burknęłam. 
Strażnik Wichury westchnął ciężko. Chwilę milczał, potem wyciągnął łapę w stronę nieba. 
– Kilometry ponad ziemią; ponad powietrzem, jest pusta przestrzeń. Pełna planet, pyłu i odłamków skalnych, które są w ciągłym ruchu. 
Zwróciłam pyszczek we wskazanym kierunku. Nadal nie widziałam tam nic poza czarnym kolorem i świecącymi, podkreślę NIERUCHOMYMI gwiazdami. To wszystko brzmiało na absurdalnie przekomplikowane. Za nic nie potrafiłam zobrazować w myślach słów Odmieńca. 
– Nasz świat też jest taką planetą krążącą w kosmosie – kontynuował Ting. – Jest kulą złożoną z ognia, skał, ziemi i wody, otoczoną powietrzem. 
– To też wyczytałeś w Bibliotece w Białym Mieście? – spytałam. 
– Miałem dużo czasu, kiedy byłaś zamknięta w celi – odparł, opuszczając łapę. 
Po plecach przeszedł mi dreszcz. 
– Błagam, nie mówmy o tym – mruknęłam. 
– O, kolejna skała spalająca się w powietrzu – odezwał się znów Ting, wracając do poprzedniego tematu. 
Tym razem nie zdążyłam zobaczyć wspomnianego zjawiska. Akurat patrzyłam na inną część nieba. Wtedy przypomniała mi się książka, którą czytałam hen, hen daleko w przeszłości, kiedy jeszcze byliśmy na dawnych terenach. Przeglądałam ją, jak zawierucha skazała mnie na przesiadywanie całymi dniami w jaskini. Dowiedziałam się wtedy, że tarcie może rozgrzewać, nawet zapalać przedmioty, a także wytwarzać elektryczność. Pamiętałam, iż to drugie bardzo mnie interesowało. W mojej głowie znów zawitał pomysł, by wypróbować to w praktyce. Dostrzegłam na horyzoncie kilka chmur. Podobno tarcie w chmurach wytwarzało pioruny. 
Znów pogrążyłam się w głębokim zamyśleniu. Tymczasem delikatny powiew wiatru zmienił kierunek. Przyniósł ze sobą miłą woń kwiatów. Podniosłam pyszczek i zaczęłam węszyć. Ten zapach to... Nie, nie potrafiłam przywołać w myślach nazwy. Jednak pozytywne skojarzenia sprawiły, że wstałam i poszłam znaleźć źródło przyjemnego zapachu. Paręnaście metrów za pniakiem, przy którym siedzieliśmy, zastałam charakterystyczne fioletowo - różowe krzaki. Róże Hery. Aż dziwne, że nie zwróciłam na nie uwagi wcześniej. Podeszłam bliżej i wyciągnęłam łapę, by zerwać trochę kwiatów. Kiedy uznałam, iż nazbierałam ich już dość, wróciłam do Odmieńców. Co za tym szło, powróciłam do rozmyślań na temat przywoływania piorunów. 
Chyba mam coś, co może mi pomóc w osiągnięciu tego efektu... 

<C. D. N.>

Uwagi: brak.

poniedziałek, 23 września 2019

Białe Królestwo: "Nigdy nie wiesz, co się wydarzy" cz. 12

Sierpień 2024 r.
– Jeśli na kogoś trafimy, to tylko na straż – powiedział Carlo, trzymając klapę otwierającą przejście do systemu podziemnych tuneli pod Białym Królestwem, o którym opowiadał po drodze. Wiatr zawiewał dość mocno jego niebieską grzywkę. Tego dnia nie dawał im spokoju. Lucy owinęła się szczelniej ciężkim płaszczem pożyczonym od Severusa.
– Możemy iść... zależy, ile tej straży by tam było – zastanowiła się na głos Shaten.
– Wydaje mi się, że to dość kiepski pomysł. Patrick się nas pewnie spodziewa – wtrącił Anonim.
Carlo spuścił wzrok. Po raz pierwszy ktoś powiedział to głośno.
– Patrick? – Lucy popatrzyła na Anonima dość mocno zdezorientowana.
– To nie jest czasem ten generał? – dopytał Mirand.
– Czemu miałby się nas niby spodziewać? – zapytała już kompletnie zbita z tropu Lucy. Patrzyła to na Carlo, to na Anonima.
– Wiesz, że Carlo tutaj kiedyś mieszkał – zaczął Anonim – Niegdyś współpracował z Patrickiem i ich drogi nie rozeszły się... cóż, niekoniecznie pokojowo. Ja z kolei uciąłem mu ramię.
– Co proszę? – wykrztusiła – Severus o tym wie?
Anonim potrząsnął przecząco głową.
– Zapuścił się za którymś razem w nasze okolice. Szukali Alexandra.
– Nie rozumiem teraz jednej rzeczy – wtrąciła Shaten – Czemu miałby się nas spodziewać TERAZ, skoro Carlo jest u nas już od dawna?
– Ktoś o żywiole iluzji, ciemności, wspomnień, nocy lub umysłu nas podsłuchał. Czułem to. Nie wszystko, ale tyle, by zorientować się, że szykuje się coś grubego.
– To dlatego nas spowalniałeś? – zapytał Carlo.
– Ta... tak można powiedzieć – uśmiechnął się zadziornie Anonim.
– Może się nas spodziewać, bo nie traci tak łatwo czujności – dodał Carlo, zamykając ostrożnie klapę – Znam go na tyle dobrze, żeby wiedzieć to na pewno. Jeśli dotarły do niego faktycznie te informacje, nie zdziwiłbym się, gdyby miasto, mimo upływu tych kilku miesięcy, wciąż było gęsto obstawione strażą.
Lucy się wzdrygnęła i jeszcze mocniej owinęła płaszczem. Brakowało jej ciepła narzeczonego. Mirand z kolei zaniepokojony wodził wzrokiem po twarzy Anonima i Carlo.
– Może się wycofamy?
– Zostawiliśmy już dość śladów. Jeśli zawrócimy, będą mogli namierzyć Czarne Królestwo po naszym zapachu – objaśnił Anonim.
Arya patrzyła pustym wzrokiem w kierunku murów miasta. Choć nic nie widziała, to przykuło uwagę jej siostry. W zasięgu wzroku nigdzie nie majaczyła się wieża strażnicza, nikt ich nie widział. Ktoś jednak... zostawił drabinę. Nie sięgała ona jednak nawet do połowy muru. Ravyn zmarszczyła brwi.
– Ktoś się chyba próbował tam włamać.
Wszyscy w milczeniu podnieśli głowy w tamtym kierunku.
– Wygląda tak, jakby stała tam od kilku lat – powiedział Anonim – I jest popękana w kilku miejscach. Ktoś musiał z niej spaść.
– Strącają z murów – podsumowała Arya.
Mirand z przestrachem wycofał się za wysoki kamień, będący ich jedyną osłoną przed wzrokiem strażników, których jednak nie było w polu widzenia.
– W takim razie jaki mamy plan? – zapytał nieco kąśliwie Carlo. Unikał spojrzenia Anonima.
– Ktoś z nas musi się wbić do środka, upewnić że w pobliżu nie czai się straż i dać znak pozostałym. Ktoś, kogo nikt tam nie zna. Tylko to nam pozostało.
– Mogę ja – mruknęła Shaten – Na pewne odległości mogę wysyłać sygnały. Jeśli zobaczycie na niebie czarn...
– Tęczę? – podekscytował się Mirand.
– Czarną tęczę? – Zmierzyła go wzrokiem – Lepiej się puknij.
Mirand dopiero wtedy rozumiejąc swoją głupotę, spuścił wzrok. Na jego policzki wpłynęły intensywnie różowe wypieki.
– Czarny kwiat. Niech będzie czarny kwiat – Machnęła ręką Ravyn.
– Róża – doprecyzowała Shaten – Jeśli coś mi się stanie niech będzie to gałąź z liśćmi. Na pewno rozróżnicie.
Niechętnie skinęli głowami. Anonim w milczeniu patrzył przed siebie.
– Mam wam tylko zrobić rozeznanie, czy...
– Pozbądź się wszystkich strażników na trasie do Białego Pałacu. Nie ważne jak, byle ich nie było. Tylko dyskretnie, aby nie wywołać zamieszania – powiedział w końcu Anonim.
– Nie wiem jak trafić do...
– Pokieruję cię – Utkwił wzrok w jej twarzy – Idź. Nie ma co tracić czasu.
Patrzyła na niego jeszcze przez moment, a następnie naciągnęła na głowę kaptur. Odwróciła się na pięcie i odeszła.
Anonim dał pozostałym znak, aby usiedli za kamieniem tak, aby być niewidocznym dla straży.

Oczekiwanie na jakikolwiek znak zdawało się być niekończącą się męką. Ilekroć Carlo zerkał na zegarek, wszyscy inni spoglądali mu przez ramię, by też wiedzieć ile czasu minęło. Nie rozmawiali ze sobą. Raz przeszedł ścieżką nieopodal strażnik, jednak zdołali przeskoczyć kawałek dalej, aby ich nie dostrzegł. Kiedy tylko się odlał, wrócił na wartę na terenie Białego Miasta. Lucy skwitowała to kręceniem głową z dezaprobatą.
Po kilku godzinach, kiedy koniuszki palców u dłoni i stóp zupełnie im wymarzły, Anonim uniósł dłoń. Jego oczy lśniły, gdy patrzył ze szczerą fascynacją na niebo.
– Róża – szepnął.
Carlo poderwał się z ziemi i ostrożnie wyjrzał zza skały. Nim wstał, Anonim już popędził w stronę gdzie była Brama Główna. Carlo przeklął i popędził w ślad za nim. Cała reszta kompanii nie chcąc być gorsza, zrobiła to samo. Anonim po drodze dał im znaki na migi, aby się rozdzielili na dwie grupy. Wiedzieli dobrze jakie, i co powinni zrobić w Białym Królestwie. Mimo że dowodził, zdawał się być najmniej zestresowany z nich wszystkich. Jakby nie przewidywał możliwości, że cokolwiek nie pójdzie zgodnie z planem.
Przy bramie po raz pierwszy nie było strażników. Dopiero wtedy zupełnie zwolnili, starając się nie rzucać zbytnio w oczy. Jako pierwsza ruszyła grupa z Carlo na czele. Druga była ta z Anonimem. Obaj starali się podejmować przyjacielską rozmowę, udając, że są tylko grupką pielgrzymów. Niedługo potem już całkiem zniknęli sobie z oczu.
Carlo nerwowo poprawił grzywkę tak, aby nie wystawała mu z kaptura. Lucy z gracją stawiała kroki po brukowanej ulicy i sprawnie wymijała przechodniów. W jej głosie choć słyszał przyjacielską nutkę, to wzrok migdałowych oczu pozostawał zdecydowany, zacięty. Mirand zaś mówił wyjątkowo mało. Był spięty. Carlo przeszedł dreszcz na myśl, że zbyt duży stres może zepsuć im akcję.
Czas mijał, a na nich wciąż nie wpadła Shaten. Carlo zaczął się denerwować. Weszli już na jak zwykle zatłoczony rynek. Co prawda w polu widzenia ani razu nie mieli strażnika, co oznaczało, że siłą rzeczy musiała tamtędy przechodzić, ale mimo to pozostawał w nim przeszywający lęk. Był przyzwyczajony do tego, że zawsze wszystko szło zgodnie z planem. Co prawda wynikało to z perfekcjonistycznej natury Patricka, ale...
Uświadamiając sobie, że pomyślał o czasach współpracy z osobą, z którą niegdyś uwielbiał spędzać czas, a teraz działa dokładnie przeciwko niego, poczuł niesmak. Niesmak tak wielki, że zrobiło mu się niedobrze.
Wtedy nareszcie dostrzegł idącą im naprzeciw Shaten. Nie patrzyła mu w oczy. Jej krok był żwawy, stanowczy. Uciekł wzrokiem gdzieś na bok, kiedy uderzyła Miranda ramieniem tak mocno, że się zachwiał. Odeszła, znikając za nimi w tłumie.
– Masz? – szepnął Carlo.
W dłoni Miranda błysnęło metalem. Carlo skinął głową. Trudno mu było powstrzymać unoszący się kącik ust.
– Podobno mają tutaj pyszne ciasta – powiedziała ostentacyjnie Lucy.
Carlo wedle planu kontynuował ten bezsensowny temat, unikając wzmianek, że niegdyś regularnie bywał w tutejszych cukierniach.


Carlo "odzyskał" wzrok dopiero wraz ze szczękiem klucza w zamku. Patrzył w szare oczy zupełnie łysego mężczyzny, który wydał mu się dziwnie znajomy. Otwierając kratę, sprawnie usunął się z przejścia. Szarooki spojrzał nieufnie na Carlo, ale zaraz potem mocno kuśtykając wtopił się w tłum innych uciekinierów. Kątem oka widział, że upadł kilka kroków dalej, ale nie miał czasu na pomaganie mu. Na szczęście wyręczyli go inni byli więźniowie.
Mirand nadzorował ruchem, a Lucy, najwyraźniej znalazłszy inny klucz, otwierała cele po przeciwnej stronie. Mieli niewiele czasu. Stale zerkał na zegarek, otwierając kolejne przerdzewiałe kraty celi. Więźniowie płakali uszczęśliwieni na ich widok. Część z nich nie odchodziła wraz z pozostałymi, obiecując wsparcie w dalszych etapach akcji.
Carlo pozostawało mieć tylko nadzieję, że jeśli dojdzie do kolejnego przeskoku osobowości, Carl zechce z nimi współpracować, jak to było przez ostatnią godzinę. Lucy i Mirand najwidoczniej nawet nie zauważyli, że coś było nie tak.

<C.D.N.>

niedziela, 22 września 2019

Od Lind „(Nad)zwyczajne dni w podróży” cz. 7

Październik 2024
Na pewno nie było to moje pierwsze spotkanie z takim zapachem. Niestety nie potrafiłam odnaleźć w swojej głowie odpowiedniego obrazu, który by tu pasował. Idąc tą drogą znalazłam pośród młodych drzew wyraźne ślady złodzieja jeleni. Jego łapy były dosyć duże; z trzema palcami z przodu i jednym z tyłu. Zaciągnęłam się mocniej powietrzem. Wtedy zrozumiałam, że mam do czynienia z dzikim wyvernem.
Moich wrażliwych uszu dobiegł odgłos miarowych uderzeń. Rozpoznałam w tym łopot błoniastych skrzydeł. Źródło dźwięku było gdzieś na północ stąd; nie na południe, gdzie stacjonowały nasze smoki. Więc to pewnie ten gad, którego szukam. Pobiegłam w odpowiednim kierunku, przedzierając się między igliwiem. Jednakże pomimo tego, dźwięk zaczynał cichnąć. Po jakimś czasie nie mogłam już w ogóle określić stąd dobiegał. Zwolniłam, aż w końcu zatrzymałam się zupełnie. Charakterystyczny odgłos nie zniknął, ale nadal cichł. Powąchałam ziemię i drzewa dookoła. Potem omiotłam wzrokiem swoje otoczenie. Dopiero zwracając pysk ku górze, coś dostrzegłam. Wysoko ponad lasem, sunął brązowy cień gada, którego szukałam.
Przywołałam skrzydła z wiatru i również wystrzeliłam w górę. Przedarłam się przez gałęzie i poszybowałam ponad czubkami świerków i sosen. Niestety do tego czasu wyvern zniknął bez śladu. Zaczęłam wątpić, czy to całe przedsięwzięcie jest w ogóle warte zachodu. Przecież straciłam tylko kawałek łani.
Wróciłam do obozu z niczym. Wcześniej kołowałam jeszcze chwilę nad drzewami, ale samotnego wyverna już nie znalazłam. Ostatecznie musiałam się poddać. 
– Jak tam, co dziś znalazłaś ciekawego, Pierzasta? – spytał mnie Ting na powitanie. Oczy mu się świeciły jak szczenięciu, którego rodzic wrócił z polowania.
– Jakąś roślinę w zniszczonym budynku. Były tam też książki, ale dla nich czas nie był łaskawy – westchnęłam. - Upolowałam też łanię, ale coś mi ją ukradło.
– Poważnie? Myślałem, że potrafisz bronić zdobyczy – Odmieniec zmierzył mnie wzrokiem.
– To się stało, jak zwiedzałam tamten budynek – próbowałam się usprawiedliwić.
To jednak tylko bardziej rozbawiło Tinga. Burknęłam coś niezadowolona. Wyminęłam go i podeszłam do kosza, który za jakiś czas znów znajdzie się na grzbiecie Passera. Wyjęłam z torby zebrane w ruinach kwiaty i ostrożnie ułożyłam pośród innych bagaży. Nie śpieszyłam się z wykonaniem tej czynności. Nagle poczułam się bardzo zmęczona. 
– Wracasz w teren? – kontynuował rozmowę Odmieniec.
– Nie wiem – mruknęłam w odpowiedzi.
Po tych słowach ruszyłam dalej w obozowisko. Wsłuchałam się w panujący tutaj gwar, jednak nie mogłam oddzielić żadnej rozmowy od pozostałych. Wszystko zlewało się w szum głosów, pomruków smoków i skrzeczeń innych stworzeń, które wilki obrały za towarzyszów. Spuściłam pysk i zaczęłam myśleć o ostatnich wydarzeniach. Przerwałam dopiero, kiedy w oczy rzuciło mi się coś połyskującego pośród wyschniętej trawy. Znalezisko okazało się być kanciastymi kawałkami jakiegoś metalu. Nie miały zbyt regularnych kształtów, więc mogłam zakładać, że to jeszcze nieobrobiony materiał. Rozejrzałam się dookoła, ale nie znalazłam nikogo, kto mógłby ich szukać. Tak więc, uznałam, że mogę spakować te bryłki metalu do torby.
Ostatecznie nie opuściłam już tego dnia obozowiska. Zamiast tego, poszłam dowiedzieć się w których koszach są książki, które uratowaliśmy z Biblioteki. Właśnie tej z naszych dawnych terenów. Znalazłszy jakiś ciekawszy tom w koszu, który przewoził Caesar, pozostały czas przed kolejnym wylotem, spędziłam na czytaniu.
Wyruszyliśmy równo z zachodem słońca. Za każdym razem, kiedy kończyliśmy postój w takich porach, Ting był wyjątkowo podekscytowany nadchodzącym lotem. Znając tego odmieńca już tak długo, doskonale wiedziałam, z czym wiązała się taka reakcja. Odpowiedź brzmiała „gwiazdy”. Ogólne podejście Strażnika Wichury w niczym już nie przypominało pierwszej podróży na grzbiecie smoka. Wówczas Ting mało spoglądał w górę, a co dopiero w dół. Siedział sztywno i trzymał się kurczowo szpikulców na szyi smoka. Nie przyznał, że się bał, ale ja już swoje wiem. Dopiero śpiew naszego przewoźnika zachęcił Odmieńca do rozluźnienia spiętych mięśni.
Dzisiaj po raz kolejny Ting nie potrafił oderwać oczu od granatowoczarnego nieba, na którym gwiazdy świeciły wyjątkowo jasno. Z dala od sztucznych źródeł światła, ponad szczytami gór, ta nocna kopuła nad naszymi głowami wydawała się być zupełnie inna. Jeszcze większa i piękniejsza, niż widziana z ziemi. Tego wieczoru mój towarzysz postanowił wspiąć się na czubek głowy Passera, by ogarnąć wzrokiem jednocześnie ziemię i niebo. Pierwsze - płaskie jak mapa; drugie – przypominające głębię oceanu. Złote oczy Tinga wydawały się świecić własnym światłem z zachwytu.

<C. D. N.>

Uwagi: Po zastanowieniu sądzę, że nie ma potrzeby pisania rasy/gatunku z wielkiej litery. W końcu "wilkołak" czy też "magiczny kot" piszemy z małych.