niedziela, 22 września 2019

Od Lind „(Nad)zwyczajne dni w podróży” cz. 7

Październik 2024
Na pewno nie było to moje pierwsze spotkanie z takim zapachem. Niestety nie potrafiłam odnaleźć w swojej głowie odpowiedniego obrazu, który by tu pasował. Idąc tą drogą znalazłam pośród młodych drzew wyraźne ślady złodzieja jeleni. Jego łapy były dosyć duże; z trzema palcami z przodu i jednym z tyłu. Zaciągnęłam się mocniej powietrzem. Wtedy zrozumiałam, że mam do czynienia z dzikim wyvernem.
Moich wrażliwych uszu dobiegł odgłos miarowych uderzeń. Rozpoznałam w tym łopot błoniastych skrzydeł. Źródło dźwięku było gdzieś na północ stąd; nie na południe, gdzie stacjonowały nasze smoki. Więc to pewnie ten gad, którego szukam. Pobiegłam w odpowiednim kierunku, przedzierając się między igliwiem. Jednakże pomimo tego, dźwięk zaczynał cichnąć. Po jakimś czasie nie mogłam już w ogóle określić stąd dobiegał. Zwolniłam, aż w końcu zatrzymałam się zupełnie. Charakterystyczny odgłos nie zniknął, ale nadal cichł. Powąchałam ziemię i drzewa dookoła. Potem omiotłam wzrokiem swoje otoczenie. Dopiero zwracając pysk ku górze, coś dostrzegłam. Wysoko ponad lasem, sunął brązowy cień gada, którego szukałam.
Przywołałam skrzydła z wiatru i również wystrzeliłam w górę. Przedarłam się przez gałęzie i poszybowałam ponad czubkami świerków i sosen. Niestety do tego czasu wyvern zniknął bez śladu. Zaczęłam wątpić, czy to całe przedsięwzięcie jest w ogóle warte zachodu. Przecież straciłam tylko kawałek łani.
Wróciłam do obozu z niczym. Wcześniej kołowałam jeszcze chwilę nad drzewami, ale samotnego wyverna już nie znalazłam. Ostatecznie musiałam się poddać. 
– Jak tam, co dziś znalazłaś ciekawego, Pierzasta? – spytał mnie Ting na powitanie. Oczy mu się świeciły jak szczenięciu, którego rodzic wrócił z polowania.
– Jakąś roślinę w zniszczonym budynku. Były tam też książki, ale dla nich czas nie był łaskawy – westchnęłam. - Upolowałam też łanię, ale coś mi ją ukradło.
– Poważnie? Myślałem, że potrafisz bronić zdobyczy – Odmieniec zmierzył mnie wzrokiem.
– To się stało, jak zwiedzałam tamten budynek – próbowałam się usprawiedliwić.
To jednak tylko bardziej rozbawiło Tinga. Burknęłam coś niezadowolona. Wyminęłam go i podeszłam do kosza, który za jakiś czas znów znajdzie się na grzbiecie Passera. Wyjęłam z torby zebrane w ruinach kwiaty i ostrożnie ułożyłam pośród innych bagaży. Nie śpieszyłam się z wykonaniem tej czynności. Nagle poczułam się bardzo zmęczona. 
– Wracasz w teren? – kontynuował rozmowę Odmieniec.
– Nie wiem – mruknęłam w odpowiedzi.
Po tych słowach ruszyłam dalej w obozowisko. Wsłuchałam się w panujący tutaj gwar, jednak nie mogłam oddzielić żadnej rozmowy od pozostałych. Wszystko zlewało się w szum głosów, pomruków smoków i skrzeczeń innych stworzeń, które wilki obrały za towarzyszów. Spuściłam pysk i zaczęłam myśleć o ostatnich wydarzeniach. Przerwałam dopiero, kiedy w oczy rzuciło mi się coś połyskującego pośród wyschniętej trawy. Znalezisko okazało się być kanciastymi kawałkami jakiegoś metalu. Nie miały zbyt regularnych kształtów, więc mogłam zakładać, że to jeszcze nieobrobiony materiał. Rozejrzałam się dookoła, ale nie znalazłam nikogo, kto mógłby ich szukać. Tak więc, uznałam, że mogę spakować te bryłki metalu do torby.
Ostatecznie nie opuściłam już tego dnia obozowiska. Zamiast tego, poszłam dowiedzieć się w których koszach są książki, które uratowaliśmy z Biblioteki. Właśnie tej z naszych dawnych terenów. Znalazłszy jakiś ciekawszy tom w koszu, który przewoził Caesar, pozostały czas przed kolejnym wylotem, spędziłam na czytaniu.
Wyruszyliśmy równo z zachodem słońca. Za każdym razem, kiedy kończyliśmy postój w takich porach, Ting był wyjątkowo podekscytowany nadchodzącym lotem. Znając tego odmieńca już tak długo, doskonale wiedziałam, z czym wiązała się taka reakcja. Odpowiedź brzmiała „gwiazdy”. Ogólne podejście Strażnika Wichury w niczym już nie przypominało pierwszej podróży na grzbiecie smoka. Wówczas Ting mało spoglądał w górę, a co dopiero w dół. Siedział sztywno i trzymał się kurczowo szpikulców na szyi smoka. Nie przyznał, że się bał, ale ja już swoje wiem. Dopiero śpiew naszego przewoźnika zachęcił Odmieńca do rozluźnienia spiętych mięśni.
Dzisiaj po raz kolejny Ting nie potrafił oderwać oczu od granatowoczarnego nieba, na którym gwiazdy świeciły wyjątkowo jasno. Z dala od sztucznych źródeł światła, ponad szczytami gór, ta nocna kopuła nad naszymi głowami wydawała się być zupełnie inna. Jeszcze większa i piękniejsza, niż widziana z ziemi. Tego wieczoru mój towarzysz postanowił wspiąć się na czubek głowy Passera, by ogarnąć wzrokiem jednocześnie ziemię i niebo. Pierwsze - płaskie jak mapa; drugie – przypominające głębię oceanu. Złote oczy Tinga wydawały się świecić własnym światłem z zachwytu.

<C. D. N.>

Uwagi: Po zastanowieniu sądzę, że nie ma potrzeby pisania rasy/gatunku z wielkiej litery. W końcu "wilkołak" czy też "magiczny kot" piszemy z małych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz