niedziela, 29 września 2019

Od Lind "(Nad)zwyczajne dni w podróży" cz. 13

Listopad 2024
Pobiegłam z powrotem do miejsca stacjonowania watahy. Co jakiś czas odwracałam się, by jak najlepiej zapamiętać trasę do jaskini, którą dziś znalazłam. Postanowiłam, że chcę ją zwiedzić jeszcze przed wylotem. Jedynym problemem był fakt, że grota ciągnęła się zbyt daleko, żeby iść tam bez źródła światła. Co byłoby idealnym rozwiązaniem tego problemu? "Pochodnie" Tinga. Odnalazłam więc Passera, przy którym widziałam mojego towarzysza po raz ostatni. Niestety Strażnik Wichury okazał się już zmienić miejsce pobytu. W pobliżu naszego przewoźnika siedział teraz tylko Baldor. Strażnik Lasu zajmował się obserwowaniem sroki skaczącej po gałęziach drzew. Smok w międzyczasie spożywał posiłek; dziś przyniesiono mu jednego jelenia i dwie łanie.
– Gdzie jest Ting? – spytałam pośpiesznie. 
– Ja nie wiem – mruknął Passer z pełnym pyskiem. – Poszedł gdzieś.
– Baldor, może ty coś wiesz? – zwróciłam się do odmieńca. 
– Nie – odparł krótko, nie odrywając wzroku od czarno-białego ptaka.
Zaczęłam węszyć. Siarkopodobny swąd Tinga był jeszcze całkiem wyraźny. Idąc za tym tropem, dotarłam nad pobliskie jezioro. Minęłam pijącego wodę Salmo i wtedy moim oczom ukazał się poszukiwany odmieniec. Jak mogłam się spodziewać; łapał komary w wysokiej roślinności. Przy samym brzegu znalazłby ich znacznie więcej, ale znając jego wstręt do wody, nie było to możliwe. Nieopodal Strażnika Wichury siedział Joel w swojej wilczej formie. Rozmawiali.
– Nie, moje banjo ma osiem strun – mruknął Ting. 
– Dziwne, standardowe mają od czterech do sześciu – odparł basior. 
Poczułam zadowolenie, rozumiejąc, co te słowa oznaczają.  Podbiegłam bliżej i odezwałam się, powiadamiając tym samym obu o swojej obecności:
– Cześć Jo. 
Nie witałam w żaden sposób Tinga; ostatnio rzadko kiedy to robiłam. Podczas podróży tyle czasu spędzał siedząc tuż obok, że brałam jego obecność w pobliżu za coś stałego. Tak więc; nie było między nami żadnych powitań i żadnych pożegnań.
– Cześć – Uśmiechnął się basior. – Jak tam u ciebie? 
– Chyba dobrze. Muszę wam przerwać pogawędkę, bo potrzebuję do czegoś Tinga – wyjaśniłam. – A chciałabym zdążyć przed odlotem. 
– Co znowu wymyśliłaś, Pierzasta? – spytał odmieniec, wydłubując sobie z zębów resztki schwytanych owadów. 
– Wyjaśnię ci po drodze. Chodź – Ruszyłam pośpiesznie w kierunku wspomnianej na początku opowiadania groty. 
Strażnik Wichury pobiegł za mną. Świadczyły o tym odgłosy obijających się o siebie przedmiotów w jego plecaku. Dobrze, że ma ten materiał do zabezpieczenia swojego słoika, bo inaczej musiałby cały czas zacierać na nim rysy. 
– Możesz zacząć swoje wyjaśnienia – mruknął Ting.
– Znalazłam sporą jaskinię tu w pobliżu – powiedziałam. – Potrzebuję tylko źródła światła, żeby zejść niżej. 
– Hm. Niech ci będzie, zejdę tam z tobą – odparł. 
Wiedziałam, że jeśli przedstawię mu sytuację, kiedy NIE jest zajęty muzyką, prawdopodobnie się zgodzi. Zawsze przepadał za zamkniętymi przestrzeniami, więc jaskinia będzie idealnym odpoczynkiem po długich dniach lotu i stacjonowania pod gołym niebem. 
W tym tempie dotarliśmy do groty w mgnieniu oka. Wejście częściowo zasłaniały nachylone drzewa z o dziwo, więcej niż garścią liści w koronie. Odgarnęłam wiatrem gałęzie na boki, odkrywając pieczarę w pełnej okazałości. 
– Zapalaj swoją pochodnię – zarządziłam, zerkając na mojego towarzysza. 
Odmieniec wykonał moje polecenie i pierwszy wszedł do tunelu. Ruszyłam za nim sprężystym krokiem. Była to jedna z większych jaskiń, jakie widziałam w życiu. Porównywanie jej rozmiarów z tymi, które zamieszkiwała niegdyś wataha, nie miałoby sensu. Korytarz w skale miał ponad pięć metrów szerokości. Natomiast sklepienie było jeszcze wyższe. Dostrzegłam na nim stalaktyty. Zwróciłam uwagę, że część miała ułamane końce. Zdaje się to miejsce kiedyś odwiedziło coś dużego. 
Odmieniec dmuchnął lekko na ptasią czaszkę na kiju, żeby słup ognia był jeszcze wyższy. Miało to zapewnić nam więcej światła. Zwiedzanie groty bynajmniej nie nudziło. Im głębiej schodziliśmy, tym więcej ciekawych formacji skalnych napotykaliśmy. Od półprzezroczystych stalaktytów po gładkie jak szkło, naturalne kolumny skalne. 
W paru miejscach sklepienia były ubytki, wpuszczające do środka cienkie, samotne snopy światła słonecznego. Jeden z nich sięgał brzegu maleńkiego, podziemnego jeziora. Okazało się, że istnieją rośliny, którym tyle wystarczyło do właściwego wzrostu. Zatrzymałam się nad skupiskiem okazów tego typu. Przypominały muchołówki. Wtedy przypomniałam sobie Asa, który często odnosił się do wypadku Torance z wodną muchołówką. Owa sytuacja skutecznie zniechęciła waderę do dalszych poszukiwań jakichkolwiek magicznych roślin. Doszłam do wniosku, że prawdopodobnie to, nad czym teraz stoję, jest właśnie skupiskiem tych samych wodnych muchołówek.
– Pierzasta, idziesz, czy mam cię tu zostawić? – usłyszałam. 
– Daj mi chwilę – odparłam. – Chcę zebrać ich kilka. 
Odmieniec przysiadł na jakiejś skale i założył ręce. Ja w międzyczasie zerwałam za pomocą wiatru parę wodnych muchołówek i schowałam do torby. Skończywszy, poczułam pragnienie, więc nachyliłam się nad jeziorkiem. Zanim jednak mój pyszczek dotknął wody, oberwałam małym kamyczkiem w głowę. Wyprostowałam się i spojrzałam na jedyną osobę, która mogła być za to odpowiedzialna. 
– Wodę pitną mają w obozowisku. Podobno chcesz zdążyć zwiedzić jaskinię przed odlotem – Po tych słowach wstał z miejsca i ruszył dalej wgłąb groty. 
Chcąc nie chcąc, musiałam pójść za Tingiem; nadal on miał jedyne źródło światła, poza tymi paroma szczelinami w skale. Po jakimś czasie tunel znów się obniżał. Wkrótce spadek był już naprawdę stromy. Nie posiadając szponów idealnych do wspinaczki, postanowiłam wykorzystać swoje skrzydła. Szybując w dół, odniosłam wrażenie, że coś połyskiwało na samym dnie tego odcinka jaskini. 

<C. D. N.>

Uwagi: brak.

Od Crane'a "Życie kołem się toczy” cz. 5 (cd. Edel)

Listopad 2024
Kiedy zbliżał się czas oszacowany na koniec ciąży mojej partnerki, odkryłem w sobie dziwną sprzeczność. Nigdy nie odczuwam faktycznego strachu, ale chyba mogę powiedzieć, iż obawiałem się dnia, w którym Edel urodzi. Po prostu z całych sił nie chciałem, żeby nadszedł. Na samą myśl o nim, niemal coś bolało mnie w trzewiach. Byłem prawie pewien, iż przyjście na świat szczenięcia będzie równoznaczne ze śmiercią E. Ten scenariusz wydawał się być aż nazbyt prawdopodobny. 
Tym bardziej trudne było utrzymywanie postanowienia, że codziennie zostawię Edel na przynajmniej godzinę, by jej nie martwić. W chwilach, kiedy byliśmy razem, mogłem skupić się na teraźniejszości i autentycznie uśmiechać, ale zostając sam, czułem, jakby pożerały mnie moje własne myśli. Posiadając Naszyjnik Pożywienia nie musiałem polować, ale na każdym przystanku i tak to robiłem; w nadziei, że konkretne zajęcie pomoże mi nie myśleć o nieuniknionym. Efekt jednak nie był do końca zadowalający. Dopóki nie wracałem do nadal żywej E, "ból" nie ustępował. Nie mówiłem oczywiście mojej partnerce o tym wszystkim. I tak pewnie już miała dość własnych zmartwień. 
Wreszcie nadszedł ten moment. Edel obudziła mnie w nocy, kiedy wszystko się zaczęło. Od tego momentu cały czas czułem, jakbym zaraz sam miał zdechnąć. Chwila, o której nie chciałem myśleć, stała teraz przed moimi oczami. Nie miałem pojęcia co robić. E w przeciwieństwie do mnie zachowała trzeźwość umysłu do momentu ukazania się malucha. Jednak po fakcie wyglądała jak cień istoty fizycznej. Miałem wrażenie, że lekki podmuch wiatru wystarczy, by złamać ją na pół. Jednak nie opuszczała głowy. Nie zamykała oczu. Nadal żyła. Wyczyściła językiem nowo narodzone szczenię, a potem przysunęła je nosem do swojego brzucha, by szybciej znalazło mleko. 
Tymczasem ja stałem obok, nie mogąc uwierzyć, że to co widzę, jest jawą, a nie pięknym snem. Scena, w której żywa, uśmiechnięta E karmiła naszego szczeniaka, była czymś tak odrealnionym. Podszedłem bliżej i położyłem się naprzeciwko niej. Wątpliwości, czy to co oglądam jest prawdą, w jednej chwili zastąpiło szczęście. Wadera podniosła wzrok na mnie. Wyglądała, jakby czegoś nie rozumiała. 
Drgnąłem. Dopiero wtedy zauważyłem, że w moich oczach stały łzy. To one zdziwiły moją partnerkę. Ale skąd się tam wzięły? Przecież nie byłem smutny; wszyscy przeżyli. Nie rozumiałem swojej własnej reakcji, lecz nie rozmyślałem nad nią zbyt długo. Ważniejsza była Edel i nowy członek... rodziny. To ostatnie słowo wybrzmiało w mojej głowie. Dawno go nie używałem. 
Ucałowałem E w czoło. Wadera uśmiechnęła się jeszcze szerzej i oparła głowę na mojej piersi. Razem spoglądaliśmy teraz na tę przebierającą łapkami, maleńką kuleczkę. Szczenię miało różowy pyszczek, zaciśnięte oczka i oklapnięte uszy. Minie trochę czasu, zanim będzie mogło poznawać świat, samodzielnie chodzić czy też mówić. W tej chwili malec był zupełnie bezbronny. Polegał na starszych wilkach; głównie na swoich rodzicach. Nie wiedzieć czemu, jak dotąd troszczyłem się tylko o E, teraz nagle poczułem potrzebę zaopiekowania się także tą małą istotką. 
Nigdy nie planowałem mieć szczeniąt. Nie widziałem sensu w zakładaniu rodziny. Kiedyś myślałem o ewentualnym małżeństwie tylko w jednej kategorii - zdobycia ważnej pozycji w stadzie. Potem jednak poznałem E. Choć nie miała wówczas wysokiej rangi, coś sprawiło, że chciałem być przy niej. I tak to wszystko sprowadziło się do chwili obecnej; kiedy leżę obok Edel karmiącej nasze szczenię. Bezmiar szczęścia, który czułem, poczucie bezpieczeństwa i dziwne ciepło, rozchodzące się po moim ciele, były nie do opisania. Wszelkie moje obawy zniknęły. 
Po co mi były te wszystkie plany na przyszłość? Żaden z nich nigdy nie uczynił mnie szczęśliwym. To osiągnąłem dopiero z Edel.

<Edel?>

Uwagi: brak.