piątek, 3 maja 2019

Od Lind "Skruszony szmaragd" cz. 2

Wrzesień 2023
- Na to wygląda... Musimy - mruknęłam jakby do siebie, wpatrzona w przejście z takim samym skupieniem, jak mój towarzysz. 
Podeszłam do krawędzi wyrywy. Kiedy moje łapy zetknęły się z otaczającym ją, zbrylonym śniegiem, ciarki przeszły po całym moim ciele. Natychmiast zesztywniały mi palce z zimna. 
- Zleć tam na dół, Pierzasta - usłyszałam głos mojego towarzysza. 
- Tak, zrobię to - wydukałam. 
Serce podchodziło mi do gardła. Miałam przeczucie, że tam na dole czeka coś, czego nawet nie umiałabym określić. Coś niechybnie związanego z przeszłością Wichury, a tym samym Tinga. Wygląda na to, że wreszcie mamy szansę znaleźć prawdziwe wskazówki. Tak samo, jak mój towarzysz, chciałam poznać prawdę o nim i o tym artefakcie, w którego moc już prawie przestałam wierzyć. W głowie kłębiły mi się myśli, podświadomie próbowałam odgadnąć, co tam znajdziemy i jaki jest tego związek z Tingiem i Wichurą Płomieni. 
- Naprzód - rzucił Ting bez przekonania. 
Odbiłam się od ziemi i przywołałam skrzydła z wiatru. Raptem ich parę uderzeń wystarczyło, by łagodnie opaść na sam dół tunelu. Moje pazury uderzyły o twarde podłoże. Ten z pozoru cichy dźwięk poniósł się echem w korytarzu, do którego trafiliśmy. Pokrywa lodowa kończyła się tutaj, ale pomimo tego temperatura pod ziemią była znacznie, znacznie niższa, niż na powierzchni. Przejście nie było w żaden sposób oświetlone, więc kazałam Odmieńcowi wyjąć jedną z tych swoich ptasich czaszek na kiju i zapalić jak pochodnię. Kiedy wreszcie mogłam dokładniej się przyjrzeć nowo odkrytemu miejscu, przyprawiło mnie ono o silne déjà vu. Wszystko wyglądało dokładnie tak samo, jak droga prowadząca do komnaty, w której Ting strzegł Wichury Płomieni. Oczywiście wyłączając sterty kamieni blokujących część korytarza za nami i drogę, którą tu się dostaliśmy. Otworzyłam pyszczek ze zdumienia. Z pewnością to nie było to samo miejsce, a jednak wszystko wyglądało do złudzenia podobnie... 
Wreszcie zebrałam się w sobie, by ruszyć dalej, jedyną dostępną stąd trasą - przed siebie. Nieco dalej, na ścianie widniał jakiś napis. Spytałam Tinga, czy potrafi przetłumaczyć niezrozumiałe dla mnie symbole.
- Cały ten szyfr był zaprojektowany tak, by Strażnik nie mógł go odczytać, Pierzasta - odparł Odmieniec. - Tak samo zaszyfrowano napis wyszyty na tym materiale, którym owijam Wichurę. 

Po minucie marszu znów napotkaliśmy warstwy tego samego, nietopniejącego lodu. Pokrywały posadzkę, ale także fragmenty ścian. Zarówno z sufitu, jak i z ziemi, wyrastały ostre sople. Wyminęłam je ostrożnie i poszłam dalej, ledwo mogąc oddychać z nerwów. Nie potrafiłam już zastanawiać się nad sytuacją, myślałam tylko o chwili obecnej i o korytarzu, który przemierzaliśmy. Wkrótce naszym oczom ukazały się swego rodzaju kamienne wrota. Były do połowy zamknięte, zablokowane u góry bryłą lodu. Przejście nie było zbyt wielkie, więc ledwo zdołałam się przecisnąć do kolejnej komnaty, jednocześnie nie zrzucając ze swojego grzbietu Tinga. 
Stanęliśmy w nowym, niedużym pomieszczeniu. Od wejścia uderzył mnie powiew jeszcze zimniejszego powietrza. Mój wzrok natychmiast przykuło to, co stało na środku komnaty. Kolejna bryła lodu, lecz ta przypominała kształtem sylwetkę jakiegoś dwunogiego stworzenia. Mój towarzysz na ten widok zeskoczył na ziemię. Ledwo znajdując nieoblodzone kawałki posadzki na których mógł stanąć, dotarł do zastygłej w bezruchu postaci. Rękawem płaszcza starł warstwę szronu z części gładkiej, lodowej powłoki. Niewiele to dało, nadal nie byliśmy w stanie dojrzeć kogo lub co uwięził lód. Obeszłam postać, dokładnie się jej przyglądając. Jedyne co z tego wywnioskowałam to to, że była dużo wyższa od Tinga oraz że zanim zastygła, zdążyła unieść nad głowę jakąś broń. Całą resztę informacji zakrywał gruby, nieprzejrzysty lód. Spojrzałam na mojego towarzysza. Pocierał zmarznięte łapy i drżał z zimna, ale nie odrywał wzroku od tajemniczej postaci. Wypuściłam z płuc powietrze, z którego powstał kłąb białej pary.
- Musimy go stamtąd wydostać - powiedział Ting, dzwoniąc zębami. 
Podeszłam do niego. 
- Wiesz kto to w ogóle jest? 
- Nie. Jeszcze nie - pokręcił przecząco głową. - Ale muszę się dowiedzieć - owinął puszysty ogon wokół nóg. 
Moim ciałem też wstrząsnęły dreszcze. Żałowałam, że nie miałam jeszcze zimowego futra. 
- W takim razie musimy się spieszyć. Zaraz i my zamarzniemy. 
Ting skinął głową i wyjął z plecaka drugi kij zwieńczony ptasią czaszką. Z jej pomocą zionął ogniem w stronę lodowego więzienia nieznanej nam istoty. Płomienie rozbiły się o gładką powierzchnię nie zostawiając na niej nawet śladu. Nie zdziwiło mnie to wcale. Odmieniec spróbował jeszcze kilka razy, ale nic tak nie osiągnął. Chociaż pamiętałam, że nie zdołałam zniszczyć tamtych sopli, postanowiłam podjąć jeszcze jedną próbę rozbicia lodu. Tak samo, jak wcześniej, moje uderzenia nawet nie zarysowały zimnej bryły więc spróbowałam raz jeszcze. Potem znowu. I jeszcze raz. Szybko rozbolały mnie od tego łapy. Przynajmniej wysiłek sprawił, że na chwilę zrobiło mi się odrobinę cieplej. Niestety po zachowaniu mojego towarzysza wywnioskowałam, że on już tu długo nie wytrzyma. Jego ruchy robiły się coraz bardziej sztywne, z każdą chwila dygotał coraz mocniej. Na sierści i piórach nas obojga błyszczał szron. 
- Ting, musimy opuścić to paskudne miejsce. Podzielimy zaraz los tego nieszczęśnika. 
- N-nie możemy! Musimy go stad zabrać ze s-sobą! - wydusił Odmieniec. 
- Wrócimy tu później, jak już się ogrzejemy - dalej próbowałam go przekonać.
- N-nie mo-ożem-my! - wyjąkał w odpowiedzi mój towarzysz.
Opuściłam nieznacznie uszy. Miałam ochotę wyciągnąć Tinga na powierzchnie siłą. Jednak z drugiej strony, chciałam posłuchać jego nalegania i znaleźć sposób na uwolnienie tego tajemniczego osobnika tu i teraz. W mojej głowie zawitał pomysł, jak to osiągnąć. Otworzyłam torbę i wyjęłam z niej Wilczy Pazur. Wypowiedziałam po cichu życzenie, by ten lód pękł. 
Rozległ się głuchy trzask. Najpierw jeden, potem drugi. Podniosłam wzrok. Na gładkiej warstwie lodu pojawiały się coraz to głębsze rysy. Wreszcie cała bryła zaczęła rozpadać się na kawałki. Większe lub mniejsze odłamki pokryły podłogę. W pomieszczeniu uniosły się kłęby białego kurzu. Natychmiast rozgoniłam to, używając mocy wiatru i w ten sam sposób odgarnęłam kawałki lodu na bok. 
Na początku zobaczyłam przed sobą tylko długie kolce, zupełnie jak u jeżozwierza. Pochodząc bliżej, zauważyłam, że wystają spod nich cztery łapy; tylne - krótsze i przednie - znacznie dłuższe, a także mocniejsze. Do jednej z tych silniejszych przywiązany był stalowy młot. Bardzo zaintrygowana tym widokiem, okrążyłam leżącego bezwładnie stwora, żeby spojrzeć na jego pysk. Zamurowało mnie, kiedy ujrzałam, jak wygląda, a raczej, co go zakrywa. Czaszka niedźwiedzia. Szybko omiotłam wzrokiem jeszcze raz łapy uwolnionej postaci. Kończyły się charakterystycznymi szponami. Zszokowana spojrzałam na Tinga. Wpatrywał się w tajemniczego, nieco podobnego do siebie osobnika. Po chwili wydusił:
- Ja go znam, Pierzasta.
Chciałam coś powiedzieć, ale nie mogłam, chociaż bardzo chciałam. Planowałam zasypać mojego towarzysza pytaniami, lecz jak zawsze w takich sytuacjach, nie zdołałam. 
- Wynosimy się stąd - zarządził Ting. 
Chwytając łapę drugiego Odmieńca i spróbował go pociągnąć do wyjścia. Jednak wkrótce jego szpony odmówiły posłuszeństwa, a on sam wylądował na ziemi. Zwinął się w kłębek i zaczął straszliwie dygotać jak chory w gorączce. Doskoczyłam do mojego towarzysza, złapałam zębami jego płaszcz i podniosłam go. Po tym ruszyłam biegiem w stronę korytarza, by opuścić to straszne miejsce. Nie myślałam już o niczym, chciałam tylko uratować Tinga, który był już powoli tracił świadomość. Na skrzydłach wiatru wyleciałam z podziemi i upadłam razem z Odmieńcem na trawę. Chociaż przetoczyłam się jeszcze kawałek, poczułam ulgę. Wreszcie moje łapy dotknęły czegoś ciepłego. Podniosłam głowę i wypatrzyłam mojego towarzysza. Leżał kilka metrów dalej. Nie ruszał się. Przerażona podbiegłam do niego,złapałam znów za ubranie i zaniosłam do miejsca, gdzie odpoczywała reszta watahy. Szczęście w nieszczęściu, trafiłam od razu na Passera. Ledwo składając słowa w zrozumiały komunikat, poprosiłam go, by splunął gdzieś na ziemię ogniem, żeby mój towarzysz mógł się ogrzać. Smokowi nie trzeba było dwa razy powtarzać, od razu spełnił moją prośbę. Położyłam Odmieńca przy ognisku. Chodziłam tam i z powrotem, nie wiedząc, co ze sobą teraz zrobić. Wpatrywałam się w Tinga czekając, aż da jakiś znak życia. Bardzo się o niego martwiłam, przecież to Strażnik przystosowany do przebywania w Kanionie Magmy, przyzwyczajony do ognia i gorąca! 
- Wyciągnij z mojego plecaka fiolki - usłyszałam nagle głos Odmieńca.
Wykonałam jego polecenie. Podałam mu cztery fiolki, które od zawsze nosił przy sobie. Po incydencie, w którym Arkan złamał Tingowi rękę uderzeniem ogona, wiedziałam, że ich zawartość ma właściwości lecznicze, lecz działające tylko na Strażnika. Jak on to mówił..? "Dwie uleczają ciało, dwie umysł".
Ting wypił dwa małe łyki z jednej fiolki i zakręcił ją. Jeszcze trochę poleżał przy ogniu, może z pięć minut, po czym podniósł się do pozycji siedzącej. 
- Będziesz żył? - spytał Passer.
- Będę - odparł Odmieniec, po czym zwrócił się do mnie. - Wracamy do tamtej komnaty. Wracamy po Baldora.

<C. D. N.>

Uwagi: brak

Od Lind "Skruszony szmaragd" cz. 1

Wrzesień 2023
Passer zaczął przechylać się w stronę ziemi. Uderzył jeszcze parę razy skrzydłami, przyspieszając. By tradycji stało się zadość, zanucił jakąś pieśń o mieczu i szabli. Szkoda tylko, że była zbyt przesycona archaizmami, bym mogła zrozumieć całą treść. Ting natychmiast się przyłączył do smoka i jak później się okazało, znał tekst lepiej od niego. As kiwał głową do melodii, a za trzecim powtórzeniem refrenu spróbował śpiewać razem z nimi. Wychwyciłam jednak, że wymawiał niektóre słowa inaczej, niż Passer i Ting, więc prawdopodobnie robił to po prostu niepoprawnie. Piosenka była znośna przez pierwsze minuty. Szkoda tylko, że trwała piętnaście razy dłużej. Kiedy moich uszu co chwila dobiegał ten sam, wtórny refren, myślałam, że zaraz będę musiała przeskoczyć na grzbiet innego smoka.
Po chwili nasz przewoźnik złożył skrzydła i zaczął spadać niemalże zupełnie pionowo w dół, jak pikujący sokół. Dotychczas bardzo oddalone lasy, zbliżały się do nas z zawrotną prędkością. Dostrzegłam, że Ting jedną łapą przytrzymywał czaszkę zakrywającą jego pysk, a drugą schwycił szpikulec wyrastający z karku smoka. Leah wyglądała, jakby próbowała ukryć lekki niepokój. Tori złapała się Asgrima, który ze szczenięcym entuzjazmem czerpał radość ze sposobu lotu Passera. Moje nastawienie do zaistniałej sytuacji było dosyć podobne do postawy Asa. Jak zahipnotyzowana patrzyłam na rosnące w oczach drzewa i słuchałam szumu wiatru. Jeszcze nigdy nie leciałam tak szybko. 
Smok zmienił kąt podchodzenia do lądowania odrobinę za późno i zbyt gwałtownie. Nie zdążył wyhamować, przez co uderzył tylnymi łapami o drzewa. W powietrze wystrzeliła masa połamanych gałęzi. Naszego przewoźnika zarzuciło. Kilku pasażerów (w tym i ja) o mało nie spadło z jego grzbietu. Dobrze, że przynajmniej byliśmy już znacznie bliżej ziemi. Passer uderzył jeszcze kilka razy skrzydłami, by już nie przedzierać się przez korony drzew. Teraz trzeba było znaleźć dogodniejsze miejsce, do lądowania; nieco bliżej pozostałych. 
Kiedy wreszcie się zatrzymaliśmy przy krańcu lasu, pierwsza zeskoczyłam na trawę. Nareszcie postój - pomyślałam, rozprostowując zdrętwiałe kończyny. Miałam szczerą nadzieję, że będzie trwał jak najdłużej. Zanosiło się w końcu na deszcz. Największą wadą podróżowania na grzbiecie smoka (wyłączając irytujące przyśpiewki, ale to zdaje się problem obejmujący tylko Passera) było siedzenie cały czas w praktycznie tej samej pozycji. Parę razy próbowałam lecieć obok naszego przewoźnika, ale na takich wysokościach znosił mnie wiatr. Nie mówiąc już o tym, że było mi trudno na dłuższą metę nadążyć za smokami. Także, nie schodziłam ze swojego miejsca zbyt często poza postojami. 
Wkrótce koło mnie stanęli wszyscy moi współpasażerowie, to jest kolejno Torance, Leah, Asgrim, a na końcu nasi towarzysze. Poszliśmy znaleźć Nobilium, ponieważ gdzie był on, tam były i Afy. Od nich dowiemy się, ile czasu mniej więcej spędzimy w tym miejscu. 
***
Zapowiadał się bardzo długi postój. Nie dość, że po raz kolejny nie dopisały warunki pogodowe, to jeszcze kilka koszy było źle zabezpieczonych i ich cenna zawartość rozsypała się podczas lotu gdzieś w obrębie tego lasu. Nie powiedziano nam jednak, co konkretnie zginęło, bo już wyznaczono grupę odpowiedzialną za wyzbieranie tego wszystkiego. Mieli koniecznie zdążyć dzisiaj. Na szczęście my, czyli niezaangażowani w poszukiwania, możemy spędzić ten postój tak, jak każdy inny; na odpoczynku, polowaniu i czymkolwiek tylko zapragniemy. 
Ja wybrałam polowanie, lecz nikt z moich przyjaciół nie chciał dziś się do mnie przyłączyć. No, poza Tingiem, któremu tak naprawdę zależało na obejrzeniu, jak mniej więcej wygląda okolica. Nie byłam pewna, co tym razem będę tropić. Postanowiłam, że pójdę pierwszym śladem zwierzyny łownej, na który trafię. Zaczęłam węszyć i już po kilku minutach znalazłam świeży zapach zająca. Ruszyłam w odpowiednim kierunku, najciszej, jak się dało. Mój posiłek mógł być bardzo blisko. Szczęście, że Ting już sam wiedział, iż w tej sytuacji nie powinien podążać za mną krok w krok i hałasować zawartością swojego plecaka. 
Moim oczom nagle ukazała się para długich uszu, wystająca spośród wyższych roślin. Zatrzymałam się, bo zając ewidentnie coś zauważył. Byłam jeszcze zbyt daleko, by go dosięgnąć, więc trzeba było poczekać, aż o tym zapomni. Po parunastu sekundach szare uszy opadły. Usłyszałam chrupanie wskazujące na to, że gryzoń wrócił do spożywania korzonków i kto wie czego tam jeszcze. Prawie szurając brzuchem po ziemi, podeszłam jeszcze bliżej. Wreszcie wyskoczyłam z ukrycia w stronę szaraka. Gryzoń zdążył jednak uskoczyć spod moich kłów i rzucić się do ucieczki. Nie było to dla mnie nic nowego, więc pobiegłam za nim. Desperacko próbował mnie zgubić, lecz bezskutecznie. Wkrótce dogoniłam zająca i schwyciłam w zęby. Idealny posiłek dla jednej osoby. Byłam bardzo głodna, więc zjadłam całego. Kiedy skończyłam obgryzać ostatnie kości, przyszedł do mnie Ting. 
- I co, jak ci się podoba okolica? - spytałam, ocierając pysk. 
Odmieniec wzruszył ramionami. 
- Jest zwyczajna. Parę drzew, parę kamieni, trochę krzaków i dwa strumienie. 
- A czego się spodziewałeś? - Wstałam i spojrzałam na mojego towarzysza. 
- Wskazówek - mruknął bez entuzjazmu po chwili. 
Wtedy zauważyłam, że trzymał w łapie cyrkon, który mu przyniosłam prawie dwa miesiące temu. Przypomniałam sobie, jak od zakończenia akcji z poszukiwaniem jajek, Ting na każdym przystanku szukał miejsc lub osób, mających związek z tym oszlifowanym kamieniem. Niestety nie napotkaliśmy żadnych inteligentnych stworzeń, ani śladów ich działalności. Tylko lasy, łąki, pola, góry; terytoria zamieszkane tylko przez zwierzynę łowną i potwory. Po tygodniu Odmieniec przestał rozmawiać ze mną o bezowocnych poszukiwaniach, więc odniosłam wrażenie, iż odpuścił. Nadal jednak raz po raz znikał, by wrócić po godzinie, dwóch, czasem na koniec postoju. Nie zwróciłam wówczas na to zachowanie szczególnej uwagi, przecież kiedy mieszkaliśmy na terenach należących do watahy często wędrował nie wiadomo gdzie. Teraz zrozumiałam, że wyciągnęłam błędne wnioski z jego zachowania.
Przez myśl przeszło mi, żeby znów założyć Błękitne Oko i dowiedzieć się, co teraz odczuwa mój towarzysz, lecz odrzuciłam tę myśl. Po chwili milczenia, spytałam, czy mogę mu jakoś pomóc. Odpowiedź była przecząca. 
- To może... Pójdziemy poszukać jakiś owoców? - spytałam. - Wiesz, gdzie będą owoce, tam będą i owady - Chciałam jakoś rozweselić Tinga, odwrócić jego myśli od pytań bez odpowiedzi. 
- Jest to jakiś sposób na zabicie czasu - przyznał. 
Wygląda na to, że sam miał ochotę zająć się czymś innym. W końcu podczas podróży miał kumpli-muzyków, a na ziemi na ogół każdy był pochłonięty swoimi sprawami. Poszłam dalej przed siebie. Odmieniec dogonił mnie. Zaczęłam rozmowę na jakiś niezobowiązujący temat, żeby nie dopuścić do powrotu nieprzyjemniej i odrobinę przygnębiającej ciszy. Trochę pogadaliśmy o ostatnich wydarzeniach w watasze. Ze zmieniającego się tonu Tinga wywnioskowałam, że trochę poprawił mu się humor. 
Wtem dostrzegłam, pomiędzy drzewami coś odbijającego światło. W pierwszej chwili uznałam, że to może być woda, lecz postanowiłam sprawdzić z bliska. Wówczas naszym oczom ukazały się pokruszone bryły lodu, otoczone śniegiem. Nie brakowało pośród nich także paru wyrastających ze skalistego podłoża sopli.
- Czy to znowu... - nie mogłam dokończyć zdania. Zamiast tego podbiegłam do naszego znaleziska i uderzyłam je pazurami. Nie zdołałam go nawet zarysować. Zupełnie, jak przy okazji tych szpikulców znalezionych w, nazwijmy to, Lesie Aratrisa. 
- O co tutaj chodzi?! - rzuciłam, sama nie wiem do kogo. - Jak... - urwałam, widząc, co znajdywało się pośród bloków lodu. 
Było to dziura w ziemi o średnicy półtora metra. Zdawało mi się, że prowadziła, do jakiegoś podziemnego przejścia. Poczułam, że Odmieniec wskoczył na mój grzbiet. Zajrzeliśmy do tunelu. Zakręcał, więc nie byliśmy w stanie dostrzec zbyt wiele. 
- Musimy tam zejść. - oznajmił Ting, trzymając się mocno mojej sierści. 

<C. D. N.>

Uwagi: brak.


Od Asgrima "Polowanie na kocura" cz. 1

Listopad 2023
O Białym Królestwie oraz o jego władcy krążyły legendy. Białe Miasto - jako stolica tego monstrualnego państwa - zawsze jawiło mi się jako coś doskonałego, pięknego i przede wszystkim nieosiągalnego. Chyba nie było wilka, który nie słyszał o tym miejscu oraz nie zamarzył (choćby przez chwilę!) o zamieszkaniu w nim. Owszem, zasady były - delikatnie mówiąc - surowe, ale czego można było się spodziewać po tak wielkim mieście? 
Kiedy zauważyłem olśniewająco białe bramy, których nie spodziewałem się ujrzeć nigdy w całym swoim życiu, byłem w niemałym szoku. Zresztą, nie ja jeden nie miałem pojęcia, że zwyczajowy postój będzie w t a k i m miejscu. Byłem pewny, że nawet największe marudy zaczęły skakać z podekscytowania. Oczywiście gdzieś głęboko w swoim wnętrzu. 
Niestety, szybko okazało się, że życie w Białym Mieście było znacznie trudniejsze, niż mogłem przypuszczać. Koszty życia nie należały do najmniejszych, nawet po odjęciu zapłaty za nocleg, który uregulowała Suzanna (za co byłem jej niewyobrażalnie wdzięczny). Fundusze watahy nie były jednak na tyle wysokie, by wyżywić tak wielkie stado w całości. Byliśmy zmuszeni radzić sobie sami.
- Sześć bellos za zwykły obiad? - przeczytałem napis na tablicy z cennikiem i omal nie złapałem się za łeb w czystym niedowierzaniu. Co prawda nie wiedziałem, ile to było po przeliczeniu, ale z pewnością dużo.
- Trzydzieści sześć Srebrnych Gwiazdek - burknęła Torance - Też mi się to nie podoba, ale musimy coś jeść.
- Ale to zwyczajne zdzierstwo!
Ledwo powstrzymałem się od krzyku. Nie chciałem, by karczmarz przypadkowo mnie usłyszał. Co prawda Elvin nie wyglądał specjalnie groźnie, ale wolałem nie ryzykować. W końcu jako właściciel mógł sobie pozwolić na podsienie cen, a do tego nie chciałem dopuścić. W żadnym wypadku.
- "A czego innego możemy się spodziewać po stolicy tak szanowanego królestwa?" - Mała nieznacznie zniżyła głos, niewątpliwie próbując udawać mnie. - Ciekawe kto to powiedział... As, masz może jakiś pomysł?
Przewróciłem oczami i wyszedłem z karczmy. Nie zamierzałem nic kupować, póki naprawdę nie zgłodnieję. Zresztą, życie w zwykłej watasze nauczyło mnie radzenia sobie nawet zimą, gdy zwierzyny łownej było znacznie mniej.
O rany, na samo wspomnienie zrobiłem się głodny...
- Wiesz co? - zagadnąłem moją partnerkę, która cały czas szła u mojego boku - Właśnie w tym momencie zdałem sobie sprawę, jak bardzo nie doceniałem upolowanej przez ciebie zwierzyny... Była świeża, smaczna i całkowicie darmowa. 
Torance parsknęła głośno, podrywając tym samym do góry grzywkę, która ostatnio trochę urosła i - ku wielkiej boleści wadery - jeszcze częściej wpadała jej do oczu. Zirytowana ciągłym odgarnianiem, samica zaczęła niedawno mówić o przycięciu jej, co z kolei nie ucieszyło mnie. Lubiłem jej niesforną sierść taką, jaka była i nie chciałem, by Młoda się jej pozbywała.
- Szkoda, że zrozumiałeś to dopiero, kiedy zostałam całkowicie odcięta od jakichkolwiek polowań... - powiedziała. - W każdym razie masz rację. Jedząc regularnie, możemy zbankrutować przed końcem zimy.
Westchnąłem głośno, próbując tym samym dać upust wzbierającej we mnie frustracji.
- Myślisz, że moglibyśmy się podjąć jakiejś pracy?
Niedaleko nas wybrzmiały wesołe piski szczeniaków. Zerknąłem w tamtą stronę i zobaczyłem wyjątkowo liczną i energiczną gromadę młodych lisków. Tak naprawdę nie wiedząc, dokąd zmierzaliśmy, skręciliśmy w najbliższą uliczkę. Szczęśliwie grupka nie podążyła za nami i po chwili ich głosy zaczęły się coraz bardziej oddalać. Kiedy zrobiło się względnie cicho, Torance odpowiedziała:
- Może... Tylko co niby mielibyśmy robić? Jestem myśliwym, a nie wiem jak ty, ale ja nie widzę tutaj żadnej zwierzyny łownej... Ty natomiast masz znacznie większe szanse. Możesz zrobić te swoje czary-mary z eliksirkami.
Uniosłem brwi.
- "Czary-mary"?
- Wiesz co mam na myśli. 
- Pomijając już kwestię tego, że do tworzenia eliksirów nie potrzeba mocy magicznej twórcy, to nie mam zbyt wiele magicznych roślin, które z kolei już są niezbędne. Może udałoby mi się zrobić kilka fiolek, ale szybko zabrakłoby mi składników na następne.
Nie mogłem się powstrzymać przed dobitnym podkreśleniem niektórych słów, co spowodowało ciche prychnięcie mojej towarzyszki. Nie widziałem tego, ale z pewnością do tego przewróciła oczami. Takie zachowanie byłoby bardzo w jej stylu.
- Mógłbyś je kupić za pieniądze ze sprzedaży - zaproponowała Tori.
Niemal od razu pokręciłem pyskiem.
- Niewiele osób kupi eliksiry od nieznajomego basiora. Musiałbym sprzedawać je naprawdę tanio, by ktoś się nimi zainteresował, a rośliny są tutaj pewnie równie drogie, co wszystko inne. Zabawa niewarta zachodu. - westchnąłem. - Poszukajmy lepiej jakiegoś interesującego ogłoszenia.
Tori mruknęła coś na znak zgody i od razu zaczęła się rozglądać po okolicy. Postanowiłem nie tracić czasu i również poszukać jakiejś kartki. Podczas naszych małych poszukiwań, staraliśmy się za bardzo nie oddalać od siebie. Oboje zdawaliśmy sobie sprawę, że jeśli zgubimy się w tłumie różnorakich istot, ponowne odnalezienie może być odrobinę problematyczne. Taktyka ta miała jednak pewien minus - nie mogliśmy przeszukać większego terenu w krótszym czasie.
Poza tym, jakby na złość, w miejscu, w którym się znajdowaliśmy, nie było zbyt wiele zleceń, a głównie jakieś reklamy, które nieszczególnie nas interesowały. W końcu, kiedy już zauważyłem ogłoszenie na temat zaginionego medalionu (miał być jakąś rodową pamiątką o wielkiej wartości sentymentalnej, takie bzdury), to było ono całe odrapane i wyblakłe ze starości. Nie było sensu szukać wilczycy, która je wywiesiła, ani tym bardziej samego naszyjnika.
W którymś momencie zauważyłem niewielką tablicę z wywieszonymi na niej ogłoszeniami różnego typu. Przeważały na niej oferty sprzedaży, jednak wśród nich uchował się krótki opis zlecenia. Miało ono polegać na wytropieniu i zabiciu demonicznego kota, który zabił niejaką Felicię. Zadanie może nie wyglądało na najprostsze, ale wysoka nagroda była aż zbyt kusząca. Poza tym nie byłbym sam...
Nie zastanawiając się dłużej, wysłałem mentalny obraz ogłoszenia do mojej partnerki. Masz może ochotę zapolować?
O każdej porze dnia i nocy - odpowiedziała.

Zgodnie z podanym adresem poszliśmy w odwiedziny do rodziców zmarłej wilczycy. Oczywiście nie obeszło się bez gubienia się, korzystania ze "skrótów" (które ze skrótami miały tyle wspólnego co ja z ośmiornicą) oraz pytania o drogę miejscowych. Większość z nich próbowała nam pomóc, nawet pomimo naszego całkowitego braku wiedzy o mieście, jednak znalazło się też kilka osób, które nie raczyły chociaż zaszczycić nas spojrzeniem. A podobno to my byliśmy wilkami z dziczy...
Po dłuższym czasie trafiliśmy do niewielkiej kamienicy, która była jeszcze dalej od centrum, niż karczma, w której aktualnie mieszkaliśmy. Trochę niepewnie uderzyłem w drzwi odpowiedniego mieszkania i grzecznie zaczekałem, aż ktoś je otworzy.
Szczęśliwie nie musieliśmy długo czekać; zaledwie kilka chwil później w drzwiach stanęła niska i pulchna kobieta w średnim wieku. Na jej twarzy widniał ból, który widziałem bardzo wyraźnie i to bez jakichkolwiek mocy związanymi z odczytywaniem emocji.
- Ee... Dzień dobry - Ukłoniłem się niepewnie. - My w sprawie tego ogłoszenia.
Kobieta zmierzyła nas spojrzeniem, niewątpliwie oceniając, czy podołamy zadaniu. A może pomyliliśmy adres i zastanawiała się właśnie o jakie ogłoszenie mogło chodzić? Nie, na pewno nie. Przecież wszystko się zgadzało... Chociaż rodzice Felicii mogli się przeprowadzić.
Już chciałem przeprosić za najście i odejść, gdy nieznajoma cofnęła się, robiąc nam przejście.
- Wejdźcie.

<C.D.N.>