sobota, 31 sierpnia 2019

Od Torance "Ból jest taki zabawny"

Lipiec 2024
Zabłądziłam. Wiedziałam to od momentu, kiedy zabrakło porozstawianych w równych odstępach latarni. Ciemną ulicę z dwóch stron ograniczały wysokie ściany budynków. Gdzieś w oddali tliło się niewielkie światełko i to ono skusiło mnie, żebym szła dalej. Byłam ciekawa tego, co znajdę na końcu tej drogi.
Płomień co jakiś czas znikał. Nieregularny czas światła i ciemności. Marszczyłam brwi, zastanawiając się nad tym. W końcu zbliżyłam się na tyle, by zauważyć, że to wilki kłębiły się wokół ognia niczym ćmy. Już z oddali wyczuwałam wielkie podekscytowanie, satysfakcję i... strach.
Podeszłam jeszcze bliżej i przepchałam się między nimi.
Zapach krwi uderzył w moje nozdrza. W centrum koła, które stworzyły wilki, stała jakaś wadera. Obok niej, na brudnej ziemi leżał basior. Ciemnoczerwona krew spływała z jego piersi. Patrzyłam na tę scenę jak zahipnotyzowana.
Tłum rozpoczął odliczanie. Kiedy dotarł do pięciu, a basior nadal nie wstał, oczywistym się stało, że przegrał w tej walce.
Przez myśl przeszło mi, jakby skończyła się moja własna bójka. Od czasów szkolnych nie walczyłam. Nigdy też nie robiłam tego dla pieniędzy. Ciekawość kotłowała się pod moją skórą. Mięśnie paliły gotowe do walki.
Wojownicy zeszli ze środka i wmieszali się w tłum. Ich miejsce zajął dość stary samiec o siwej sierści.
- Czy ktoś jeszcze chciałby się zmierzyć? - spytał.
Do basiora podszedł jakiś wilk. Złota sierść zalśniła w ognistym świetle. Nie musiał nic mówić. Oczywistym było, że to on chciał walczyć.
Zawahałam się. Samiec był ode mnie znacznie większy i zapewne silniejszy. Czy powinnam zaryzykować?
Ktoś zaczął przepychać się w stronę środka. Podjęłam szybką decyzję i podeszłam do wilków. Ci od razu zmierzyli mnie spojrzeniem. Odwdzięczyłam się tym samym. Oceniałam mojego przeciwnika, szukając ewentualnych słabych stron.
Momentalnie rozpoczęły się zakłady. 
- Posiadacie medaliony lub eliksiry wspomagające w walce?
Pokręciłam łbem.
- Nie - powiedział basior. Miał wysoki głos, całkiem niepasujący do jego sylwetki.
- Dobrze.
Prowadzący odsunął się od nas.
- Zaczynacie, kiedy doliczę do dziesięciu - powiedział - Uwaga, zaczynam. Jeden, dwa, trzy...
Głęboki oddech. Czy ja naprawdę za moment wezmę udział w ulicznej walce? 
- Cztery, pięć, sześć...
Czy mogłabym się teraz wycofać? Nie chcę walczyć. Nie chcę czuć bólu. Nie chcę przegrać.
- Siedem, osiem, dziewięć...
Uspokój się, Tor. Będzie dobrze. Dasz radę.
- Dziesięć!
Wysłałam w swoją stronę iskrę magii. Dodałam sobie pewności siebie, izolując całe przerażenie, które kłębiło się w moim podbrzuszu i wywoływało mdłości. Będzie dobrze.
Krążyłam wokół mojego przeciwnika. Co jakiś czas któreś z nas podbiegało do drugiego i próbowało zaatakować. Nadaremnie. Uniki były idealne. Zarówno moje, jak i jego.
Widownia zachęcała nas wiwatowaniem. Basior był dla nich Złotym, a ja Rudą. Proste nazewnictwo od koloru futra. Nie dało się nas pomylić.
Wysłałam w jego stronę pierwsze uczucie, które przyszło mi do głowy. Nie było zbyt wyrafinowane, ale rozbawienie miałam opanowane do perfekcji. Kiedy byłam szczeniakiem, wywoływałam je dość często.
Samiec uśmiechnął się delikatnie. Czekałam na gromki wybuch śmiechu, który wybiłby go z rytmu. I otrzymałam go. Tylko nie u tej osoby, co chciałam.
Śmiech wydobył się z mojego gardła, a w oczach momentalnie pojawiły się łzy rozbawienia. Zaklęcie musiało odbić się od niego rykoszetem i trafić we mnie. 
Basior skorzystał z okazji. Poczułam jak jego łapy przygwożdżają mnie do ziemi. Zaśmiałam się głośniej.
Och, ta sytuacja jest taka zabawna! 
Zęby wbiły się w moje ciało.
Nie. Chwila. Wcale nie jest.
Momentalnie otrzeźwiałam. Spróbowałam wyswobodzić się spod jego łap, jednak samiec trzymał mnie mocno.
Przerażenie. Zęby wbijające się mocniej w różne części mojej szyi. Piekący ból. Powolne odliczanie widowni.
Spróbowałam wysłać w stronę przeciwnika falę mrożącego krew w żyłach lęku. Nie minęła chwila, a już z mojego gardła wydobył się wrzask.
- Nie ze mną te numery, skarbie - mruknął samiec.
Zdałam sobie sprawę, że miał żywioł pokrewny mojemu. Może umysłu, może dosłownie uczuć. Odesłanie ataku nie było trudne, a przy tym zabójczo skuteczne. Nie miałam szans. Nie po moim głupim ruchu. 
Znieruchomiałam. Poczucie porażki zwiększało się z każdym kolejnym słowem tłumu.
- Pięć.
Wilk się odsunął. To koniec. Przegrałam.

Białe Królestwo: "Nigdy nie wiesz, co się wydarzy" cz. 11

Uwaga! To opowiadanie ze względu na przedstawioną w niej przemoc jest kierowane dla osób w wieku powyżej 16 lat.

Czerwiec 2024 r.
W celi rozległ się szczęk zamka. Dawno nie oliwione drzwi zaskrzypiały przeraźliwie. Elvin patrzył pustym wzrokiem przed siebie. Obserwował kamienne cegły ściany. Spędził w tym miejscu ostatnie kilka godzin. Nie mógł podnieść ręki, ani ruszyć nogą. Jego kończyny były przymocowane metalowymi blachami do podłokietników i nóg krzesła. Gdzieś krzątał się kat, ale Elvin już kompletnie stracił nim zainteresowanie.
– Dzień dobry.
Elvin ani drgnął.
– Dzień dobry – powtórzył mężczyzna.
Elvin wciąż milczał.
– Wciąż sądzisz, że możesz mnie ignorować? – zapytał doskonale mu znanym lodowatym tonem. Stanął centralnie przed nim. Elvin leniwie podniósł wzrok do jego twarzy. Nie widział jej wyraźnie. Już w pierwszych dniach pobytu w więzieniu odebrano mu okulary. Bez nich niewiele widział, a przynajmniej nie w ludzkiej formie. Wiedział jednak kto to na podstawie samego głosu.
– Dzień dobry, generale – powiedział cicho.
– Głośniej.
– Dzień dobry, generale...! – powtórzył, ale jego osłabiony z odwodnienia głos nie pozwolił mu na osiągnięcie większej głośności. Kat parsknął z rozbawieniem, nie przerywając czyszczenia swoich ulubionych zabawek.
– Bardzo dobrze – pochwalił go Patrick. Położył stalową dłoń na łysej głowie Elvina. Prócz chłodu metalu poczuł również ból. Miał w tamtym miejscu siniaki.
– Co ja mam z tobą zrobić? – powiedział jakby do siebie Patrick.
– Może wytrącanie rzepek? – zasugerował kat.
Patrick przykucnął tuż przy Elvinie. Teraz miał twarz na wysokości jego kolan.
– Co na to powiesz? – zapytał Patrick
– Nic.
– Na pewno nic?
– Nic... – powtórzył jeszcze ciszej.
Patrick położył stalową rękę na jego dłoni. Elvin cicho krzyknął z bólu. Patrick wgniótł ją jeszcze mocniej, a później powoli zaciskał w pięść. Po policzkach byłego karczmarza popłynęłyby łzy, gdyby tylko nie to odwodnienie. Czuł, jak połamane kości ulegają coraz mocniejszemu przesunięciu.
– O, tak ładnie mi mów... – powiedział cicho Patrick.
Elvin zaczął szlochać.
– Błagam, nie... Proszę...
– Jesteś pewien?
Patrick dość gwałtownie ścisnął jego dłoń. Po celi poniósł się świdrujący wrzask.
– Najwyraźniej jednak stać cię na więcej... Oszukałeś mnie – oświadczył z rozczarowaniem Patrick. Wstał.
– Jesteś pewien, że nie masz mi nic więcej do powiedzenia?
Pierś Elvina nierówno podnosiła się i opadała. Drżał. Patrick znowu chwycił za posiniaczone miejsce, tym razem na brodzie, i pociągnął w górę. Elvin czując piekący ból w karku, pisnął. Teraz patrzył w kierunku twarzy generała. Widział jej zarys przez brutalnie świecące z góry słońce.
– Patrz na mnie, jak do ciebie mówię.
– N-nie... nie mam nic... więcej... powiedziałem... wszystko... – wyjęczał. Patrick prychnął z poirytowaniem. Gwałtownie puścił jego głowę. Jego zdrętwiały kark zalał się kolejnymi falami bólu.
– Możesz mu wytrącić jedną rzepkę, a później każ odprowadzić do jego celi. Drugą się zajmiesz przy innej okazji. Jeśli powie coś ciekawego, masz mi natychmiast zameldować.
– Tak jest, panie generale – odpowiedział kat.
Patrick skierował się do wyjścia. Kiedy otwierał drzwi, katowi coś się przypomniało.
– A co z wodą? Może nam niedługo paść...
Elvin poczuł na sobie spojrzenie Patricka.
– Maksymalnie jeden kubek wody na godzinę.
Później do jego uszu dobiegł huk zamykanych drzwi. To tylko dodatkowo podrażniło jego migrenę, niosąc się bolesnym echem po ciążącej głowie.

Białe Królestwo: "Nigdy nie wiesz, co się wydarzy" cz. 10

Styczeń 2024 r.
– Jesteś pewien, że to dobry pomysł? – zapytał Carlo, wpatrując się w przed chwilą rozpalony ogień.
– Absolutnie – odpowiedział siedzący kilka metrów za nim młody mężczyzna. Był ukryty w cieniu jednego z drzew. W ciemności prawie w ogóle go nie widzieli. Jedynie trupio blada cera odbijała się w świetle płomieni.
– To dość ryzykowna akcja – skomentowała Lucy. Carlo jej zgodnie przytaknął. Ravyn w milczeniu spoglądała na każdego, wyczekując ich reakcji. Severus w milczeniu patrzył na ogień.
– Sądzę, że gra jest warta świeczki – odpowiedział jej Anonim. Lucy próbowała zaobserwować, jaką miał minę, ale poszło to na nic.
– To może się źle skończyć – dorzucił Mirand. Alex w milczeniu głaskał go po kolanie.
– Naprawdę uważacie, że pozbycie się najokrutniejszej władzy w dziejach Białego Królestwa to zły pomysł? Jest nas dość wielu, aby sobie jakoś poradzić.
Wciąż nie wyglądali na przekonanych. Anonim zacisnął usta w wąską kreskę.
– Severus to dobry władca. Sądzę, że lud go dobrze zna i zgodziłby się na taką zmianę władcy.
– Nie wiesz, jaką mam teraz opinię. Zaszło wiele zmian od czasów, kiedy jeszcze byłem pełnoprawnym księciem. Lud też mnie nienawidzi. Rzekomo dokonałem zamachu na brata, ale przysięgam wam – nic takiego nie miało miejsca! Była to parszywa plotka. Nie chcę, aby uległo to spełnieniu – Jego głos z każdym zdaniem nabierał mocy, aż do niemal całkowitego wyciszenia. Lucy zacisnęła palce na jego dłoni.
– Wierzymy, że nic nie planowałeś, Sev... – wyszeptała.
– W takim razie przypisuję sobie zaplanowanie wszystkiego – prychnął Anonim – Zgodnie z prawdą zresztą.
Nikt mu nie odpowiedział. Jedynie Mirand patrzył prosto na jego twarz, lecz nie w oczy. Nie był nawet pewien, gdzie się one znajdują. Od czasu do czasu ogień mu przysłaniał zarys sylwetki mężczyzny.
– Jak mam was przekonać? – westchnął.
– Nie chcemy porzucać wszystkiego, co sobie tutaj zbudowaliśmy. Nie teraz. Dobrze się tutaj nam żyje – oświadczył Mirand.
– A co jeśli powiem, że takie jest właśnie nasze przeznaczenie? Dobrze wiecie, jakie mam możliwości. Wiecie, że potrafię znacznie więcej od was wszystkich i mogę się bez problemu równać z Glorym. To właśnie jego moc sprawia, że nikt nawet nie próbuje obalić jego władzy. Jak tak dalej pójdzie to będzie pełnić tę funkcję w nieskończoność. Jest nieśmiertelny. Ja z kolei niebawem was opuszczam. Jeśli nic nie zmieni się teraz, prawdopodobnie nie zmieni się nigdy.
– Opuszczasz? – powtórzyła Lucy. Wyglądała na zszokowaną.
– Tak, opuszczam. I prawdopodobnie już nigdy nie wrócę.
– Skąd wiesz...? – zaczął Tadashi.
– To dłuższa historia, której nie chce mi się wam streszczać. To jak, idziecie ze mną, czy zbyt boicie się o własny tyłek?
Odpowiedziało mu uporczywe milczenie. Po kilkunastu sekundach stracił cierpliwość.
– Jasne, nie ocalicie ich wszystkich, bo...
– Daj się nam zastanowić – wtrąciła Shaten.
Anonim westchnął z drobnym poirytowaniem.
– Im prędzej się tym zajmiemy, tym lepiej.
– Właściwie czemu nie obalisz tej władzy sam, skoro jesteś taki potężny? – zapytał Mirand.
– Nie znam terenu... i ktoś musi odwracać uwagę strażników.
Carlo poczuł spojrzenie na swoich plecach.
– Sądzę, że mogę się poświęcić i iść jako przewodnik – wymamrotał.
– Carlo! – wykrzyknęła z oburzeniem Lucy.
– Kto nam będzie zawracać tyłek w środku nocy, jak ciebie zabraknie? – skomentował z oburzeniem Mirand. Alex jak zwykle milczał, zdając się na wolę swojego męża.
– I tak nie mam rodziny, nie mam nikogo kogo bym kochał tak mocno jak wy kochacie siebie – Wzruszył ramionami, po czym oparł się głową o pień drzewa – I mam doświadczenie w walce. Nic mi nie będzie.
– Takiej odpowiedzi oczekiwałem – skomentował Anonim.
– Jesteś bez serca – warknęła Lucy.
– Skąd wiedziałaś? – zapytał z rozbawieniem.
Carlo wpatrywał się w gwiazdy i lecące ku nim iskry ognia. Nie słuchał już dalej. Wolał przemilczeć to, że Patrick jest jego bratem i to właśnie między innymi z jego powodu opuścił Białe Królestwo. Chyba jedyną osobą, która o tym wiedziała, był Anonim. Wiedział też, że Patrick najchętniej rozszarpałby go na strzępy przy najbliższym spotkaniu. I jego, i Anonima.
Co gorsza był do tego zdolny.

Od Eterny "Małe-duże śledztwo" cz. 2

Sierpień 2024 r.
Eterna skulona czekała w zaułku przed kamienicą zamieszkiwaną przez Urthię. Powoli zapadał zmrok. Obserwowała niebo, które stopniowo przechodziło z chłodnego odcienia błękitu aż do różu, pomarańczu, a na końcu fioletu i granatu. Na końcu zaskrzyły się gwiazdy przypominające jej sztylety. Nadal na niebie zostały czerwone smugi. Zaczęła sobie wyobrażać, że to gwiazdy zabiły słońce, a teraz krwawi. Przymrużyła oczy.
Nagle usłyszała szelest, a następnie szmer zbliżających się kroków. Ostrożnie wychyliła się zza progu i dostrzegła nie za wysoką sylwetkę wilka. Na jego futrze jaśniały złote runy. To musiał być on. Znowu się schowała.
– Ktoś tam jest? – zakrzyknął. Eterna wciągnęła powietrze z nadzieją, że odpuści.
On jednak się zatrzymał. Ta chwila dłużyła się jej w nieskończoność. Basior postąpił jeszcze kilka kroków w tamtym kierunku, ale zaraz potem znowu zapanowała cisza. W jej kierunku powiał wiatr. Czuła wyraźnie jego zapach. Śmierdział błotem, śmieciami i krwią. Był jeszcze czwarty aromat, którego jednak nie umiała doprecyzować. Podejrzewała połączenie dymu z jakimiś ziołami... Bądź narkotykami.
– Lene, to ty?
– Alva – rzuciła Eterna z nadzieją, że w czymś to jej pomoże.
– Alva? – powtórzył. Brzmiał na zagubionego.
– Nowa dilerka. Miałam się z tobą spotkać.
Zapanowała cisza. Przygryzła wargę.
– Ach – westchnął nieco ciszej. Zaczął się zbliżać. Eterna otworzyła szerzej oczy, nie wierząc w to, co się właśnie działo. Kiedy obróciła głowę, niemal zerknęła się nosami z Kashielem. Mimo niemal całkowitej ciemności prócz blado błyszczących run na jego ciele dostrzegła, że miał pomarańczowe oczy.
– Przyjdę po towar za chwilę. Przyniosę kasę.
Eterna starając się zachować spokój, skinęła głową. Basior się oddalił. Odetchnęła dopiero słysząc trzask zamykanych drzwi. Wtedy zaczęła intensywnie myśleć, co dalej robić. Czy Kai wspominał jej o jakichś roślinach mających działanie narkotyzujące? Wyszła na uliczkę, starając się coś naprędce wymyślić. Póki co było tam zupełnie pusto. Przeszło jej przez myśl, aby zerwać z czyjejś doniczki losową roślinę i mieć nadzieję, że Kashiel nie zdąży jej zapalić i się jakimś sposobem zatruć. Rzuciła się galopem przed siebie. Usiłowała w biegu dostrzec jakieś znajome rośliny, ale nie było to proste. Wtedy przed oczami pojawił się jej nikły obraz rośliny o postrzępionych krawędziach liści.
Po co ci roślina o takim działaniu?
Otworzyła szerzej oczy. Kai znowu się włamał do jej głowy bez jej pozwolenia.
To dłuższa historia – wytłumaczyła się.
Dlaczego jeszcze nie wróciłaś? Co się dzieje?
Będę później. Nic mi nie jest. Dostałam zadanie.
Jakie zadanie?
Później ci wytłumaczę.
W tamtym momencie wypatrzyła jedną z pokazanych przez Kai'ego roślin. Stała na czyichś schodkach w jednym z zaułków. Ktoś najwyraźniej starał się ją ukryć. Skręciła w tamtym kierunku. Dopiero będąc tuż przy schodkach zauważyła, że stała ona za magiczną tarczą. Nie przedostanie się. Przeklęła.
Nie używaj takich brzydkich słów. Użyj zaklęcia piscountius, a później cofnij zaklęciem piscountius non. Masz pięć sekund na zerwanie liścia, bo inaczej cofnięcie czaru nie będzie możliwe.
Uśmiechnęła się, choć wiedziała, że Kai tego nie zauważy.
Dzięki.
Zrobiła to co kazał. Zerwała jeden z liści, a później czym prędzej się ulotniła. Potrzebowała dobrej chwili, aby odnaleźć kamienicę należącą do Urthii. Podejrzewała, że ma jeszcze trochę czasu na odetchnięcie. Wspominała, że Kashiel wracał na jedzenie do domu.
Usiadła na swoim poprzednim miejscu i stopniowo uspokajając oddech, na nowo obserwowała niebo. Czerwone smugi już zniknęło. Słońce się wykrwawiło. Za kilka godzin ktoś będzie musiał je wskrzesić, aby znowu zapanował dzień.
– Jestem – wyszeptał do jej ucha. Spojrzała na niego. Szczerzył się.
– Dwadzieścia Bellos – rzuciła kompletnie losową kwotą.
Basior bez chwili zastanowienia dał jej woreczek z monetami. Przeszło jej przez myśl, że jest lepsza w improwizacji niż zawsze sądziła. Kashiel wziął od niej listek i zaczął odchodzić.
– Czekaj!
Przystanął. Eterna go dogoniła.
– Zawsze chciałam zobaczyć to miejsce, do którego pewnie idziesz... mógłbyś mnie zaprowadzić? Nikt nigdy nie chciał...
– Masz pozwolenie? – przerwał jej.
– Pozwolenie? – zapytała zdezorientowana.
Patrzył na nią morderczym wzrokiem pomarańczowych oczu. Po jej skórze przeszły dreszcze. Niespodziewanie wybuchnął śmiechem.
– Nastraszyłem cię!
Wypuściła powietrze.
– Nie rób tak więcej, bo jeszcze zejdę przez ciebie na zawał! – prychnęła. Wtedy zauważyła, że basior niespiesznie przeżuwa listek, który mu dała. Przełknęła ślinę, przypominając sobie coraz więcej informacji na temat narkomanów, jakie przekazał jej kiedyś Kai.
– Nie stresuj się tak... Wszystko będzie dobrze. Jestem pewien, że chętnie cię poznają. Masz towar, to masz znajomości.
Minął ich jakiś dorosły basior. Rzucił im niezbyt pochlebne spojrzenie, ale poszedł. Z pyska Eterny zszedł uśmiech. Obejrzała się za siebie, ale wilka już nie było. To zaniepokoiło ją jeszcze bardziej. Musiał zauważyć, że krok Kashiela zrobił się dość nierówny, a oczy... Spojrzała na nie. Były krwistoczerwone. Zaczęła mieć wielką nadzieję, że basior nie przewróci się po drodze. Teoretycznie mogła już iść do jego mamy z informacją, co robi nocami, ale chciała doprowadzić to śledztwo do końca, czyli trafić do samego źródła problemów.
– Rodzice cię nie ganiają za bycie dilerem? – zapytał nagle. Jego głos zrobił się bardzo leniwy.
– Jesteśmy w dość... luźnej relacji – odpowiedziała ostrożnie – A twoi nie denerwują się, że bierzesz?
Zaśmiał się złośliwie.
– Sami mnie w to wkręcili.
Zrobiło się jej zimno.
– Co?
– To był ich pomysł.
– Jak to...? – jej głos zadrżał.
– Genialni rodzice, co nie? Teraz nie mogę żyć bez zioła... Może to i nawet lepiej.
Obejrzała się za siebie. Tym razem ujrzała na ulicy dwie sylwetki. Jedną wcześniej mijanego basiora, drugą znacznie niższą od niej. Pojawiła się mgła, przez co nie była pewna szczegółów. Przeczucie jej mówiło, że się do niej uśmiechają. Obserwowali ich.
– Ja na twoim miejscu chyba bym od nich uciekła.
– Dlaczego? – zapytał słodko.
– Sprowadzą cię na dno – pospiesznie obróciła głowę. Miała nadzieję, że się przewidziała.
– Powiedziała dilerka zioła – zakpił.
To zamknęło jej usta. Wtedy dostrzegła w jednym z ciemnych zaułków kolejną wpatrującą się w nich postać. Jej mięśnie zaczęły drętwieć z paraliżującego strachu. Zaczęła się obawiać, czy jest ich tu więcej. Zbyt obawiała się efektów ucieczki. Mogli ją rozszarpać. Przełknęła ślinę.
– Bycie na haju nie jest takie złe, jak się wydaje... brałaś kiedyś?
– N-nie...
– Typowe – Wyglądał na rozbawionego. Słowa zaczęły mu się plątać – Jak cię rozpoznają to pewnie chętnie poczęstują. To będzie twój... wielki pierwszy raz!
– Wiesz, ja chyba podziękuję...
– Daj spokój. Jest super.
– Zmusicie mnie?
Basior się cicho zaśmiał. Zahaczył o kamień łapą i niemal upadł, ale wyglądało na to, że kompletnie nie zwrócił na to uwagi.
– Śmiejesz się, bo się ze mną zgadzasz, czy dlatego, że nie chcesz żeby się wydało, że nie dosłyszałeś pytania?
– Może.
Westchnęła. Dostrzegła kolejne przyczajone w ciemności ślepia.
Kai. Chyba mam problem. Jakieś stado ćpunów mnie przechytrzyło i chce, żebym poszła z nimi do ich siedziby. Boję się, że jeśli zboczę z kursu to mnie rozszarpią. Jestem w bogatej dzielnicy na północy miasta. Główna uliczka – przesłała wiadomość. Pozostało jej tylko mieć nadzieję, że basior jeszcze nie zasnął... ani że nikt nie zablokował jej mocy.

Białe Królestwo: "Nigdy nie wiesz, co się wydarzy" cz. 9

Koniec marca 2024 r.
Elvin nasunął mocniej kaptur na głowę, przechodząc obok swojej podobizny na plakatach z listami gończymi. Ten wieczór był wyjątkowo deszczowy, zatem miał dobry powód dla noszenia płaszcza. Wychodził w zasadzie tylko wtedy, aby móc się orzeźwić i nie ściągając niczyjej uwagi przemieścić do innej kryjówki. Jak zwykle patrzył pod nogi, z nadzieją, że nikt nie spojrzy na jego twarz, ani że rudy kosmyk wysunie mu się zza ucha.
Nagle usłyszał głośny chlupot kałuży za sobą i dźwięk rozbryzgującego się błota. Zaraz potem nastąpił drugi. Ktokolwiek to był, musiał mieć ciężkie obuwie. Zupełnie jak straż. Elvin nieznacznie przyspieszył kroku, modląc się o to, żeby żaden z nich nie miał zdolności wyczuwania aury. Zalatywało od niego najostrzejszą z nich – strachem. Kiedyś jego mistrz powiedział mu, że trudno taką przegapić.
Wtedy coś owinęło się wokół jego talii i szarpnęło nim do tyłu. Wylądował w błocie. Spróbował się obrócić, ale cokolwiek to było, owinęło go jeszcze ciaśniej i mocniej. Zaczynało mu się robić jaśniej przed oczami z lęku. Kiedy już myślał, że niewidzialne pęta go zostawiły, szarpnęło nim w górę. Niemal wrzasnął.
Dopiero wtedy zobaczył swoich napastników. Szóstka w pełni uzbrojonych strażników i generał Patrick. To właśnie on unosił go nad ziemią za pomocą czaru. Jego wzrok mroził krew w żyłach. Niektórzy mawiali, że dosłownie. Starał się nie patrzeć mu w oczy. Elvin fiknął nogą, ale nie napotkał żadnego gruntu. Był dobre kilka metrów nad ziemią. Patrick zacisnął dłoń niemal w pięść, a on poczuł jeszcze mocniejszy ścisk. Zacisnął zęby.
– Ładnie było tak się przed nami ukrywać, co? – warknął generał. Elvin przelotnie na niego spojrzał. W jego oczach błysnęła szczera nienawiść. Patrick się uśmiechnął i wykonał gest ręką w bok. Cisnął mężczyzną w ścianę budynku. Strażnicy wydali z siebie okrzyk zaskoczenia.
Elvin zaś zobaczył najpierw blask, a później ciemność. Dopiero leżąc w błocie zaczynał odzyskiwać widzenie. Nie czuł bólu, nie słyszał nic. Dyszał niespokojnie z nadzieją, że zaraz to wróci, ale tak się nie działo. Z każdą sekundą napierała na niego coraz większa desperacja. Wtedy zobaczył zbliżające się wojskowe buty Patricka. Podniósł twarz z błota. Nadal nie mógł uwolnić rąk, ani tym bardziej uciekać. Wtedy jego oko zalała jakaś ciecz. Czerwona. Dopiero po chwili do niego dotarło, że krwawi.
Patrick ukucnął tuż obok.
– Opłacało się? – dopytał. Elvin usłyszał to jakby przez szybę. Znowu spróbował na niego spojrzeć, ale było to zbyt trudne. Znowu robiło mu się jaśniej. Oparł czoło o warstwę błota. Powoli docierał do niego palący ból.
Patrick wydał z siebie jakiś dźwięk, ale Elvin nie był pewien jaki. Zbyt niewyraźny. Zaraz potem generał wstał i oddalił się o kilka kroków. Wydedukował, że wydawał rozkazy, ale mógł się tylko domyślać, jakie. Dla niego to był tylko niewyraźny szmer.