sobota, 29 czerwca 2019

Od Lind "Kolejny kurs przez Białe Miasto"

Grudzień 2023
Tak właściwie nie żałuję, że wpadliśmy z Tingiem na Tristana. Po raz kolejny nie miałam pomysłu, co powinnam ze sobą zrobić, a on nagle proponuje zapłatę za znalezienie jego pasa. Z dalszej rozmowy dowiedzieliśmy się, w których miejscach potencjalnie mógł go zostawić. Skoro nie jesteśmy stąd, "zleceniodawca" narysował nam na świstku, który znalazł w kieszeni, swego rodzaju mapkę. Oznaczał konkretny punkt orientacyjny oraz w którą stronę od niego będzie jedna z trzech knajp, gdzie ostatnio bywał.
Te poszukiwania zapowiadały się jednak odrobinę prościej, niż poprzednie; tym razem znaleźliśmy PLAN TEJ CZĘŚCI MIASTA. Zaznaczono na nim, gdzie teraz się znajdujemy i nawet uwzględniono punkty, które wskażą nam drogę do poszukiwanych lokali.
- Jak tam udał się wasz plan na zwabienie mrówek? - zagadałam podążającego za mną Tinga, który odgrywał rolę nawigatora. On trzymał w łapie świstek od naszego zleceniodawcy. Tak samo on informował, kiedy powinniśmy skręcić i w którą stronę. 
- Dziś w nocy zwiadowca przyprowadził dużą część kolonii do jednego z kawałków mięsa - odparł Odmieniec, mlaskając. - Teraz w lewo - Wskazał odpowiedni kierunek. 
Posłusznie weszłam w uliczkę skręcającą za sklep galanteryjny. 
- Starczyło ich dla was dwóch? - kontynuowałam temat. 
- Niezupełnie - westchnął Ting. - Przez Baldora trochę mrówek uciekło. 
- Co zrobił? 
- W prawo - Znów zmieniliśmy kierunek marszu. - Zamiast sięgnąć po te z boku, łapał mrówki ze środka zbiegowiska, bo tam było ich najwięcej. Tak więc, pozostałe zaczęły się rozbiegać z powrotem do szczelin między drewnem. Wtedy nie dało się już złapać wszystkich. 
- Aha, rozumiem - pokiwałam głową. - Spójrz, jest fontanna - Wskazałam łapą nieduży kształt zwieńczony posągiem lisa. 
Zatrzymaliśmy się. Odmieniec spojrzał na kartkę z rysunkiem Tristana. Chwilę myślał, a potem wybrał następny odcinek trasy, którą podążymy. 
- Knajpa będzie tam - ruszył przed siebie. 
Poszłam za nim. Wkrótce trafiliśmy do ulicy otoczonej z dwóch stron budynkami znacznie niższymi, niż w innych częściach miasta. W okolicy stały raptem dwie latarnie, więc skoro zbliżał się wieczór, jedynym źródłem światła były okna sklepów, których jeszcze nie zabito deskami. Moich uszu szybko dotarł odgłos rozbijania szkła, przelewanej cieczy, a także jakieś krzyki i śpiewy. 
Nie spodobało mi się tutaj. Biel ścian i bruku była przygaszona; prawdopodobnie przez brud. W powietrzu unosiła się mieszanka nieprzyjemnych zapachów z podkreśleniem marnej jakości alkoholu, którego nie można kupić u Elvina. Do tego po drodze minęliśmy jakiegoś człowieka z głową wilka, leżącego pośród pustych skrzyni. Oczy miał zamknięte, a jego klatka piersiowa powoli podnosiła się i opadała; spał. Warto też wspomnieć, że paskudnie cuchnął.
Wkrótce znaleźliśmy wejście do najbardziej zadbanego budynku na tej ulicy (to jednak nie znaczyło, że wyglądał ładnie). Tuż nad drzwiami wisiał szyld, którego nawet nie dało się odczytać. Wszystkie dźwięki, o których wspominałam wcześniej, pochodziły stąd. Bez przekonania weszłam do środka. 
Moim oczom ukazała się dziwaczna mozaika złożona z powywracanych stołów i krzeseł oraz skaczących, siedzących, ewentualnie leżących istot wszelkiego rodzaju. Nieprzyjemna woń i hałas uderzyły mnie jeszcze mocniej. 
- Możesz zacząć szukać Ting - krzyknęłam do towarzysza. Chciałam mieć pewność, że mnie usłyszy. 
Odmieńcowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Przemykając między stołami i krzesłami, zniknął z widoku. Zanim zdążyłam odsunąć się od wyjścia i rozpocząć własne poszukiwania, jakiś basior runął jak długi tuż przede mną. 
- Piękny dzionek, prawda? - spytał nagle, podnosząc pysk. - Chcesz zatańczyć, piękna? 
Nie odpowiedziałam mu. Zamiast tego przeskoczyłam nad nim i poszłam dalej, rozglądając się za pasem Tristana. Nie rozumiałam, dlaczego zwykł przebywać w takich miejscach. Ja nie zniosłabym tutaj nawet godziny! Użyłam żywiołu, by wytworzyć dokoła siebie cienką barierę, mającą na celu ochronę przed uduszeniem, a także ogłuchnięciem. Po chwili poczułam, że ktoś złapał mnie za ogon.
- Ej, pożycz na jeszcze jedną kolejkę - jęknął ledwo utrzymujący się na krześle człowiek. 
Patrzył na mnie błagalnym wzrokiem, a w drugiej ręce ściskał pusty kubek tak, jakby od niego zależało jego życie. Odsłoniłam kły w obronnym geście i odepchnęłam wiatrem tę brudną grabę, po czym poszłam dalej. Pasa dalej nie było nigdzie widać, a ja już miałam wielką ochotę stąd wyjść. 
- Pierzasta! Znalazłem! - Nagle spośród hałasu wybił się głos Tinga. 
Podniosłam wzrok i wypatrzyłam swojego towarzysza przeskakującego po głowach wilków, ludzi i innych istot. Wygląda na to, że uznał tę ścieżkę za najszybszą. Dostrzegłam w jego łapie skórzany pas; idealnie pasujący do opisu od Tristana. Odetchnęłam z ulgą i odwróciłam się do wyjścia, żeby czym prędzej opuścić to miejsce. Przeskoczyłam nad nadal leżącym tancerzem i wybiegłam na zewnątrz. Odmieniec był tuż za mną. 
- Poszło wyjątkowo szybko - podsumowałam, rozganiając barierę z wiatru. 
- Trudno się nie zgodzić - odparł Ting. - Mówiłem, żeby zacząć od tej knajpy. 
- Tak, tak to wszystko twoja zasługa... - westchnęłam od niechcenia. - Teraz wracajmy do Tristana.


Uwagi: brak.

Od Leah "Koniec koszmarów" cz. 2 (CD. Lind)

Listopad 2023 r.
Tak naprawdę nigdy nie miałam do czynienia z Tantibusami. Raz czy dwa jakiegoś widziałam, ale nigdy, albo przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo, żaden z nich nie przesiadywał w mojej jaskini. Chyba nie byłam dla nich zbyt interesująca, bardzo rzadko miewałam realistyczne (jeśli w ogóle) koszmary.
To może być intrygujące doświadczenie.
- Może ktoś coś widział? – zasugerowałam towarzyszom. – Zapytajmy.
- Dobra myśl – podchwyciła Lind.
Podeszłam do losowego przechodnia, starszej, błękitnej hybrydy lisicy z jakimś uskrzydlonym gadem. Nim zdążyłam się odezwać, zbyła mnie machnięciem łapy i oddaliła się, mamrocząc coś o nieznośnej młodzieży. Nieco zmieszana, odprowadziłam ją wzrokiem, aż do momentu, gdy zniknęła za rogiem białego budynku sklepu wielobranżowego. Spróbowałam znowu. Tym razem udało mi się zatrzymać czarnego basiora z zielonymi wstawkami w okolicach grzbietu i łap.
- Przepraszam pana, możemy zająć chwilę?
Spojrzał na mnie wzrokiem przeznaczonym dla roznosicieli ulotek i pyskujących szczeniąt.
- Czy ktoś widział, dokąd uciekają Tantibusy, kiedy wstaje słońce? – dołączyła się Lind.
Basior przeanalizował jej wypowiedź i chyba doszedł do wniosku, że jednak nie roznosimy żadnych broszur. Zastanowił się chwilę.
- To te wiecznie wyszczerzone, cieniste potwory, nie dające spać mi i moim sąsiadom od dobrego tygodnia?
- Dokładnie te. – przytaknęła moja przyjaciółka.
W oczach wilka błysnęło zrozumienie.
- Nareszcie ktoś się tym zajął – westchnął z ulgą. – Nigdy nie widziałem gdzie to paskudztwo ucieka, ale Aivir twierdzi, że widziała jak dwa znikają w pustym sklepie naprzeciwko jej straganu. To dwa skrzyżowania stąd, o tam – wskazał łapą kierunek.
- Dziękujemy, na pewno to sprawdzimy – uśmiechnęłam się.
Basior oddalił się, a my ruszyliśmy w stronę wskazanego miejsca.
- Ciekawe ile ich tam siedzi... - zastanawiała się na głos Lind. – Ciekawe czy wszystkie.
- Oby jak najwięcej – Arkan odwrócił głowę i fuknął na wyszczerzonego w złośliwym uśmiechu nastolatka, pewnie wilkołaka albo kotołaka w ludzkiej formie.
- Nie wiem czy poradzilibyśmy sobie ze wszystkimi naraz – mruknęłam. – A ile ich tak właściwie miało być? Podali jakąś przybliżoną liczbę na tym ogłoszeniu?
Ting wyciągnął afisz z torby Lind i przejrzał go szybko.
- Piszą coś o skargach od ponad dwustu obywateli – powiedział Odmieniec.
- To dużo, tak? – spytałam dla pewności.
- Dwa razy więcej niż cała wasza wataha.
- Hm, ale raczej jeden Tantibus nie spędza całej nocy w jednym domu – zauważyła Lind.
- No, raczej nie – przytaknął Ting.
Dotarliśmy na miejsce. Ulica była wąska, wykładana jasną kostką brukową. Wzdłuż niej tłoczyły się małe kramy, gdzieniegdzie widać było też niewielkie sklepy spożywcze, ale większa część budynków była upstrzona domowymi oknami, podobnymi do tych, które przeważały w Mieście. Wszystko zachowane we wszechobecnych bielach. Nie denerwuje ich to?
- Sporo tu tych straganów – obrzuciłam wzrokiem stoiska. – Widzicie gdzieś ten sklep?
Ting zeskoczył z grzbietu Lind i podszedł do ściany jednego z budynków. Na pierwszy rzut oka nie wyróżniał się niczym specjalnym, dopiero po dokładniejszych oględzinach widoczne stawały się liczne szczeliny w ścianie i łuszcząca się farba, na co Odmieniec zwrócił naszą uwagę. Obrzuciłam budynek szybkim spojrzeniem i profilaktycznie zaczęłam rozglądać się za jakimś wejściem do środka.
- Nie wiem jak wy, ale ja nie czuję tu tych paskud – parsknął mój towarzysz.
- Może ślad się już zatarł po całym dniu? – zasugerowałam, na co Arkan odburknął coś niezrozumiale.
- Prawdziwe pytanie brzmi, czy wszyscy z nas się tędy przecisną – powiedział Ting.
- Nie – mruknął wyvern.
- Na pewno tam są – Lind zajrzała przez dziurę w murze.
Podeszłam trochę bliżej. Szczelina była zdecydowanie za mała dla mnie czy Lind, o Arkanie nie wspominając, i chyba nawet Ting mógłby nie dać rady tędy przejść. Rozejrzałam się; budynek przylegał do sąsiadujących murowańców, a z tej strony nie było żadnego innego wyłomu w ścianie. Dla pewności sprawdziłam jeszcze drzwi frontowe. Uniosłam się na tylnych łapach i pchnęłam je przednimi. Zgrzytnęło w odrzwiach, przejście uchyliło się kawałek, a potem coś je zatrzymało. Pchnęłam mocniej, ale nic to nie dało. Drzwi były otwarte, ale coś blokowało je od drugiej strony.
- A może w dachu znajdzie się jakaś większa dziura? – podsunęła Lind.
- Sprawdźmy – odparłam.
Wadera jako pierwsza przywołała skrzydła wiatru i razem z Tingiem wylądowała na dachu kamienicy. Również skumulowałam wokół siebie moc powietrza i oderwałam się od ziemi. Największy problem miał mój towarzysz. Wzniesienie się do lotu z płaskiego terenu, dodatkowo w otoczeniu ulicznego tłumku, który, jakby nie patrzeć, łatwo uszkodzić bądź wystraszyć przy takich a nie innych rozmiarach, na pewno nie mogło być łatwe. Ale ostatecznie jakoś sobie poradził. Dach lekko uginał się pod naszym ciężarem, kilkoro przechodniów podniosło wzrok i przypatrywało nam się z różnymi emocjami wymalowanymi na twarzach i pyskach. Zdecydowanie niecodzienny widok – dwa wilki, Odmieniec z czaszko podobnym hełmem na głowie i mały, biały smok na dachu jakiegoś starego sklepu.
Rozejrzałam się po okolicy. Z tej perspektywy miasto wyglądało jakoś ciekawiej. Kątem oka dostrzegłam ruch. Spojrzałam w tamtą stronę, a moim oczom ukazała się wyłaniająca się z ubytku w dachówkach, ciemna postać, wyglądająca jak jakaś karykaturalna hybryda wilka z małpą. Lekko przymrużone, czerwone ślepia mierzyły spojrzeniem naszą czwórkę. Odruchowo przybrałam pozycję obronną i to chyba był mój błąd, bo stworzenie szybko zwróciło na mnie uwagę. Lind dostrzegła Tantibusa dosłownie chwilę później i natychmiast rzuciła się w jego stronę, ale ten zdołał umknąć w mrok trzewi budynku. 
- Duża ta dziura? – spytałam, przesuwając się w kierunku szczeliny.
Arkan odwrócił głowę w naszym kierunku z niezmiennie neutralnym wyrazem pyska.
- Zwiało – stwierdził błyskotliwie.
Chodziło mu o tego jednego osobnika czy może całą zgraję? Miałam nadzieję, że o to pierwsze, bo jakoś nie widziało mi się szukać koszmarożernych po całym mieście.
- Tantibusy jakoś komunikują się między sobą? – spytała Lind.
- Pierzasta, ktoś z obecnych wygląda ci na znawcę? – prychnął Ting. – Zamiast pytać lepiej złaź tam do budynku na rekonesans.
Z niezbyt szczęśliwym pomrukiem wadera zaczęła przeciskać się przez szczelinę. Jeszcze raz przebiegłam wzrokiem po dachu, w poszukiwaniu większych luk, ale wyglądało na to, że ta była jedyna (pomijając pojedyncze, ułamane dachówki). Arkan węszył przez chwilę, ale bardziej od niechcenia, niż by odszukać cieniste stwory. Przez chmarę miastowych woni nie przebijało się wiele konkretnych zapachów.
Ting dołączył do Lind, od której jak na razie nie było żadnych wieści, po chwili również zeskoczyłam. Arkan mógł co najwyżej zajrzeć do środka i to właśnie zrobił. Dookoła panowała nieprzenikniona ciemność, którą rozpraszało tylko światło padające ze świetlika z przypadku i delikatna aura emanująca z mojego futra. Pomieszczenie wyglądało jak składzik na poddaszu. Podchodząc bliżej ścian byłam w stanie dostrzec zakryte brezentem meble i kilka pudeł.
Starałam się stąpać jak najciszej, prawie na ślepo szukając zejścia na dół. W pewnym momencie trafiłam na drabinę. Machnęłam łapą na Tinga i węszącą w skupieniu Lind, a po chwili namysłu zmieniłam formę na ludzką. I tak powoli czułam się nieswojo, chodząc na czterech łapach.

<Lind?>

Uwagi: brak.

Od Lind "Przypadkowe znalezisko"

Grudzień 2023
Wszyscy członkowie watahy twierdzili, iż ceny w Białym Mieście są niewyobrażalnie wysokie. Tak więc, nawet nie zakładałam, że to, co zarobiłam na zleceniach, wystarczy na dobry posiłek każdego dnia. W tej sytuacji całkiem często odwiedzałam Crane'a. Nie musiałam nawet daleko chodzić; traf chciał, że mieszkał w tym samym zajeździe, co ja. 
Dzisiejszego dnia po raz kolejny spytałam mojego przyjaciela o Naszyjnik Pożywienia. Basior sięgnął więc do tej samej szuflady, co zwykle, lecz wyjątkowo nie znalazł tam wisiorka. Wówczas zaczął kręcić się po całym pokoju, zaglądając w każdy kąt. Co jakiś czas stawał na środku pomieszczenia i pytał sam siebie o miejsca, gdzie jeszcze nie szukał. Parę razy zaproponowałam pomoc, ale Crane na to odpowiadał, że na pewno zaraz znajdzie Naszyjnik i szkoda mojej fatygi. Ilekroć wypowiadał te słowa, miałam wrażenie, że jego głos był inny, niż zwykle. Ton wahał się, ale na pewno nie ze stresu...
- Pierzasta, chodźmy stąd, to strata czasu - mruknął Ting, siadając na podłodze. Z jakiegoś powodu tego dnia przyszedł na obiad za mną.
- Ja cię nie trzymam, możesz stąd iść - westchnęłam.
Jednakże w duchu podzielałam to zniecierpliwienie i znudzenie sytuacją. Crane biegał po pokoju już dobre dziesięć minut, ja w odróżnieniu od Odmieńca niczego dziś nie jadłam (Ting pożarł dziś garść żuków gwoli ścisłości. Zdechłych żuków!). 
- Naprawdę, zaraz go znajdę - wtrącił Crane i zajrzał pod swoje posłanie. - Ha! Mówiłem! - Wczołgał się dalej, by dosięgnąć wreszcie odnalezionego przedmiotu.
"No, mówiłeś to już parę razy" - pomyślałam. Tak czy owak, cieszyłam się, że skończyło się czekanie. Basior podszedł do mnie z Naszyjnikiem w pysku.
- Dziękuję - Z szerokim uśmiechem wzięłam od niego wisiorek. - Za parę minut ci go oddam - wymamrotałam.
- Wiesz, przyjdź później - odparł. - Pewnie nie będzie mnie w zajeździe.
- Tak? - odłożyłam na chwilę Naszyjnik. Wtedy przejął go Ting.
- Czekam w twoim pokoju, Pierzasta - rzucił Odmieniec i ulotnił się z pola widzenia.
- Hej!
Pobiegłam za nim. W końcu ja wypożyczam ten przedmiot od Crane'a i za niego odpowiadam. Naszła mnie obawa, że Odmieniec może go uszkodzić.
- To pa, Lind! - zawołał za mną Crane.
Wpadłam do swojego pokoju. Ting nawet nie zdążył zamknąć za sobą drzwi. Zastałam tam Odmieńca zakładającego sobie wspomniany wcześniej wisiorek na szyję.
- O, szczerze myślałem, że będziesz dłużej zagadywać Jednookiego - oznajmił Strażnik Wichury na mój widok.
Westchnęłam ciężko.
- Oddaj Naszyjnik. Ja pierwsza go użyję - rzuciłam.
- Teraz to już ja mogę ci wyczarować tę twoją sarnę - mruknął Odmieniec.
- Tym razem nie chciałam sarny. Do czego tobie jest potrzebny Naszyjnik? - spytałam, wyciągając łapę po omawiany przedmiot.
Ting wykonał dwa szybkie kroki w tył.
- Baldor odkrył, że gdzieś tu w konstrukcji budynku są mrówki - Skinął na siedzącego w kącie "jeżozwierza". - Chcemy je zwabić za pomocą mięsa. Ten dziwny gatunek nie jest łasy na słodycz.
- No... dobra... - mruknęłam. - Chwila, skąd wiesz, że nie? 
- W paru miejscach w mieście można dostać darmowe saszetki z cukrem - odparł Odmieniec.
Kryształy z Naszyjnika zaczęły delikatnie połyskiwać. Chwilę potem, pojawił się przede mną kawał mięsa. Zamruczałam niezadowolona, ponieważ nie zdążyłam powiedzieć Tingowi, co miałam ochotę dziś zjeść. Nie mniej jednak, nie chciałam, by to, co już wyczarował Odmieniec, zmarnowało się. Powąchałam swój posiłek. Mięso kozicy! Bez namysłu zatopiłam zęby w tej delicji i odgryzałam łapczywie kolejne kawałki. Stęskniłam się za takim smakiem. W sumie przypominał mi trochę o terenach, które opuściliśmy. Mam wrażenie, że minęły najwyżej dwa tygodnie od momentu odlotu, a nie długie miesiące.
Po skończonym, sycącym posiłku ruszyłam do wyjścia. Na odchodnym obejrzałam się na Odmieńce. Ting rozkładał przy ścianie kawałki niedojedzonego przeze mnie mięsa, a Baldor śledził wzrokiem poczynania swojego "kuzyna".
- Macie potem posprzątać ten bałagan.
- Jeśli przyjdą mrówki one to posprzątają - oblizał się Ting.
- Chyba, że nie przyjdą - mruknął Baldor.
- Nie kracz! - rzucił Strażnik Wichury.
Opuściłam pokój i przymknęłam za sobą drzwi. Planowałam tego samego dnia jeszcze raz przejść się wzdłuż miasta, którego nadal nie zwiedziłam do końca. Jednak nie chciałam iść na tak długi spacer sama. Na towarzystwo Tinga rzadko mogłam liczyć, odkąd zrobiło się na dworze naprawdę zimno. Tak więc, zastukałam do pokoju Leah. Odpowiedziała mi cisza. Odrobinę zawiedziona, poszłam dalej korytarzem. Zatrzymałam się przed drzwiami Tori i Asa. Zapukałam w te drzwi tak samo, jak w poprzednie, ale znów nikt nie otworzył. Uderzyłam jeszcze parę razy. Nic to nie dało. Westchnęłam. Pomyślałam jeszcze o paru innych wilkach z watahy, które znam lepiej, lecz po namyśle, nie miałam ochoty na spotkanie z nimi. Cóż, widać jednak czeka mnie samotny spacer.Wyszłam z zajazdu i nabrałam w płuca zimnego powietrza. Bez dłuższego namysłu wybrałam kierunek wędrówki. Postanowiłam, że po prostu spróbuję iść ulicami, których wcześniej nie widziałam. W końcu to olbrzymia metropolia. Pewnie nawet pół roku nie wystarczyłoby, by zwiedzić ją całą.
Szłam powoli; podziwiając otaczające mnie budynki. Miałam wrażenie, że każda budowla szczyciła się unikalnym stylem architektonicznym. Jedynymi elementami wspólnym, spajającym tę część miasta, były metalowe słupy zakończone latarniami. Zbliżał się już wieczór, więc im dalej szłam, tym więcej z nich było zapalonych. Raz nawet minęłam latarnika. Oczywiście był to wilk władający ogniem; jakżeby inaczej? Nie mogłam jednak się mu dokładniej przyjrzeć. Biegł od jednego słupa do drugiego tak szybko, że ledwo wychwyciłam kolor jego futra. Przystawał tylko na ułamek sekundy, używał swoich mocy i pędził dalej. Ciekawe ilu latarników jest w całym mieście. Ciekawe jak powoli rozświetlane miasto wygląda z góry...
Spojrzałam na niebo. Przez chwilę chciałam przywołać skrzydła z wiatru, lecz na widok patrolu straży odrzuciłam tę myśl. Kto wie, czy loty nad miastem również nie są zabronione. Opuściłam pyszczek i poszłam dalej, próbując nie zwracać większej uwagi na uzbrojone wilki.
Po półtorej godziny nie było już widać nawet jednego promienia słońca. Trafiłam na kolejną, nieznaną mi wcześniej ulicę. Tu na co drugiej kamienicy lśniły płaskorzeźby z polerowanego marmuru. Jedna była tak długa, że musiałam cofnąć się pod przeciwległą ścianę, żeby ją ogarnąć wzrokiem. Wówczas poczułam pod poduszką łapy jakiś przedmiot. Chyba kawałek materiału. Cofnęłam się i spróbowałam zlokalizować rzecz, na którą nastąpiłam.
Wyglądało to, jak jakieś rękawice. Nie miałam co prawda wiele razy do czynienia z tą częścią ludzkiej garderoby, lecz przynajmniej znałam nazwę i zastosowanie. Podniosłam znalezisko, używając mocy wiatru. Odgarnęłam z niego warstwę kurzu. Tak, zdecydowanie para rękawiczek. Wyglądały na wykonane ze starannie wyprawionej skóry. Obróciłam je i odkryłam, że zewnętrzna część była wysadzana pięknymi zielonymi kamieniami szlachetnymi.
Byłam pewna, iż ktoś je zgubił. Chyba, że były zaczarowane; na przykład przynosiły pecha. Wtedy właściciel mógł je celowo wyrzucić. Uznałam jednak, że tak, czy inaczej chcę wiedzieć, skąd się tu wzięły. Wtedy będę mieć pewność, czy ja też powinnam ich się pozbyć, czy powinnam ich komuś oddać. Byłam prawie pewna, że to nie jest tani towar. Nawet jeśli są niebezpieczne, nie boję się przetrzymać je przez parę godzin. Noszę przecież Medalion Nieśmiertelności! 
Schowałam znalezisko do torby i ruszyłam dalej. Na oglądanie płaskorzeźb będzie jeszcze czas. Nie byłam jeszcze pewna, do kogo się zwrócę. Po jakimś czasie minęłam tablicę ogłoszeń. Nie tę samą, na której znalazłam zlecenie na Tantibusy, czy to o gryfie. Zatrzymałam się. Pomyślałam, że jeśli ktoś szuka tych rękawic, być może zostawił informacje właśnie tutaj. Zaczęłam pobieżnie oglądać przyczepione do tablicy kartki. Jedno ogłoszenie istotnie traktowało o zaginionych rękawicach; ich opis dokładnie pokrywał się z wyglądem tych, które znalazłam! Przyjrzałam się dokładnie podanemu adresowi właścicielki i pobiegłam jej szukać.
Ech... Czas na kolejne pytania o drogę.
***
Nie wiem ile czasu to zajęło. Może godzinę, ewentualnie pół. Najważniejszy był fakt, że znalazłam apartament, w którym mieszkała właścicielka zaginionych rękawic - niejaka Madame Harold. Zastukałam do drzwi, lecz tak samo, jak w zajeździe, nikt nie otworzył. Spróbowałam jeszcze kilka razy, ale wciąż nikt nie dał znaku życia.
Przecież nie jest jeszcze tak późno... Chyba, że domownicy idą spać naprawdę wcześnie. A może dziś nocują gdzie indziej? Ewentualnie wyprowadzili się... Ale na ogłoszeniu był ten adres, a ono nie wyglądało na stare!
Wtedy dostrzegłam u góry zdobionych drzwi małe okienko. Wspięłam się na tylnych łapach, gotowa zajrzeć przez nie do środka, ale straciłam równowagę. Wtedy w jakiś sposób moja przednia łapa uderzyła w dziwny kształt, wystający ze ściany. Zdołałam wylądować na czterech nogach i nie spotkać się z ziemią. Nagle moich uszu dosięgnął dźwięk przypominający bicie zegara. Dobiegał chyba z apartamentu Madame Harold. Podniosłam uszy i spojrzałam w tamtą stronę.
Po chwili ujrzałam, że z okna w drzwiach połyskiwało wątłe światełko. Następnie usłyszałam szczęk zamka. Wkrótce stanął przede mną pewien osobliwy humanoid. Tak właściwie, połączenie człowieka i smoka o czerwonych łuskach. Pani domu zamrugała oczami i zbliżyła do mnie świecznik, który trzymała w łapie.
- Dobry wieczór - przywitałam się. - Madame Harold?
- Tak, to ja - odparła niskim głosem. - Czemu zawdzięczam tak późną wizytę?
- Znalazłam coś, co należy do pani - oznajmiłam i wyciągnęłam z torby rękawice.
- Co za szczęście! - Prawowita właścicielka natychmiast przejęła je ode mnie. - Bałam się, że przepadły na zawsze.
- Okazuje się, że nie - wyszczerzyłam zęby w uśmiechu.
- Bardzo dziękuję - Skinęła głową. - Bardzo. Należy się pani nagroda, o której pisałam w ogłoszeniu.
Zdałam sobie sprawę, iż tak skupiłam się na zapamiętaniu wskazówek mieszkańców co do adresu, że zapomniałam, że oferowane było jakiekolwiek wynagrodzenie. Madame Harold wróciła do swojego apartamentu, by po chwili wręczyć mi sakiewkę pełną Bellos.
- Jeszcze raz dziękuję - mruknęła.

Uwagi: brak.

Od Cess „Wszystko co ludzkie, jest mi obce” cz. 1

Grudzień 2023 r.
Robiło się już naprawdę zimno. Siedziałam w swoim małym pokoju, wyglądając za okno. Pogoda nie była najlepsza, nad Białym Królestwem wisiały gęste chmury, a wiatr szalał. Przeniosłam swój wzrok na wnętrze. Przedmioty, które znajdowały się tu w środku, były mi wcześniej kompletnie nieznane. Nie widziałam wcześniej łóżka, drzwi, czy nawet szafek. Gdy pierwszy raz weszłam do tego pomieszczenia, ogarnęło mnie wielkie zdziwienie oraz zdezorientowanie. Sam widok pionowych ścian i bardzo prostego podłoża zrobił na mnie niemałe wrażenie. Trochę czasu minęło, nim dałam radę przyzwyczaić się do tego. Na zewnątrz było jeszcze gorzej. Byłam przytłoczona tym otoczeniem. Moim zdaniem, w mieście było zbyt dużo osób. Mieszkańcy różnili się od ciebie gatunkami i rasami. Istna mieszanka wszystkiego, co na wielkim świecie zapewne się znajdowało. Mogłam powiedzieć, że przez pierwsze dni ogarniał mnie strach. Z przerażeniem w oczach wychodziłam z zajazdu. Zmieniło się to jednak z czasem. Oswoiłam się z myślą, że zatrzymaliśmy się tam tylko na „chwilę”. Potem miałam wrócić na łono natury, na zupełnie nowych terenach watahy. To pomagało przetrwać mi kolejne dni. Niemiłosiernie długie i tak samo nudne.
Jednak ostatnio coś się zdarzyło i zajęłam czymś swoją uwagę. Była to misja, do której się sama zgłosiłam. Pozwoliło mi to choć na chwile zapomnieć o zmartwieniach, wiążących się z zbyt długim przebywaniu w samotni. Nienawidziłam nic nie robić. Siedzenie w jednym miejscu było dla mnie katorgą i traktowałam to jako najgorsza kara, jaką mogłam dostać. Gorszą od śmierci. Zrobiłam coś miłego oraz fajnego zarazem. Choć byłam wtedy bardzo zdenerwowana, dobrze wspominałam tamten dzień. Szczególnie wieczór, gdzie odrobina szczęścia uśmiechnęła się do mnie. Złapałam Iveqina oraz dostałam zapłatę (której się nawet nie spodziewałam). Był to jednak jeden fajny dzień, który wręcz tonął w morzu dni zwyczajnych, nudnych. Nie mogłam znaleźć tutaj nic dla siebie. Nie przemawiały do mnie te realia. Wszystko kręciło się wokół ludzkich przedmiotów, wynalazków. Wokół tego, czego za nic nie mogłam pojąć. Starałam się, lecz było to dla mnie zbyt dziwne i skomplikowane. Nie na moją małą, rogatą głowę.
Wyszłam z pomieszczenia i ruszyłam korytarzem, przechodząc obok pokojów innych członków watahy. Po drodze natknęłam się na Crane’a. Uśmiechnął się on do mnie przyjaźnie, na co odpowiedziałam tym samym. Już myślałam, że obejdzie się bez czegoś więcej, lecz myliłam się. Zaczął rozmowę, na którą ochoty nie miałam. Nie dzisiaj.
- Witaj Cess, dokąd zmierzasz? - basior był w wyśmienitym humorze. Nie chciałam wyjść na bezduszną i postanowiłam się go nie pozbywać tak szybko. Lepiej było nie zepsuć mu humoru, ze względu na to, że ja go nie miałam.
- W zasadzie to na bardzo długi spacer, jak zresztą codziennie. Nie mam tu zbyt dużo do roboty… - mruknęłam, wykrzywiając się lekko. Po chwili mój pysk wrócił do normalnego wyglądu, z tą zmianą, że starałam się lekko uśmiechać. - A ty, gdzie podążasz?
- Kilka pokoi dalej - podążył wzrokiem na przestrzeń znajdującą się za mną. Trwało to moment, a następnie znów spojrzał na mnie. Zaczęłam się zastanawiać, do kogo chciał pójść, choć nie była to moja sprawa. Niestety nie pamiętałam kto ma tam pokoje, a z zapytania się zrezygnowałam. - Nie za zimno ci będzie?
- Pewnie tak - wzruszyłam ramionami, stwierdzając że nie ma to takiego znaczenia. Zimno, czy nie zimno. Mam futro, raczej dałabym radę przetrwać. Ten komentarz jednak zachowałam dla siebie, nadal chcąc pozostać tą „miłą Cess”. - Nie brakuje ci natury w tym mieście? - zapytałam bezmyślnie, nie myśląc zbytnio o słowach, które powiedziałam. Sama się zaskoczyłam, bo nie miałam przecież w planach zaczynać dłuższej rozmowy. - Znaczy wiesz, lasu i w ogóle.
- W sumie… to tak - spojrzał na mnie trochę przybity. Zaklęłam się w duchu, stwierdzając że swoim głupim pytaniem zepsułam mu już dzień. Skręciło mnie w środku. - W lesie wstajesz rano i wiesz co powinieneś zrobić: iść na patrol, coś upolować... A w tym mieście co można zrobić? Gubić się w kamiennych uliczkach…
- Czyli nie tylko ja tak twierdzę - zdobyłam się na pokrzepiający uśmiech. Nie chciałam go już dłużej zatrzymywać, było to marnowanie jego czasu i cierpliwości. - Dobra, leć do swojej ukochanej! - palnęłam bezmyślnie, a Crane spojrzał się na mnie przerażony. Miał wyjść żart, lecz coś mi się nie udało. Zbladłam, wyklinając się po raz kolejny za moją głupotę. - To taki żarcik… - sama bym sobie nie uwierzyła po tych słowach. Uśmiechnęłam się głupkowato i wyminęłam basiora, kierując się do wyjścia z zajazdu. Jestem idiotką…

Na zewnątrz faktycznie było zimno. Chłód uderzył mnie momentalnie, a ja nie byłam na to przygotowana. Przez moje ciało przebiegły nieprzyjemne dreszcze. Jęknęłam cicho, idąc po zimnym chodniku. Może nie był to taki dobry pomysł, aby wybrać się akurat dziś na spacer. Moja duma jednak, nie pozwoliła mi zawrócić. Zawsze chodziło o moją dumę, bo ona jako jedyna trzymała mnie przy zdrowych zmysłach. Już dawno leżałabym martwa w krzakach, gdybym aż tak bardzo o nią nie dbała. Rodzice nauczyli mnie, jak dbać o własne interesy. Wiele mnie nauczyli, a czy miałabym kiedykolwiek szansę przekazać tą wiedzę dalej? Pewnie nie. Na pewno nie chcąc urazić mojej „wielkiej dumy”, nie zrobię nigdy nic w tym kierunku. Dlaczego taka jestem? - pomyślałam, warcząc wkurzona pod nosem. Na ulicach nikogo nie było. Wszyscy siedzieli w domach, ponieważ zimny wiatr utrudniał nawet poruszanie się. Ja jednak twardo stąpając po ziemi, szłam naprzód i nie oglądałam się za siebie.
Chłód zaczął coraz bardziej mi doskwierać. Powoli przestałam czuć opuszki łap, a zęby uderzały o siebie, w wyniku drżącej szczęki. Nie przeszłam długiej odległości, ledwo kilka ulic. Jeszcze jakiś czas temu, gdy było cieplej, byłam w stanie przejść je w kilka minut. Dziś jednak czas mi się dłużył i dłużył. Już same kończyny uginały mi się pod moim ciężarem. Nie dałabym rady wrócić. W drodze powrotnej padłabym plackiem na środku uliczki. Postanowiłam wejść do pierwszej lepszej karczmy lub piekarni, która mogła być otwarta. Padło na pierwszą opcję, która znajdowała się tuż koło mnie. W środku siedziało dość dużo osób. Nie dostrzegłam wśród nich żadnej znajomej mordy. Niepewnie udałam się w kąt, gdzie usiadłam na ziemi, opierając łeb o ścianę. Było tam o wiele cieplej, niż na zewnątrz. Czułam się o wiele lepiej. Przymknęłam oczy, odchyliłam głowę do tyłu (która nadal miała styczność ze ścianą) i westchnęłam cicho. Miałam w planach posiedzieć tu jakiś czas, aby następnie wrócić do zajazdu.
- Wszystko w porządku? - usłyszałam czyiś głos. Nie miałam ochoty otwierać oczu, więc cały czas będąc w tej pozycji mruknęłam:
- Tak, tak… - Poczułam, jak ten ktoś odchodzi i odetchnęłam z ulgą. Pozostałam w tej pozycji przez dłuższy czas i rozkoszowałam się zapachami oraz ciepłem. Otworzyłam lekko oczy, a światło, które mnie oślepiło, sprawiło że mój błędnik zaczął szaleć. Zakręciło mi się w głowie, następnie straciłam równowagę i poleciałam na podłogę. Stęknęłam cicho, czując ból w plecach. Na szczęście chyba nie było to coś poważnego. Przyćmiło mnie lekko i musiałam odczekać dłuższy moment, zanim powróciłam do racjonalnego myślenia. Gdy obraz wracał do normalności, dostrzegłam zarys sylwetki wilka, która wisiała nade mną. W sekundę moje ciało się spięło, a mnie samą zmroziło.
- Na pewno nic ci nie jest? - znów usłyszałam ten sam głos. Poczułam jak moje wszystkie kości miękną, a język był niezdolny do pracy. Wiedziałam kim on jest. Znaczy… widziałam go już kilka razy. Odebrało mi mowę, więc na jego pytanie pokiwałam twierdząco głową. Był to jednak błąd, ponieważ zaczęła mnie mocniej boleć. Syknęłam, starając się wstać. Nie było to takie łatwe. Karczmarz nadal wlepiał we mnie swe niepewne spojrzenie. - Może wezwać jakąś pomoc?
- Nie, nie trzeba - chrząknęłam cicho, będąc na siebie zła. Czemu jak normalny wilk nie mogłam usiąść przy stole? - Przepraszam za kłopot… Po raz kolejny jak tu wpadam, leżę na podłodze… - ostatnie zdanie powiedziałam szeptem, co sprawiło, że szarooki wilk tego nie dosłyszał. Na moje szczęście. Zajmowałam mu jego cenny czas i było mi z tym źle. - Może pan wrócić do pracy, jakoś dam radę dojść do drzwi.
- Radzę pozostać tu w środku, na zewnątrz coraz zimniej - rzekł, odchodząc ode mnie, upewniwszy się, że stoję prosto na swoich nogach oraz nie wywrócę się. To był dzień złych decyzji…

<C.D.N.>

Uwagi: Wydawało mi się, że Cess mieszkała nad karczmą wraz z innymi wilkami z watahy, a tutaj musi przejść kilka uliczek, by do niej trafić. Nie mam pewności, która z nas się w tym momencie pomyliła, lecz chyba wypadało o tym wspomnieć.