poniedziałek, 19 października 2020

Od Scotta "Odkupienie jednak nigdy nie nadejdzie" cz. 2


Kwiecień 2027
Przechodząc przez centrum watahy, starał się ze wszystkich sił unikać ciekawskich spojrzeń zaintrygowanych wilków. Czuł mimo wszystko na sobie wzrok każdego, kogo musiał minąć – z pewnością wzbudzał swoistą sensację, targając w pysku zwinięte ubrania. Większość go kompletnie nie znała, niektórzy zdawali się jednak gdzieś go widzieć, lekko cofali się, jakby niepewni, czego po nim oczekiwać.
- Widziałem go – powiedział ktoś w tłumie – Ba, mam wrażenie, że tej nocy mało kto złapał chociaż odrobinę snu…
- To on tak wył? – pytał kolejny wilk – Jakiś czas wcześniej pojawił się tu człowiek.
- Wilkołak…
- Co on tu w ogóle robi?
„Nie ja teraz szaleję po lesie!”
Scott uparcie unikał jakiegokolwiek kontaktu wzrokowego. Oni już wiedzieli. Parł przed siebie, przeciskając się przez tłum gapiów. Słowa siostry odbijały się echem w jego umyśle, choć cały czas nie miał stuprocentowej pewności. Może to tylko urojenia? Schizofrenia, kto powiedział, ze wilkołaki nie mogą na nią chorować?
Odrzucił te myśli. To była Vena. Tylko ona potrafiła do niego sięgnąć w ten sposób. Za każdym razem jednak było to ich obecne otoczenie – czemu więc widział ją w ogrodzie…?
Nawet nie zauważył, kiedy dotarł do plaży. Wiedział o niej w zasadzie tyle, że służyła jako miejsce do spania – o ile wilkom to nie robiło żadnej różnicy, tak dla niego (w formie ludzkiej oczywiście) ta opcja była wiele mniej przyjazna. Jak na razie musiał to spróbować przeboleć.
Powoli dochodziło południe. Scott niedbale rzucił ubrania, po chwili przysiadł obok nich, wzrok wbijając w łagodne fale. Widok ten miał go hipotetycznie uspokoić i sprawić, by mógł w jakikolwiek sposób zacząć ponownie trzeźwo myśleć, jednak nic z tych rzeczy – chwilę później był tylko bardziej zirytowany niż wcześniej. Głos, cichy szept w głowie uparcie podsuwał mu kolejne słówka, karmił narastającą wściekłość i rozgoryczenie.
- Szlag… - mruknął cicho.
Zamknął oczy. Do uszu docierał szum morza, próbował jeszcze raz prześledzić szczegóły swojego snu – tak postanowił nazywać to, czego doświadczył kilka godzin wcześniej. Czemu miało służyć te przywoływanie wspomnień? Co było przesłaniem? Nie wiedział. Rysował w swojej głowie obraz ogrodu – rabatki z przeróżnymi kwiatami, wierzba, oczko wodne, huśtawka, róże… Nie było w tym nic niezwykłego, a mimo to upierał się, że coś pominął, zaaferowany spotkaniem Veny.
- Jeśli zdążę… przyjdę do ciebie… - powtórzył jej słowa.
***
Zdążyła, tyle był w stanie z siebie wydusić, gdy ta ponownie przed nim stanęła w tym ogrodzie, który znał ich wszystkie tajemnice. Cienie pod oczami ostro odcinały się od bladej skóry – nie wiedział, czy to pogoń, czy komunikacja z nim zabierała Venie tyle sił.
- Mówiłam, Scottie? – roześmiała się, choć jej głos nie był do końca tak radosny.
Przynajmniej się starała.
- Czy… znalazłaś ich? – zapytał Scott.
Czuł, jak serce biło mocniej, gdy czekał na odpowiedź siostry. Vena wzruszyła ramionami, spoglądając gdzieś w bok.
- Jestem już całkiem blisko. – odparła. – Jest tylko jeden problem.
- Jaki…?
Scott doskonale widział, że jego siostra zastanawiała się nad odpowiedzią. Czy szukała najdelikatniejszego sposobu na przekazanie mu jakiejś bardzo złej informacji? Tak się czuł, chciał, by w końcu rozwiała wątpliwości. Modlił się, aby to była jedynie jakaś dramatyczna zasłona, które Vena tak uwielbiała.
- Powiedzmy, że powinieneś o tym wiedzieć – powiedziała – Naszych rodziców zabiły wilkołaki.
- Dlatego… posądzili nas? Dlatego winę zrzucono na nas i wysłano Łowców?
- Coś koło tego. Jednak to nie koniec, Scott.
Poczuł, jak najpierw zrobiło mu się gorąco, a po chwili z twarzy odpłynęła krew – i tak kilka razy. Vena użyła jego właściwego imienia. Zawsze tak się działo w sytuacjach wystarczająco… poważnych.
- To nasi biologiczni rodzice. – w końcu wyjaśniła.
Ta informacja spadła jak grom z jasnego nieba.
- Cholera, zauważyli mnie. – powiedziała nagle Vena, rozglądając się wokoło, jakby w ogóle nie widząc swojego brata. – Kocham cię, braciak. Pamiętaj.
***
Scott zerwał się z piachu, nabierając gwałtownie powietrza w płuca. Chciał wołać, jednak powstrzymał się w ostatniej chwili – widział śpiące na plaży wilki, czy przysnął? Jakim cudem to mu się udało? Nie pamiętał, by mu się w ogóle chciało spać po ostatnim śnie, a co dopiero teraz?
Zabrał ze sobą swoje ubrania – jakby licząc na rychły powrót do ludzkiej postaci, by potem powoli zejść z plaży, niekiedy przestępując nad rozłożonymi na piachu wilkami. Nie raz, nie dwa wstrzymywał oddech, modląc się, by kogoś nie obudzić. Nie miał najmniejszej ochoty na tłumaczenie się ze swoich nocnych przechadzek, nie teraz. Gdy tylko stamtąd się wydostał… Nie wiedział już, co powinien zrobić.
To był impuls, tylko tyle. Na co liczył, że przypadkiem natrafi na Venę, świętym cudem ochroni ją przed niechybną śmiercią z ręki biologicznych rodziców? Prawdopodobnie wiedziała, że nie da rady, ale chciała spróbować.
- Jasny szlag! – wyrwało mu się – Dlaczego nigdy, ale to nigdy nie mogę się na coś przydać, kiedy ktoś mnie tak cholernie może potrzebować…?
Nie było nikogo, kto mógłby mu odpowiedzieć.

<c.d.n.>

Uwagi: brak.

>> Następna część >>