niedziela, 30 czerwca 2019

Od Magnusa "Zakres indywidualny" cz. 2

Listopad 2023 r.
Wreszcie dotarłem pod piekarnię. Front budynku stanowiły schody prowadzące do wejścia. Po ich obu stronach widniały podłużne okna, pod którymi zaś mieściły się stoliki. Jeden z nich był pusty, a przy drugim siedziała grupka nastolatków. Była ich szóstka; dwie dziewczyny i czterech chłopców. Nastolatki rozmawiały o czymś ściszonymi głosami.
– Hej, dzieciaki – nagle zdałem sobie sprawę jak bardzo jestem nieprzygotowany. – Kolegujecie się z Yuną, prawda?
Zdecydowanie źle zacząłem. Grupka młodzieży zerknęła na mnie i natychmiast odwróciła wzrok. Jeden z chłopców, o długich, kręconych włosach, mruknął coś do drugiego, na co tamten odwarknął niezbyt grzecznie, żeby sam to (co?) załatwił, posłał mi szybkie spojrzenie i odwrócił się.
– A co cię to? – długowłosy spojrzał na mnie spode łba. Kręcone pukle opadły mu na twarz.
Wiedziałem, że nie powinienem się denerwować, bo tylko negatywnie ich do siebie nastawię, ale i tak drgnąłem zirytowany. Zero szacunku. Smarkacz uważa, że jest już dorosły.
– Podjąłem się poszukiwań waszej, jak mniemam, znajomej – starałem się mówić spokojnie i chyba nawet mi się udało.
– I co w związku z tym? – tym razem odezwała się niebieskowłosa dziewczyna z wyjątkowo znudzonym wyrazem twarzy.
– Jeśli cokolwiek wiecie...
– A niby co mamy wiedzieć?
– Jeśli cokolwiek wiecie – podjąłem znowu. – możecie przyczynić się do uratowania Yuny. Nikt nie ma pojęcia co się z nią teraz dzieje, a wy, nastolatki, nieraz macie dziwne pomysły.
– Aha.
– Wiecie gdzie może teraz być?
– Nie – dziewczyna ziewnęła.
– Zaczęła spotykać się z kimś, kto wyglądał niepokojąco?
– To jej sprawa.
– Miała jakieś powody, by uciec?
– Nie wiem.
Trzymajcie mnie.
– Nic nie wiemy, więc możesz sobie stąd iść. – chłopak, który odezwał się na początku, teraz uśmiechnął się szeroko.
– Nie przypominam sobie, żebyśmy przeszli na „ty", młody – już z trudem hamowałem zdenerwowanie.
– Super, zjeżdżaj już.
Oddaliłem się szybkim krokiem. Niesmak po tak paskudnym zachowaniu miał mi pozostać na resztę dnia. Pięknie. Czego ja się spodziewałem? Pomocnej, zatroskanej grupki, starającej się za wszelką cenę odnaleźć koleżankę? Marzenie ściętej głowy. Ta dzisiejsza młodzież... Uch.
Podejrzane. To zachowanie było podejrzane. Przez myśl mi przeszło śledzić dzieciaki w swojej wilczej formie, nawet wróciłem w okolice piekarni, ale już zdążyli się ulotnić. Byłem w kropce. Jedyne co przychodziło mi wtedy do głowy, to wrócić w miejsce, gdzie widziałem zaginioną. 
Co równoznaczne było z zamęczaniem obcych pytaniami o drogę. Na samą myśl westchnąłem ciężko.
Do krawca był spory kawałek drogi. Zeszło mi niemal do wieczora. Okolica znowu się zatłoczyła, jaskrawe postacie migające w świetle zachodzącego słońca przyprawiały o ból głowy. W końcu dotarłem na miejsce; wkroczyłem do zacienionej uliczki. Przy ścianach budynków stały kontenery na śmieci, po prawej widniały smętnie uchylone drzwi do niewielkiej klatki schodowej, zalatującej wilgotnym, stojącym powietrzem. Wyżej rozpościerały się sznury na pranie. 
I tyle.
Podszedłem do jednego ze śmietników. Jeśli mnie pamięć nie myliła, gdzieś za nim zniknęła brązowa kotka. Praktycznie wystrzeliła przed siebie, nie miałaby żadnej szansy, by wyhamować tuż przed ścianą. I rzeczywiście, nie musiała się zatrzymywać. W miejscu styku kontenera ze ścianą stała oparta paleta. Kiedy ją odsunąłem, moim oczom ukazało się przejście, w sam raz dla kota. Prowadziło do niewielkiej kryjówki, w której bez problemu zmieściłaby się szczupła dziewczyna.
Dziwny wybór. Nora nie ukryłaby się długo przed oczami mieszkańców klatki obok, znajdowała się praktycznie na wprost drzwi, więc pewnie doskonale o niej wiedzieli. Może Yuna była tu jednorazowo?
Podniosłem się z zamiarem udania się do rodziców kotołaczki i podzielenia się z nimi tą informacją (w duchu cieszyłem się, że mam jakiś konkret i w końcu nawiążę do tego, że już widziałem Yunę).
Gdy tylko odwróciłem wzrok, moim oczom ukazała się potężnie zbudowana, wysoka dziewczyna. Ciemne, krótkie włosy opadały jej w nieładzie na pulchną twarz, oczy niemal wychodziły z orbit. Chyba nieświadomie zacisnęła dłonie w pięści. Cała jej postawa zdawała się sugerować, że zaraz ucieknie, wrzeszcząc jak opętana.
– T-to nie ja – wykrztusiła, wskazując coś za sobą. – ja tam pobiegłam!
Zdumiony, zaskoczony, zdziwiony. Nie wiem, który to był poziom, ale nie spodziewałem się jej tu. To była druga nastolatka z grupy, z którą usiłowałem rozmawiać pod piekarnią, ta, która nie odezwała się ani słowem. Nie zwróciłem na nią szczególnej uwagi, ale gdzieś z tyłu głowy pozostał mi jej obrazek.
Już chyba była gotowa uciec, postąpiła krok do tyłu. Wolałem nie przepuścić takiej szansy.
– Spokojnie – mruknąłem i zamiast spróbować podejść, cofnąłem się ze spuszczoną głową. Może tak się uda? – I tak nie próbowałbym cię gonić.
Chyba zadziałało. Dalej patrzyła na mnie niepewnie, wręcz z przestrachem, ale pozostała na swoim miejscu. Przez chwilę staliśmy w ciszy.
– Czyli jednak coś wiecie – spróbowałem.
– Tak. To znaczy… Znaczy… Uch…
Podniosłem wzrok, na co niemal podskoczyła.
– Tak, wiemy co z Yuną – poddała się.
– To jakiś sekret?
– Tak. To znaczy nie. T-to znaczy nie wiem. Uch…
Jak ciężko jest żyć będąc aż tak nieśmiałym?
– Jesteś w stanie powiedzieć mi, w jakim celu tu przyszłaś, nie narażając się kolegom? – spróbowałem inaczej.
– Nie – odparła po namyśle.
Westchnąłem cicho.
– Czy waszej koleżance grozi jakieś niebezpieczeństwo?
– Po prostu niech pan będzie cicho – wypaliła nagle.
Tak, wtedy to niemal na pewno było zaskoczenie. Posłuchałem dziewczyny, nie chciałem jej jeszcze bardziej denerwować. Podeszła do kontenera na śmieci i przesunęła paletę zastawiającą wnękę. Odsunąłem się, w milczeniu obserwując jej poczynania. Zajrzała do kryjówki i zastukała kilka razy w wewnętrzną stronę ściany. Odgłos poniósł się echem dalej. Musiałem coś przeoczyć, bo z mojej perspektywy kryjówka miała wymiary co najwyżej metr na metr.
Nastolatka nasłuchiwała przez chwilę, ale gdy nie doczekała się niczego, fuknęła z frustracją i wykonała jakiś gest ręką. Obraz w miarę przytulnej kryjówki zastąpił wyłom w ścianie, za którym znajdowała się klatka schodowa. Od strony wnętrza budynku lukę zasłaniała siatka o bardzo drobnych oczkach. Od prawego, górnego rogu, ukośnie ku dołowi, biegło podłużne rozcięcie.
Nic z tego nie rozumiałem.
– Ku… Kurczę. Niedobrze. Ja… Chyba musi pójść pan ze mną.
– W takim razie możesz mi wyjaśnić co zaszło?
– Chyba nie mam innego wyjścia.
Dziewczyna wstała i niemal wybiegła na główną ulicę, stapiając się z tłumem wracających do domów mieszkańców. Przez kilka sekund stałem w bezruchu, bezwiednie szurając nogami, jakby sparaliżowany myślą, że po prostu uciekła, tak jak zamierzała na samym początku. Ale szybko ponownie ją dostrzegłem, pulchną, czarnowłosą nastolatkę w samym środku gromady zabieganych obywateli Białego Królestwa. Jej przyjaciółka, kotołaczka Yuna, mogła właśnie potrzebować pomocy, ale ona stała tam dalej, czekając na mnie, kogoś, kogo pomimo wszystko postanowiła obdarzyć cząstką naiwnego zaufania.
Nieważne z jakiego powodu postanowiła to zrobić. Ta myśl i tak była więcej niż pokrzepiająca.
– Przepraszam, że tak nagle. – zaczęła cicho, kiedy do niej przytruchtałem. – ale jakiej jest pan rasy?
– Wilkołak – odparłem automatycznie.
– Musimy pobiec.
Przytaknąłem tylko i zmieniłem formę. Miałem jeszcze dużo czasu, by zobaczyć niesamowitą przemianę przyjaciółki Yuny. W charakterystyczny sposób opadła na cztery kończyny, ale zamiast skupić się na rozroście futra i ukształtowaniu pyska (albo zmniejszeniu rozmiarów, czy co tam robią mniejsze z kotołaków), wystrzeliła w górę. Dopiero po dłuższej chwili zrozumiałem, że mam przed sobą łanię o czarnej sierści, przyozdobionej spiralnymi, białymi wzorami. Aczkolwiek nadal z widoczną nadwagą.
Nagle poczułem się dziwnie w jej towarzystwie. Już wcześniej byłem od niej niższy, ale teraz nie sięgałem jej nawet do łokcia.
– Jak się nazywasz? – usłyszałem pytanie, które mogłem zadać.
Spojrzała na mnie czarnymi, zwierzęcymi oczami. Po plecach przebiegł mi dreszcz. Niepokojące.
– Harendra Harinder. 

<C.D.N.>

Uwagi: brak.

Od Joela "Ujarzmić maluchy" cz. 3

Luty 2024 r.
Po zdjęciu miary znowu wylądowaliśmy na zewnątrz. Mieliśmy odebrać gotowy zestaw po południu... Wciąż pozostawało mnóstwo czasu. Popatrzyłem na moich synów.
- I co teraz?
Wzruszyli ramionami. Czekali, aż ja coś wymyślę, lecz nadal nie miałem ani jednego pomysłu. Popatrzyłem w niebo, jakby w nadziei, że pomysł nagle z niego spadnie. Tak się niestety nie stało.
- Dajcie mi pomyśleć - powiedziałem dość cicho. Chłopcy grzecznie czekali. To znaczy... do pewnego momentu. Exan wciąż był grzeczny, ale za to Theo położył łapki na grzbiecie Mortiego, przez co ten spróbował go ugryźć. Oczywiście dla zabawy. Zaraz potem zaczęli się rzucać po ziemi, starając się nawzajem atakować. Na ten widok westchnąłem.
- Naprawdę nie możecie choć przez chwilę czekać spokojnie?
Chyba nawet mnie nie usłyszeli. Przeniosłem wzrok na Exana, który wciąż się we mnie wpatrywał.
- A ty? Masz jakiś pomysł? - zapytałem.
- Zostawmy ich tutaj.
Wywróciłem oczami.
- Nie o taki pomysł mi chodziło.
- To nie wiem - Wzruszył ramionami.
- W takim razie moim jedynym pomysłem jest krążenie w kółko, póki nie wpadniemy na jakiś pomysł.
Exan jęknął niezadowolony. Dopiero to zwróciło uwagę Mortiego i Theo.
- Co jest? - zapytał drugi z nich. Był cały umorusany od mieszanki błota, śniegu oraz bliżej nieokreślonego pyłu. Morti nie wyglądał ani trochę lepiej.
- Idziemy, brudasy - powiedziałem, powoli kierując się przed siebie.
- Gdzie? - dopytał Morti, podrywając się z ziemi.
- Jeszcze nie wiem. Porobić coś fajnego - oznajmiłem, bacznie rozglądając się na boki. Nadal miałem na oku swoją małą-dużą gromadkę. Nie chciałbym ich zgubić w tłumie.
- Mam nadzieję, że będzie fajnie, a nie tak jak zwykle... - mruknął Exan.
- Słyszałem!
Westchnął zrezygnowany, drepcząc tuż za mną. Wtedy coś przykuło moją uwagę. Zwolniłem, żeby móc przeczytać to na spokojnie, aż w końcu całkiem przystanąłem. Morti i Theo na początku się zagapili i poszli trochę dalej, niż ja, ale zaraz potem zawrócili. Patrzyli w tym samym kierunku co ja, ale nie umieli czytać, więc nie mieli bladego pojęcia o co chodzi.
- Teatr - wyjaśniłem krótko - Chcielibyście iść na swoje pierwsze w życiu przedstawienie? 
- Tak! - krzyknęli praktycznie jednocześnie.
- Cieszy mnie ta zgodność... - uśmiechnąłem się lekko - Wygląda na to, że zaraz grają przedstawienie dla dzieci o nazwie "Księżniczka i smok". Strasznie dużo tu maluchów, nie uważacie? Takich jak wy.
Nie odpowiedzieli. Po ich pyszczkach zauważyłem, że byli chyba trochę obrażeni z powodu tego, jak ich nazwałem, ale i tak zwyciężało zainteresowanie potencjalną wizytą na spektaklu.
- Zatem chodźmy kupić bilety...
Poszli przodem, jednak nie biegli. Podążyłem za nimi, zajmując miejsce w kolejce. Była dość długa...
- Trochę to nam zajmie, ale sądzę, że będzie warto - oświadczyłem.
- Wypasiony ten teatr! - krzyknął Morti, patrząc na zdobienia na suficie.
- Właśnie! - dorzucił Theo, również kierując pyszczek w górę. Exan zrobił to powoli, bez większego zainteresowania. Uśmiechnąłem się, widząc ich radość. Wszyscy jednak merdali ogonami.
- Uwaga, kolejka się przesunęła - poinformowałem ich, robiąc krok naprzód. Szybko mnie dogonili. Dalej dyskutowali na temat tego, jakie może to być przedstawienie, a Exan tylko się temu przysłuchiwał, dość nieobecnym wzrokiem obserwując inne dzieci.

Kiedy dopchnęliśmy się w końcu do kasy biletowej, wykupiliśmy chyba jedno z ostatnich miejsc. Zadowolony z siebie spojrzałem na synów. Nie mogli się doczekać. Prosili, abym kupił coś do jedzenia, a wyjaśnienie im, że na przedstawieniach nie można, było dość dużym wyzwaniem. Nim poszliśmy na salę, skierowałem ich do łazienki, aby mogli się choć trochę opłukać. Nie mogli narobić nam wstydu i ubrudzić czegoś... Na szczęście byliśmy jeszcze dość sporo przed czasem. Musiałem wcześniej pomylić się w kalkulacjach.
Gdy weszliśmy do środka okazało się, że przypadło nam miejsce dalej sceny, niż bliżej, a żeby mógł coś zobaczyć musiałem usadzić Theo - najmniejszego z tej trójki - na głowie, a Exana na grzbiecie. Morti był dość duży, aby oglądać przedstawienie stojąc na ławeczce i widzieć dobrze co się dzieje. Sala była (tak jak przewidywałem) dość spora i zdobiona nie tylko na suficie, ale i również na balkonach, kolumnach... Nawet kurtyna była wyszywana złotymi nićmi w jakieś kwiatki. Przeanalizowanie każdego z elementów wymyślnych dekoracji oraz instrumentów, które zostaną wykorzystane jako podkład muzyczny zajęło mi dość sporo czasu. Na szczęście chłopcy siedzieli dość spokojnie i dalej dyskutowali między sobą szeptem. Kłócili się o to, czy w przedstawieniu pojawi się rycerz i wszystkich zabije, czy nie...
Niedługo potem spektakl się rozpoczął.

Od Cess "Zapisane przeznaczenie" cz. 1

Styczeń 2023 r. 
Było południe. Zawędrowałam tego dnia do biblioteki zupełnie przez przypadek. Nie wiedziałam w jakim celu tam się znalazłam. Zauważając znajomą sylwetkę, postanowiłam podejść. Karczmarz w skupieniu przeglądał książki... Tym razem w ludzkiej formie. Na szczęście już ją zapamiętałam, więc od razu go rozpoznałam. Wiele razy widziałam go w tej postaci.
- Cze-eść - zdobyłam się na niepewne przywitanie, lecz wydałam z siebie dziwny, piskliwy dźwięk. Nie zabrzmiało to ani trochę normalnie. Mężczyzna spojrzał na mnie i po chwili uśmiechnął się.
- Cześć.
Chrząknęłam cicho, by następnym razem powiedzieć już normalnie. Przeniosłam wzrok na trzymające przez niego książki i by uratować sytuację, zadałam głupie pytanie:
- Umiesz czytać?
- Tak w sumie to... - zaśmiał się lekko, patrząc na mnie z góry. - To jestem uczonym.
- No tak, idiotyczne pytanie... - mruknęłam, nadal patrząc na książki. Zmrużyłam oczy i starałam się dopatrzeć symbole znajdujące się na jednej z nich. Kompletnie niezrozumiałe dla mnie. - O czym są te książki? - chcąc podtrzymać rozmowę, zadałam kolejne pytanie. Samiec westchnął ciężko, wziął je do rąk i pobieżnie przejrzał.
- Dwie są o nabywaniu nowych mocy, jedna o elfach, dwie pozostałe to fikcja na temat pradawnych smoków… 
- Wow - otworzyłam szerzej oczy, spoglądając już na niego samego. Dosłownie chwilkę mu się uważnie przyglądałam, co zdążył zauważyć. Pokręciłam lekko głową. - Dasz radę je wszystkie przeczytać?
- Nie sądzę, aby to był większy problem - powiedział, po czym włożył książki do skórzanego plecaka. Następnie założył go znowu na plecy, po czym zmienił się w wilka. Przemiana przyszła mu płynnie. Nadal zadzierałam łeb ku górze, ze względu na to, że był on po prostu wyższy ode mnie. 
- Zależy dla kogo - powiedziałam już bardziej do siebie, niż do wilka. Wahałam się przed zadaniem jednego z wielu pytań, które chciałam skierować w jego stronę. - Gdzie idziesz? - nie było jednak to jedno z nich, chciałam zobaczyć, czy nie zajmę mu potrzebnego czasu. 
- Do czytelni... Może jeszcze po drodze zahaczę o jakiś dział, który mnie zainteresuje. 
- A no tak, w czytelni czyta się książki... - rozejrzałam się niepewnie. - Skoro ja tu jakoś jestem, a jesteś też tutaj ty - zaczęłam kompletnie bez sensu. Wymamrotałam to szybko i popatrzyłam na niego. - To czy chciałbyś mi pomóc z czytaniem... Znaczy, bo ja nie umiem czytać i się zastanawiałam, skoro ty umiesz... - zdobyłam się na lekki uśmiech, mając nadzieję że karczmarz mnie zrozumiał.
- Czemu nie - uśmiechnął się nieco nieśmiało. Zaskoczona, że się zgodził wyszczerzyłam się trochę szerzej. 
- Dziękuję... - chciałam dokończyć, lecz zorientowałam się, że nie do końca pamiętam jego imię. Speszyłam się i dodałam szybkie, pojedyncze „dziękuję”. Nie wiedziałam, jak mogłam przeoczyć tak ważną kwestie jak jego imię. Postanowiłam zapytać się o nie przy najbliższej okazji. 
- Zatem chodźmy - stwierdził, ruszając wzdłuż półki. Musiał dobrze znać to miejsce, choć wydawało się być istnym labiryntem. Poszłam za nim, czując się jak jego cień. Ciekawiło mnie, jak tak szybko znalazł dobrą drogę. Łatwo można było się tam zgubić.
Po chwili dotarliśmy do dość cichego zakątka z kilkoma fotelami i świecami, które powodowały, że było tam tak jasno, jak w dzień.
- Nie wolno stąd wynosić książek - powiedział kompletnie bez kontekstu. Ponownie zmienił się w człowieka i usiadł na jednym z foteli. Westchnął z ulgą. Wyglądał na zmęczonego, jakby miał zamiar zasnąć. 
- Rozumiem... - przysiadłam obok niego na podłodze i przekręciłam głowę w prawą stronę. - Jesteś zmęczony? Nie musisz mi pomagać, jeśli nie chcesz… - uniosłam jedną brew. Nie chciałam go zmuszać do tego. 
- Nie, w porządku - stwierdził, odrywając się powoli od oparcia fotelu i nachylając się nad stolikiem. Obok leżały jakieś kartki papieru i wieczne pióra. Wziął sobie po jednym.
- Byłaś tu już kiedyś? 
- Tak się składa, że nie - odparłam, przyglądając się jego ruchom. - Znaczy w bibliotece raz, ale wyszłam po jakimś czasie.
- Te kartki i pióra są dla studentów, aby mogli robić notatki w trakcie czytania... - wyjaśnił cicho, zaczynając coś kreślić na papierze. Bez słowa, w skupieniu oglądałam co robił. Starałam się pochłonąć jak najwięcej informacji. Choć nie poświęciłam temu całej swojej uwagi. Jakaś część była skierowana w stronę mężczyzny, z niewiadomych i niezrozumiałych dla mnie powodów. Przysunął do niej papier i wskazał na literkę. Miał bardzo ładne pismo. Było delikatne i przejrzyste. Przyjemne dla oka. 
- To jest litera "a". Jakie słowa zaczynają się na literę "a"? - wpatrywałam się w narysowaną przez niego literę. Musiałam się chwilę zastanowić, nim wpadłam na dobre słowa. 
- Arbuz, Asgrim, Alfa - odparłam, wykrzywiając się lekko. Szybko zanotował każde z tych słów i podkreślił symbole, które znajdowały się na początku każdego z nich.
- Jaka jest druga literka w słowie "arbuz"? - wskazał stalówką literkę "r". Zamrugałam kilka razy, widząc ją. Powtórzyłam kilka razy pod nosem słowo „Arbuz”, starając się wyłapać brzmienie literki.
- „rb”... „rp”... „r”? - zapytałam lekko zmieszana.
- "R". Pojedynczo czytane jako "er"... Ale literowanie jest trochę trudniejsze. W wyrazach czytasz to jako po prostu "r" - mówił. Ilekroć wymawiał pojedynczą literkę, śmiesznie ją przedłużał. Zaśmiałam się cicho. Powtórzyłam po nim, chcąc tak samo przedłużyć literki jak on. 
- Rrrrrr.... Rrrrrr - skrzywiłam się ponownie. - Język tak śmiesznie lata, jak się to mówi.
- Dokładnie. Szybciej zapamiętasz... - zerknął znowu na kartkę, zanotował małą i wielką literę "r" - czy umiesz mi pokazać, w którym z poprzednio już napisanych słów pojawia się też litera "r"?
- Asgrim - odrzekłam, znajdując w imieniu znajomego literkę r. Uśmiechnęłam się triumfalnie do basiora.
- W którym miejscu? - dopytał, czekając aż mu ją pokażę. Wzięłam delikatnie pióro w zęby, nie mając czym innym mu ją pokazać. Wskazałam nim znalezioną w słowie literkę. 
- Tutaj - powiedziałam, odkładając pióro na stolik.
- Dobrze - uśmiechnął się, na co mimowolnie odpowiedziałam tym samym. - Jakie znasz słowa na literę "r"?
- Rano... Rekin, ryba… - powiedziałam nieprzekonana. Również je zanotował, wzrokiem znów wrócił do wcześniejszych wyrazów.
- Wiesz dlaczego napisałem Asgrim za pomocą dużej literki A?
- Nie za bardzo… 
- To jest imię. Mamy duże i małe literki... Dużymi rozpoczynamy wszystkie imiona, nazwiska, ważne tytuły, nazwy miejsc… - cały czas wskazywał na imię Asa. Duża litera była zaszczytem...
- A jak zapisać moje imię? - spojrzałam na niego, starając sobie wyobrazić, jak mogłoby ono wyglądać. Nigdy wcześniej o tym nie myślałam. Byłam Cess i tyle. Nikt mnie nie zapisywał, nie pytał jak się je pisze. Zresztą sama nie miałam pojęcia. 
- Głupio pytać, ale... na początku chyba mi się nie przedstawiłaś - uśmiechnął się dość kwaśno... ale nie wydawał zły. 
- Emmm... tak no... wybacz - uśmiechnęłam się nieśmiało, mrużąc lekko oczy - Nazywam się Cess. - o mało co nie powiedziałabym „Kas Ceres II”. To wszystko przez tą burzę rudych włosów... - Mi samej jeszcze głupiej zapytać, bo ja twojego imienia też nie znam... - dodałam po chwili cicho. To była moja okazja, by pójść mały krok dalej. 
- Elvin. - powiedział, a serce zabiło mi mocniej. Powtórzyłam je w myślach wiele razy. - Sądziłem, że mamy niewyrównane szanse, bo większość jednak wie jak się nazywam... a jednak - uśmiechnął się pod nosem.
W międzyczasie coś pisał. Sama się uśmiechnęłam. Dobrze było znać jego imię. Choć było mi trochę wstyd, że pewnie jako jedyna go nie znałam. 
- Ładne imię - przyznałam, patrząc na kreślone przez niego znaczki. 


<c.d.n.>

Uwagi: Cess nie umie w ogóle liczyć, a jednak jest w stanie podać przybliżoną ilość minut - tylko dla mnie jest to trochę mało logiczne? Raz piszesz cudzysłów, innym razem je pomijasz. Literówki.

Od Crane'a "Czuję tylko zagubienie" cz. 3 (cd. Edel)

Listopad 2023
Pozwoliłem Edel na użycie mojego Naszyjnika Pożywienia. Co więcej; sam zaproponowałem takie rozwiązanie. Zrobiłem to z własnej, nieprzymuszonej woli. W momencie w którym, zrozumiałem jak bardzo jest głodna, stwierdziłem, że chcę coś dla niej zrobić. Tak po prostu. Nie dlatego, że chciałem wyglądać na miłego. Oglądanie E zaspokajającej palące łaknienie sprawiło, że poczułem się...
Jak? Dobrze? Nie... Usatysfakcjonowany? To jest TO słowo? Czy może znów za nic w świecie nie będę wiedział, jak określić własne odczucia związane z zaistniałą sytuacją...?
Obserwowałem Edel przy jedzeniu. Szarpała kolejne kęsy zająca, jakby nie widziała mięsa cały rok. Zacząłem podejrzewać, że nie jadła nic od czasu przybycia obu watah do Białego Miasta.
Tak jak prosiła wadera, jadłem razem z nią. Niemniej jednak dochodziłem do wniosku, że i beze mnie dałaby radę zjeść tego zająca w całości; nawet z pazurami. Specjalnie zwolniłem z tempem odgryzania fragmentów mięsa, żeby więcej zostało dla niej. Zresztą i tak nie byłem głodny; rano wyczarowałem sobie z tego samego Naszyjnika kawał sarniny. 
Mimo wszystko nadal dręczyło mnie pytanie, czy wadera wie o moim Medalionie Nieśmiertelności. Wpatrywałem się więc uparcie w znajomą, oczekując jakiś sygnałów. Choćby podróżowania spojrzeniem po moim pokoju, albo zerkaniem na szafkę. Jednakże, samica była skupiona tylko i wyłącznie na jedzeniu. Przynajmniej do czasu. 
W pewnym momencie E znów podniosła wzrok na moją osobę. Szybko go jednak odwróciła, jakby zawstydzona. Zachowała się, jakby nagle miała coś do ukrycia. 
No tak. Ona nie wie, że wtedy usłyszałem, co krzyczała sama do siebie. A teraz udawała, że chce traktować mnie zwyczajnie; jak TYLKO znajomego. Gdyby wiedziała, że już nie jest w stanie mnie oszukać...
Postanowiłem jak gdyby nigdy nic odgryźć od szkieletu kolejny kawałek mięsa. Tymczasem wadera zupełnie przestała jeść. Zaczęła rozglądać się po pokoju, ale tym razem ewidentnie miało to na celu wyłącznie uniknięcie mojego wzroku. Oblizałem ubrudzony pysk.
- Jeszcze jest. Ja i tak nie jestem głodny - zachęciłem ją do kontynuowania. 
W końcu nie po to zaoferowałem jej możliwość skorzystania z mojego Naszyjnika, by teraz kończyła nienajedzona. E pokiwała głową i opuściła pysk, żeby jeść dalej. Wkrótce z zająca został tylko obdrapany przez nasze kły szkielet. Po wszystkim Edel potarła pysk łapą i krótko podziękowała.
- Proszę bardzo - odparłem machinalnie. 
Wtedy zauważyłem, że na szyi wadery nadal był Naszyjnik Pożywienia. Chrząknąłem i niedyskretnie spojrzałem na ten wisiorek. W ten sposób zasugerowałem E, że powinna oddać moją własność, skoro już jej nie używa. Samica podążyła za moim wzrokiem. Kiedy zwróciła uwagę na magiczny przedmiot, natychmiast zrozumiała aluzję. 
- Och! Zapomniałam o nim - wytłumaczyła się i zaczęła czym prędzej zdejmować Naszyjnik. 
Znów przybrałem poważniejszy wyraz pyska, żeby nie miała wątpliwości, iż nie pozwolę jej go zachować. 
- Hej, przecież bym ci go nie ukradła - zapewniła Edel, odkładając wisiorek na podłogę. - Nie ufasz mi? 
- Czy ja coś powiedziałem? - rzuciłem, opuszczając brwi. 
- Nie, ale wyglądasz i brzmisz, jakbyś miał ochotę coś mi zrobić - odparła. 
Zrozumiałem, że trochę przesadziłem. Rozluźniłem mięśnie pyska i pozwoliłem swojemu wizerunkowi odrobinę złagodnieć. 
- Nie jestem złodziejka, spokojnie - zapewniła E. 
- Ta, wiem - mruknąłem, spoglądając gdzieś w bok. 
Dotarło do mnie, że poczułem autentyczny wstyd. Zastanawiałem się, co powinienem w tej sytuacji zrobić. Wiedziałem czym to uczucie było, ale jednocześnie wydało mi się takie... obce. Zanim zdążyłem dojść do jakiejkolwiek konkluzji, wadera zaczęła nowy wątek:
- Crane... - Jej głos wskazywał, że chodzi o jakąś delikatniejszą sprawę. Być może... o to zauroczenie, o którym ona myśli, że ja nie wiem. 
Wzdrygnąłem się i odwróciłem pysk w jej stronę. Nawet nie zauważyłem, że podeszła nieco bliżej. Z miejsca z którego teraz stała, musiała jeszcze bardziej zadrzeć głowę, by utrzymać ze mną kontakt wzrokowy.
Dokończ - pomyślałem.
- Ufasz mi? - spytała. - Odpowiedz szczerze. 
Nie wahałem się, przed udzieleniem konkretniej odpowiedzi:
- Tak - Ot, kolejne, kłamstwo, które powtarzam na okrągło.
Słyszałem już podobne pytanie setki razy. Odpowiadałem na nie zawsze w ten sam sposób, ale tym razem wykonałem przy tym pewien nowy gest. Mianowicie; moja jedna tylna łapa wykonała drobny krok do tyłu. Zupełnie, jakbym nagle stracił przekonanie w wypowiadaniu tego kłamstwa. 
Co się ze mną dzieje?!
Edel uniosła brew, niezbyt przekonana. Na jej pysku zamigotał smutny uśmiech.
- Bo czasem mam wrażenie, że jednak nie... - westchnęła. 
- To tylko wrażenie - dodałem szybko. 
- Jasne.
E zamruczała coś pod nosem i powoli wycofała się, zwracając mi moją przestrzeń osobistą. Jej podbródek zadrżał, a w błękitnych oczach wadery zaczęły połyskiwać łzy.
- Coś nie tak? - spytałem. Z początku myślałem, że to był mój wyuczony odruch, lecz tym razem naprawdę zmartwiłem się, widząc smutek na pyszczku Edel.
- Skądże - odparła. Fałsz dało się wyczuć na kilometr.
Nie wiedziałem, co powinienem teraz powiedzieć. Znów miałem mętlik w głowie. Jak można to naprawić? Co zrobiłem źle? Gdzie popełniłem błąd? A może według E to ona zrobiła coś nie tak...? 
Wadera westchnęła głośno. Tak samo, jak ja, nie miała już bladego pojęcia, co mówić. Zerknąłem ukradkiem na uchylone drzwi. Przypomniałem sobie, że miałem wychodzić na kolejną walkę... A zamiast tego sterczę tutaj z tym cieniem wilka, którego chciałem wesprzeć? Wesprzeć? Pocieszyć? Które słowo lepiej to określało?
Spojrzałem znów na osobę Edel. Wadera przełknęła głośno ślinę. Po krótkiej chwili, znów usłyszałem jej słaby głos:
- Nie rozumiem cię, Crane. Czasem mam wrażenie, że traktujesz mnie jak obcą, a innym razem... - urwała.
Nie spróbowała nawet dokończyć myśli. Zamiast tego, bez uprzedzenia wyszła z mojego pokoju i zniknęła za drzwiami swojego. Moich uszu dobiegł agresywny szczęk zamka. 
To tyle. Skończyła rozmowę. Próbując ogarnąć umysłem, co tak właściwie się stało, pomyślałem na głos:
- Ja też już nie rozumiem samego siebie... 

<Edel?>

Uwagi: Słowo "niemniej" w wyrażeniu "niemniej jednak" piszemy łącznie. Jeśli nie masz na myśli reszty czegoś, to "zresztą" piszemy łącznie.

Od Mortimera "Ciocia Lind i ciocia Leah, a Tinga nie lubię" cz. 1

Luty 2024 r.
Znalazłem sobie kolegów, którzy jednocześnie nie byli moimi braćmi. Nareszcie. Mieszkali w kamienicy naprzeciwko naszej karczmy, więc nie mieliśmy do siebie wcale aż tak daleko. Ostatnio pomogli mi przeskoczyć przez płot, aby dostać się na ich podwórko i razem pograć w piłkę. Co prawda to oni kopali, a ja tylko za nimi biegałem, krzycząc "podaj, podaj", co niezmiernie ich bawiło, ale i tak uważam, że było fajnie. Wróciłem przez dziurę pod płotem z drugiej strony, którą mi wtedy pokazali. Trochę się zgubiłem na ulicy i płakałem, ale mama mnie na szczęście znalazła i znowu było dobrze. Nawet jeśli była na mnie zła, że nic jej nie powiedziałem o tym, gdzie się wybieram. Przeprosiłem i postanowiłem, że już zawsze będę ją ostrzegać.
Tylko że to było... kilka dni temu. Umówiliśmy się, że następnym razem spotkamy się rano na rynku, ale nie przyszli. Zeszło mi trochę na czekanie, nim zrezygnowałem i zawróciłem. Wtedy trafiłem na nich po drodze, więc umówiliśmy się po raz kolejny, bo wówczas już nie mieli czasu na zabawę.  Było za późno.
Tego dnia również przyszedłem bardzo wcześnie rano, ale... teraz słońce było już bardzo wysoko na niebie, a ja nieźle zmarzłem. Wciąż ich nie było. Nadal miałem cichą nadzieję, że zaraz się pojawią i się pobawimy, bo przecież tak robią koledzy, prawda? A oni byli moimi nowymi przyjaciółmi. Nawet jeśli byli o około rok starsi i znacznie wyżsi.
Niespodziewanie ktoś się do mnie odezwał, kto z całą pewnością nie był żadnym z nich:
- O, dzień dobry Morti. Co robisz sam w mieście?
Już podniosłem się, aby uciekać, ale zdążyłem zerknąć, kto to taki. Za chwilę rozpoznałem pysk białej wadery. Byliśmy razem w watasze i mój tata ją lubił. Czasem jedli razem obiady i rozmawiali. Mama wtedy z reguły się nie odzywała. Chyba lubiła rozmawiać tylko z tatą... Z Lind też zawsze był też Ting, który aktualnie siedział na jej grzbiecie i wpatrywał się we mnie bez większego zainteresowania.
- Cześć Lind! Cześć Ting! - powiedziałem głośno i wyraźnie do każdego z nich - Czekam na kolegów. Mieliśmy się pobawić.
- Twoi rodzice wiedzą? - zapytała, przekrzywiając nieco głowę. Ting w tym czasie zaczął się wiercić, aby się bardziej do mnie nachylić, jednocześnie nie schodząc z jej pleców. Uważałem, że był trochę dziwny, ale wolałem tego nie mówić, bo jeszcze by był na mnie zły. Poza tym to niegrzeczne.
- Wiedzą, wiedzą! - powiedziałem wesoło, pokiwałem głową, ale zaraz potem przypomniałem sobie, jak bardzo mi zimno. Przeszły mnie dreszcze, a uszy od razu oklapły - Tylko... czekam już baaardzo długo. Nie wiem gdzie oni są... Zimno mi.
- Z kim miałeś się spotkać? Może widziałam ich po drodze - powiedziała wadera, nachylając się do mnie. Nie lubiłem, jak dorośli tak robili, ale zwracanie im na to uwagi też było niegrzeczne.
- No... z...! - zacząłem, ale zająknąłem się. Dopiero wtedy to sobie uświadomiłem. Zrobiło mi się głupio. - Zapomniałem ich imion.
- Hmm... - zamyśliła się Lind - A jak wyglądają?
- Jeden był cały czarny z fioletowymi wzorkami. A drugi szary z białymi! Jeden i drugi miał zielone oczka. Takie same! Ale trochę inne - opisałem najdokładniej, jak tylko potrafiłem.
- Um... Ja nie kojarzę. A ty, Ting? - zapytała, obracając się w stronę swojego przyjaciela. Ten przerwał polerowanie czaszki, jaką natknął sobie na patyk, który wszędzie ze sobą nosił, i odpowiedział:
- Nie wiem. Patrzyłem tylko, czy właściciel cukierni mnie nie zobaczy.
- No to... trudno! - uśmiechnąłem się trochę nerwowo. Nie chciałem im robić problemów. Jak to mama mówiła - lepiej nie zawracać dorosłym głowy, bo mają własne sprawy do załatwienia i nie warto dokładać im problemów.
- Hej, tylko żebyś się nie zaziębił na tym mrozie - mówiła Lind najwyraźniej szczerze zmartwiona - Jeśli jest ci bardzo zimno, lepiej wrócić do zajazdu.
Zawahałem się. Faktycznie, było mi bardzo zimno, ale... koledzy. Nadal miałem cichą nadzieję, że jednak przyjdą. Nie chciałbym ich zawieść... Z tym, że nagle coś do mnie dotarło.
- Cześć - powiedział nagle ktoś jeszcze - O czym tak gawędzicie?
- Koledzy mnie wystawili - powiedziałem, nie podnosząc głowy.
- Och - westchnęła. Dopiero wtedy na nią spojrzałem. Ją również dobrze znałem. To była Leah... z którą się jeszcze nie przywitałem. A to przecież niegrzeczne.
- I... cześć Leah - rzekłem, starając się zabrzmieć wesoło, ale nieszczególnie to wyszło.
- W takim razie nie widzę powodów, żebyś dalej tutaj marznął. Chodź, odprowadzimy cię do zajazdu - zadecydowała Lind takim głosem, jak mama, kiedy tłumaczy mi, że nie ma zamiaru kupować mi czegoś, czym znudzę się po kilku godzinach.
- Zgadzam się z Lind - dodała Leah mądrym tonem.
Z drobnym ociąganiem wstałem, otrząsnąłem futerko ze śniegu i podszedł do Lind. Dorośli są jednak mądrzejsi ode mnie. Muszę się ich słuchać.
- Znowu będą się ze mnie śmiać, ale i tak ich lubię. To moi najlepsi przyjaciele - pochwaliłem się z nagłym przypływem dumy. Uznałem, że źle postrzegają całą sytuację...
- Z czego mają się śmiać? To oni zachowują się nie fair wobec ciebie! - mruknęła ku mojemu zaskoczeniu Lind. Musiałem ich dalej bronić.
- Że znowu dałem się... się... - znowu zacząłem się jąkać - Zrobić! Tak mówią.
- Wrobić? - dopytała Leah.
- Tak! - krzyknąłem.
- Nabrać... - westchnęła Lind.
- Jak powietrza do pyszczka? Mama mówi że nie mam tak robić, bo dostanę kołki, a jak nabiorę za dużo to brzuszek mi pęknie... - mówiłem, ale przerwała mi Lind:
- Nie, tu chodzi o inną sytuację.
- Twoja mama ma rację - westchnęła Leah - A z tego co mówisz, wynika, że koledzy z ciebie żartują. To bardzo niegrzecznie z ich strony.
- Żartują? - powtórzyłem.
- Tak, dokładnie - pokiwała głową Lind. Zerknąłem z nadzieją na Leah, że powie inaczej, ale milczała.
- W negatywnym znaczeniu tego słowa - dodała jeszcze Lind.
- Mówią, że wszyscy chłopcy z siebie żartują i to jest fajne. Wy jesteście dziewczynami i nie rozumiecie - oświadczyłem pospiesznie.
- Mamy... bardziej obiektywne spojrzenie. Każdy nabiera czegoś takiego z wiekiem, tak myślę - powiedziała w końcu Leah.
- Obiektywne? Jak w aparacie? - Zmarszczyłem nosek.
- Obiektywnie, czyli ogólnie. Obiektywnie niebo jest niebieskie, ale jeśli ktoś nie widzi kolorów, dla niego będzie szare. Więc, subiektywnie jest szare, a obiektywnie niebieskie - wytłumaczyła Lind. Nic z tego nie zrozumiałem, ale nie chciałem wyjść na głupiego.
- Nie widzi kolorów?! - powiedziałem z oburzeniem. To była jedyna rzecz, która do mnie dotarła i na pewno ją zrozumiałem.
- Niektórzy nie widzą - odparła wadera - Spytaj o to taty, jeśli mi nie wierzysz.
- Tata nie widzi kolorów?! - wykrzyknąłem jeszcze bardziej zdezorientowany. Tata mówił nam dużo rzeczy, ale tego akurat nie, a wydaje mi się, że powinien.
- E... tego akurat nie wiem. Ale on potwierdzi to, co ja ci mówiłam - rzekła szybko Lind. Dalej myślałem o tacie. Co jeśli naprawdę nie widzi kolorów?! To musi być bardzo dziwne...
- Pierzasta myli się w wielu rzeczach, ale akurat tu ma rację - dorzucił Ting, ale i tak go nie lubiłem, więc udałem, że nie słyszałem.

<C.D.N.>

Od Lind "Zaginione szczenię" cz. 2

Grudzień 2023
Zatrzymałam się przed tym, co zostało z wejścia do spalonego budynku. Zawalone fragmenty konstrukcji w większości je zablokowały. Niemniej jednak dostrzegłam pod jedną z belek odrobinę przestrzeni. Podeszłam bliżej i spróbowałam dostać się tą drogą do środka. Głowa przeszła bez problemu, lecz najwięcej problemu sprawiła klatka piersiowa. Kiedy miałam wrażenie, że zaraz utknę, postanowiłam użyć mocy, by odrobinę podnieść największą belkę za pomocą wiatru. Ta jednak ani myślała drgnąć. Była zbyt ciężka. W tej sytuacji zdecydowałam, że muszę się stąd wycofać. Oparłam na ziemi wszystkie cztery łapy i jakoś wydostałam z ciasnego przejścia. 
- Tędy nie dam rady przejść - oznajmiłam. 
- Tia, mam oczy, więc widziałem - mruknął Ting. 
- Szukaj innej drogi do środka - Zaczęłam omiatać wzrokiem budynek. 
Odmieniec odszedł kawałek dalej. Po chwili znów usłyszałam jego głos:
- Tam, Pierzasta!
Odwróciłam głowę, by na niego spojrzeć. Pokazywał na wybite okno na pierwszym piętrze. Skinęłam głową na znak, że już widzę, co ma na myśli. Przywołałam skrzydła z wiatru. Chciałam złapać Odmieńca za kołnierz, żeby unieść go ze sobą, ale on zdążył już rozpocząć wspinaczkę po ścianie budynku. Wzleciałam na wysokość okna i zajrzałam do środka, lecz i tak niewiele zobaczyłam. Wtedy Ting przycupnął na parapecie.
- Na co czekamy? 
- Na nic - westchnęłam. 
Wybiłam z pomocą swojego żywiołu resztki szkła z okna i wleciałam do środka. Wylądowałam na czarnej podłodze, po czym złożyłam skrzydła. Rozglądając się i węsząc, postawiłam parę kroków naprzód. Wtem rozległ się nagły trzask i momentalnie straciłam grunt pod łapami. Nim zdążyłam znów rozłożyć skrzydła z wiatru, już znalazłam się piętro niżej. Po raz kolejny szczęśliwa, że Medalion Nieśmiertelności znieczula mnie na ból. 
- Halo? Ktoś tu jest? - usłyszałam słaby głosik. 
Poderwałam się na równe łapy i postawiłam uszy na sztorc. Nie miałam wątpliwości, że to był zaginiony maluch. 
- Gdzie jesteś?! - zawołałam. 
- Na dole! 
Brzmiał tak, jakby ledwo mógł wydobyć z siebie jakikolwiek dźwięk. Zaczęłam przeciskać się pomiędzy wielkimi blokami zwęglonego marmuru i belkami, które kiedyś podtrzymywały tę konstrukcję. Zaczęłam znów węszyć, by w końcu poczuć niewyraźny zapach szczenięcia. Zaprowadził mnie on do kolejnej wyrwy; tym razem w podłodze parteru. 
Spojrzałam w dół. Wygląda na to, że fundamenty przebiły się aż do piwnicy. Było tam bardzo ciemno, lecz wkrótce dostrzegłam zarys drobnej sylwetki. Szczenię siedziało skulone i spoglądało z wytęsknieniem w górę. Na mój widok, aż całe zadrżało z emocji. 
- Nie bój się, zaraz cię stamtąd wyciągnę! - zawołałam. 
Użyłam mocy wiatru, by delikatnie podnieść młodego wilka. Szczeniak rozglądał się z niepokojem, kiedy nagle zaczął lecieć ku górze. Po chwili był na tej samej wysokości, co ja. Cały się trząsł, a do tego miał posklejane i utytłane sadzą futro. Nie mniej jednak, nadal byłam w stanie rozpoznać cechy szczególne, widoczne na ogłoszeniu. Zwłaszcza tę plamkę na czole. Ostrożnie posadziłam go na podłodze obok siebie. Szczeniak patrzył na mnie wielkimi oczami. Z przerażenia i szoku nie był wstanie ruszyć się z miejsca. 
- Już dobrze, mały. Zabiorę cię do domu. 
Młody wilk pokiwał głową. Podniosłam go jeszcze raz wiatrem i posadziłam na swoim grzbiecie.
- Trzymaj się mocno, musimy dostać się na górę. 
Rozłożyłam skrzydła i wleciałam z powrotem na piętro. Nawet nie myślałam o szukaniu Tinga; byłam teraz skupiona na szczeniaku. Strażnik Wichury na pewno sobie poradzi i zaraz do nas dołączy. 
Pilnując, by maluch nie spadł, wydostałam się na zewnątrz tą samą drogą - przez okno. Bez pośpiechu wylądowałam na białym bruku ulicy. 
- Już możesz się rozluźnić. Nie będziemy już latać - poinformowałam szczeniaka. 
Wtedy po ścianie spalonego budynku zsunął się Ting. Powitałam go ciepłym uśmiechem i ruszyłam w stronę rodzinnego domu odnalezionego malucha. Byłam bardzo z siebie zadowolona. Szczególnie ze swojego bezbłędnego pomysłu na użycie Błękitnego Oka. 
***
Rodzice szczenięcia popłakali się ze szczęścia na widok swojej pociechy. Kiedy patrzyłam, jak cała trójka się przytula, w moim oku aż stanęło kilka łez. Ich radości nie było końca. Dorośli powtarzali, jak to obawiali się już najgorszego i jak umierali ze strachu, i wtedy ja spadłam im z nieba. Kiedy to usłyszałam, uśmiechnęłam się jeszcze szerzej. 
Z nieba. Albo ze szczytu góry - pomyślałam.
Spojrzałam na Tinga. Byłam zainteresowana, jak on zareaguje na tę przeuroczą scenę z wilczą rodziną. Odmieniec nic nie mówił, nawet nie drgnął. Po prostu patrzył. 
Tymczasem ja pomyślałam o swoim rodzinnym domu. Też byłam tam jedynym szczenięciem; oczkiem w głowie, wokół którego kręcił się tamten mały świat. Ale nie miałam żadnej osoby podobnej do ojca. Miałam tylko matkę, a właściwie babkę. To była moja cała rodzina. Czy powinnam liczyć wuja, albo... ugh... Freeze'a? Raczej nie. Widywałam ich zdecydowanie zbyt rzadko. A reszta naszych sąsiadów...? Chyba już nawet nie pamiętam ich imion. Przecież opuściłam rodzinne strony tak dawno temu...

Uwagi: "Niemniej" w wyrażeniu "niemniej jednak" piszemy łącznie.

Od Theodore’a "Jak rzep na ogonie" cz. 1

Październik 2023 r.
- Zostań tu - powiedział duży wilk, do którego miałem zwracać się „tato”. Mrugnąłem szybko kilka razy i podszedłem do niego bliżej, uśmiechając się szeroko. Tato odszedł kilka kroków dalej, a ja podążyłem za nim, wielce ucieszony. Zostałem zmierzony jego przenikliwym spojrzeniem, które następnie zostało przeniesione na moim braci, siedzących grzecznie koło drzewa. - Usiądź, proszę - zabrzmiał błagalny ton tatusia, który następnie znów oddalił się ode mnie. Stwierdziłem, że chce się ze mną pobawić, więc w podskokach ruszyłem za nim. Było to dla mnie zabawne. Chichotałem, starając się wskoczyć na grzbiet taty. Nie udało mi się to jednak, ani razu. Byłem za mały. - Theo, proszę… - słysząc swoje imię, zatrzymałem się i podniosłem swoje uszy ku górze. Przekręciłem łeb w jedną stronę i uważnie przysłuchiwałem się tacie, który nie był tak wesoły jak ja. - Zostań tutaj, ja zaraz wrócę. Będzie z tobą Morti i Exan. 
Łzy mimowolnie napłynęły mi do oczu, gdy usłyszałem smutny ton, skierowany w moją stronę. Zrobiłem coś złego? Podkuliłem ogon pod siebie i cofnąłem się kilka kroczków. 
- Nie, nie, nie… tylko nie płacz! - zmartwiony duży wilk podszedł do mnie, nie wiedząc chyba co zrobić. Pierwsze łzy poleciały mi po moich puchatych polikach. Sam nie wiedziałem co się dzieje. Zacząłem panikować, a z czasem nie mogłem oddychać przez łzy. Nie chciałem, aby tata sobie poszedł, bo co jak nie wróci? - Obiecuję, że wrócę! To tylko kilka minutek… - szumiało mi w uszach i nie czułem się zbyt dobrze. Machałem głową we wszystkie możliwe strony, sądząc, że to choć trochę mi pomoże. Tato przytulił mnie do siebie i zaczął uspokajać. Z każdą chwilą oddychałem coraz spokojniej. Już nie płakałem. Łapczywie łapałem powietrze, które było nieprzyjemnie zimne. Łapki trzęsły mi się jeszcze przez kilka chwil. Potem było już dobrze. 
- Tatuś wróci - powtórzył się, powoli odsuwając mnie od siebie. Patrzyłem na niego, jeszcze mokrymi oczami bez jakiegokolwiek wyrazu na pyszczku. Tato uśmiechnął się do mnie i odszedł w głąb lasu pozostawiając mnie, wraz z dwoma innymi wilkami przy dużej jaszczurce. 
Chodziłem w tą i w tamtą od dłuższego czasu. Tuptałem zniecierpliwiony. Nie było mi fajnie. Chciałem, aby tato wrócił. Bracia podążali za mną wzrokiem. Byłem tak bardzo zestresowany. Coś poruszyło się w trawie w oddali, a ja już chwilkę później znalazłem się za Mortim. Skuliłem się i drżałem przestraszony. 
- To tylko jakieś zwierzątko - powiedział Exan, który patrzył na mnie z pewnej odległości. Nie chciałem go słuchać, ani tym bardziej wstać. Zawsze mogło chcieć mnie zaatakować. Pokręciłem główką, twierdząc że za Mortim jestem bezpieczny. Nagle oczka zaczęły mi się kleić i zamknąłem je na moment. Poczułem się taki zmęczony...
***
Ziewnąłem głośno i wyprostowałem malutkie łapki. Usłyszałem kogoś cichy śmiech. Otworzyłem oczy i zobaczyłem mamę oraz tatę leżących koło siebie. Było już ciemno. Obok mnie spali moi braciszkowie. Na początku nie zwróciłem na nich uwagi i gdy podniosłem się, aby podbiec do rodziców, potknąłem się o ogon Exana. Nie stanowiło to jednak dla mnie problemu i już po chwili znów szczęśliwy, w podskokach znalazłem się koło mamy. Patrzyli na mnie trochę tak, jakby się bali. Uspokoili się, gdy na mojej mordce zagościł uśmiech. Byłem najszczęśliwszym szczeniakiem na ziemi. Przytuliłem się do nich, cicho piszcząc. Wrócili do mnie! 
- Powinieneś spać - powiedział szeptem tato, trącając mnie lekko noskiem. Zamrugałem kilka razy. Ani trochę nie byłem zmęczony. Chciałem się bawić! Zacząłem biegiem okrążać rodziców i śmiejąc się przy tym. 
- Bo obudzisz rodzeństwo - zganiła mnie cicho mama. Ja natomiast już się nie śmiałem, bo nie chciałam aby była zła. Postanowiłem potarzać się w trawie. - Theo to nie pora na zabawę. 


<c.d.n.>


Uwagi: brak.

Od Lind "Zaginione szczenię" cz. 1

Grudzień 2023
Otworzyłam niechętnie oczy. Wspomnienia z dzisiejszego snu zaczęły powoli rozpływać się w nicość. Dostrzegłam, że pokoju wpadało kilka bladych słońca. Dotarło do mnie, iż musiałam naprawdę długo spać; w końcu dni stawały się coraz krótsze. Podniosłam głowę, by sprawdzić, co porabiają moi współlokatorzy. Najpierw wypatrzyłam igły siedzącego tyłem do mnie Baldora, a następnie jaskrawy pióropusz Tinga, który przycupnął naprzeciwko swojego koleżki. Każdy z nich trzymał kilka kart. Pierwszy Odmieniec miał nieco utrudnione to zadanie przez jedną łapę przywiązaną do młota. Nie mniej jednak nie upuścił niczego ze swojej części talii. 
- Czwórki - oznajmił Ting, wykładając nową kartę. 
- Nie możesz prosić o czwórki więcej niż raz - zaznaczył niskim głosem Baldor.
- Przecież ustaliliśmy inaczej - odpowiedział Strażnik Wichury, rozkładając ręce. Jednocześnie uważał, by drugi gracz nie dostrzegł, jakie konkretne karty trzymał.
- Oszukujesz, kuzynie! - warknął agresywnie "jeżozwierz".
- Wcale nie - mruknął bez wyrazu Ting. - Jeśli nie masz tej karty, dobierasz jeszcze trzy. 
Baldor zamruczał coś, a następnie wziął swoją część talii w pysk, żeby zwolnić łapę. Sięgnął do odłożonego obok stosu kart i zrobił tak, jak kazał Ting. 
- Piątki - usłyszałam głos "jeżozwierza".
- Już wszystkie wyłożone.
- Nieprawda. Były dopiero trzy - odparł Baldor. 
- Cztery - poprawił go Ting. - Odbierasz kartę karną. 
- Myślisz, że jestem kretynem?!
Zbulwersowany Odmieniec aż wstał, wspierając się na swoim młocie. Ting nie zareagował na to w żaden sposób. Natomiast jego "kuzyn" już-już podnosił swoją broń, żeby zaatakować. Nie spodziewałabym się, że taka błahostka tak go zdenerwuje! Postanowiłam natychmiast interweniować. Zerwałam się z wygodnego posłania i schwyciłam młot Odmieńca wiatrem, dopóki ten był jeszcze w powietrzu. 
- Stop! - rzuciłam. - Nie mam zamiaru potem płacić za zniszczenia w pokoju. Dopóki tu jesteśmy, nie zgadzam się na żadne niewerbalne argumenty! 
Kolczasty Odmieniec spróbował ruszyć młot. Przy drugiej próbie użył tyle siły, że wyrwał mi swoją broń. Na moje szczęście nie wykorzystał tej okazji, żeby uderzyć Tinga, jak planował na początku. Zamiast tego, oparł młot na drugiej łapie i odwrócił się, by spojrzeć na mnie. Z samych oczu wyczytałam, że delikatnie mówiąc, nie był zadowolony z tego, co zrobiłam. Zmarszczyłam czoło i odsłoniłam odrobinę kły. 
- Masz coś do dodania, o Strażniku Lasu? - rzuciłam. 
Przez chwilę odpowiedziała mi tylko cisza.
- Nie - odparł wreszcie Baldor i opuścił broń. 
W duchu odetchnęłam z ulgą. Nie miałam pojęcia, czy dałabym radę go utrzymać w jednym miejscu, gdyby wpadł w furię i chciał zaatakować także mnie. Nadal niezbyt wiedziałam, czego po nim oczekiwać; w porównaniu z Tingiem, znałam Baldora bardzo, bardzo krótko. Co więcej, nie widziałam go podczas walki. Fakt, że dał radę wyrwać młot z "uścisku" wiatru, do którego przyłożyłam sporo siły, dał mi do myślenia. Z całą pewnością nie jest tak szybki, jak Ting, ale nadrabiał to tężyzną fizyczną. Strażnicy poszczególnych artefaktów znacznie różnią się od siebie. Naprawdę ciekawie obmyślane.
Baldor usiadł z powrotem. Wtedy mój drugi towarzysz spytał go:
- Chcesz jeszcze grać, kuzynie? Nie podglądałem twoich kart - zaznaczył. 
"Jeżozwierz" w odpowiedzi tylko mruknął pogardliwie. Przy akompaniamencie całkiem głośnego łupnięcia, usiadł z powrotem w swoim ulubionym kącie. Ting westchnął zawiedziony. 
- Może ty ze mną zagrasz w takim razie, Pierzasta? To bardzo proste - zapewnił. - Nawet ty byłabyś w stanie zrozumieć.
- Innym razem - mruknęłam, zerkając na Baldora. - Teraz muszę się odrobinę przewietrzyć. 
- Dziś nie jest tak zimno, idę z tobą - zdecydował Strażnik Wichury. - Inaczej możesz się zgubić. 
- Dzięki za troskę - Pokręciłam pyszczkiem i podniosłam torbę. - Trzymam za słowo, że będziesz "szedł". 
*** 
- Ty też miałeś przywiązane łapy do swoich ptasich czaszek? - spytałam Tinga, kiedy już zbliżaliśmy się do okolic rynku
Odmieniec odruchowo spojrzał na swoje szpony. 
- Nie... - mruknął. - Prawdopodobnym jest, że ktoś miał powód, by przywiązać Baldorowi młot do łapy. 
Pokiwałam głową na znak, że rozumiem. 
- Nadal nie możesz sobie nic więcej o nim przypomnieć?
- Ygh - Ting poprawił ułożenie czaszki. - Ile razy mam ci powtarzać, Pierzasta?! Jeśli coś mi się przypomni, powiem ci! Dotarło to wreszcie do ciebie? - Przystanął i odwrócił się w moją stronę. Jego ogon aż się zjeżył.
- Dotarło, już dotarło - burknęłam, odrobinę urażona. - Upewniam się tylko. 
Wtem mój wzrok przyciągnęło coś za Tingiem. Na ścianie budynku wywieszono jakieś nowe ogłoszenie. Zdziwiłam się, że umieszczono je tutaj, a nie przypięto do jednej z tablic. Wyminęłam Odmieńca i podeszłam bliżej. Stąd dostrzegłam wyraźniej podobiznę jakiegoś młodego wilka. Z bloku tekstu, umieszczonego pod jego pyszczkiem, dowiedziałam się, że ten właśnie szczeniak zaginął na początku grudnia i od tygodnia słuch po nim zaginął. Rodzina zwraca się więc o pomoc do mieszkańców. 
Rozejrzałam się dookoła. Kawałek dalej wisiała następna kartka o tej samej treści. Wtedy zrozumiałam, że te ogłoszenia są zapewne rozklejone po całej okolicy. Wróciłam wzrokiem na te wiszące przede mną i znalazłam adres rodziny szczenięcia. Po dosyć krótkim namyśle postanowiłam, że chcę pomóc rodzinie i odnaleźć malucha. Tylko najpierw muszę zdobyć więcej informacji.
- Zostałaś swego rodzaju łowcą nagród czy co?- mruknął Ting, już domyślając się moich zamiarów.
- Być może - odparłam i ruszyłam w odpowiednim kierunku. 
Z tekstu wynikało, że rodzina szczenięcia mieszka stosunkowo blisko, jak na Białe Miasto. Tym bardziej pomocny był fakt, że już wiele razy mijałam okolice wskazanej w ogłoszeniu kamienicy. Po raz pierwszy od przybycia do tej metropolii dokładnie wiedziałam, którędy iść! 
Dotarcie na miejsce zajęło około pół godziny. Nie mogłam sobie pozwolić na więcej, niż trucht, ze względu na gęstniejący tłum mieszkańców i przyjezdnych. Taka pora dnia.
Wizyta w domu zaginionego szczenięcia nie trwała długo. Nie otrzymałam od jego zmartwionych rodziców wielu wskazówek. Wiedzieli niewiele więcej niż ja. Powiedzieli, że malec zawsze wracał o wskazanej godzinie, nie zwykł chodzić na podejrzane spotkania, nigdy nie kłamał odnośnie tego, co robił. Tak samo żaden z jego kolegów nie udzielił rodzinie przydatnych informacji. Nikt nic nie wiedział. Zupełnie jakby szczeniak nagle rozpłynął się w powietrzu. 
Wyszłam z budynku zawiedziona. Chociaż w sumie... Czemu się dziwiłam? Gdyby wiedzieli coś więcej, pewnie już dawno by znaleźli swojego synka i nie musieli prosić o pomoc. Zaczęłam się zastanawiać. Co mogę zrobić ja, czego nie mogą oni? Ruszyłam z powrotem w stronę rynku. Dalej zadawałam sobie to samo pytanie. Powtarzałam je i powtarzałam, nawet nie wiem jak długo. Aż wreszcie, po długim wyczekiwaniu, w mojej głowie zawitał pomysł.
Zrzuciłam torbę i zaczęłam przeszukiwać jej zawartość. Ting podszedł do mnie i spytał:
- Czego szukasz? 
- Już znalazłam! - odparłam pośpiesznie. 
Wyciągnęłam z torby Błękitne Oko i w triumfalnym geście pokazałam je Odmieńcowi. Bez dodatkowych wyjaśnień zamknęłam torbę i założyłam ten wisiorek na szyję. Skupiłam się, by z jego pomocą przejąć punkt widzenia zaginionego szczenięcia. O ile jest gdzieś blisko, powinno się udać. Zamknęłam oczy. 
Równomierny odgłos kapiącej wody. Zimno. Dookoła ciemność. Nade moją głową czarne, zniszczone belki, które niegdyś podtrzymywały tę spaloną konstrukcję. 
- Tak. To jest to! - wykrzyknęłam. 
- Już wiesz gdzie jest? - usłyszałam Tinga.
- Tak! Za mną - pobiegłam przed siebie. Dobrze pamiętałam, w którym miejscu widziałam pustą skorupę spalonej kamienicy. 

<c.d.n.>

Uwagi: brak

Od Joela "Ujarzmić maluchy" cz. 2

Luty 2024 r.
Skończyło się na tym, że znaleźliśmy tuż obok zakładu krawieckiego piekarnię, w której sprzedawano również drożdżówki. Maluchy jeszcze nigdy nie miały okazję ich spróbować, więc czuły się dość mocno zachęcone. Niestety kiedy ostatecznie otrzymali produkt, wszyscy oprócz Mortiego wyglądali na zawiedzionych.
- Jedzcie. Jest dobre - zapewniałem ich, gryząc swoją porcję. Siedzieliśmy na dość obszernych schodach prowadzących do piekarni. Było tam cieplej niż na ulicy, nie wiało i przede wszystkim było czyściej. Może i zajmowaliśmy trochę przestrzeni, ale kto by się tym przejmował? I tak nie mieli aż tak wiele klientów...
- Ma lukier! - dorzucił Morti.
- Dokładnie - odparłem. Exan westchnął i ostatecznie zabrał się za jedzenie. Theo prawdopodobnie nie chcąc być gorszym, zrobił to samo. Strasznie lubił wszystkich naśladować, zauważyłem to już dawno.
- Co to jest ten puszorek? - zapytał nagle Morti.
- Coś jak obroża, ale obwiązane na piersi. Mocniej się trzyma.
Morti wydał z siebie ciche "och". Widząc jego zafascynowaną minę (zapewne zastanawiał się, jak to wygląda) roześmiałem się i poczochrałem go po głowie.
- A ja? - oburzył się Theo.
- No dobrze, ty też - powiedziałem rozbawiony i za pomocą drugiej łapy poczochrałem również i jego. Zerknąłem zachęcająco na Exana, ale nie wyglądał na zainteresowanego. Zbyt skupił się na konsumowaniu drożdżówki.
- Dziwnie smakuje - podsumował.
- Jakie znowu dziwnie? - powiedziałem, udając oburzonego - To bardzo smaczne i przede wszystkim...
- Tanie? - dopowiedział, podnosząc brew.
- Dokładnie. Nawet nie macie pojęcia ile na was wydaję...
Exan wywrócił oczami. Morti już zjadł swoją porcję i patrzył na mnie z pociesznym uśmiechem. Zauważyłem, że jest brudny od lukru, więc za pomocą łapy postanowiłem to zetrzeć... Jednak kiedy był jeszcze brudniejszy miałem ochotę przekląć. Nie mogłem tego zrobić przy dzieciach, więc skończyło się na westchnięciu.
- Cały czas zapominam, że w wilczej formie opuszki łap wiecznie są brudne... - mruknąłem pod nosem.
- Kiedy nauczymy się zmiany, jak ty i mama? - zapytał nagle Theo. Wyglądał na podekscytowanego.
- Nie mam pojęcia - zawahałem się - Ja się nauczyłem jako nastolatek, mama już jako dorosła... Choć nie jestem pewien, jak to jest w wypadku takich mieszanek, jakimi jesteście wy.
- Mieszanek? - zapytał zdezorientowany Exan.
- Mama jest magicznym wilkiem, a ja wilkołakiem. Wy jesteście czymś pomiędzy... Coś wspominała, że wygląda na to, że starzejecie się również wolniej od waszych rówieśników. Trzeba by było zapytać Kai'ego. Zdaje się, że on wie najwięcej w tym temacie.
Zgodnie pokiwali główkami. W międzyczasie ja zerknąłem na łapę, udając, że sprawdzam godzinę na nieistniejącym zegarku.
- No, chyba powinniśmy się zbierać.
Theo tak nagle poderwał się z miejsca, że aż się wystraszyłem. Miałem wrażenie, że się wywróci na oblodzonych schodach. Tak mnie to zaaferowało, że nie zauważyłem, kiedy Exan zrobił z drugiej strony dokładnie to samo i... to on się przewrócił. Westchnąłem przestraszony i podbiegłem do niego.
- Wszystko w porządku?
Zaskomlał żałośnie, ale zaraz potem się podniósł.
- Chcesz wracać do domu?
- Nie - powiedział tylko i ze swoją typową dumą, podążył (odrobinę kulejąc) w kierunku Theo. Morti tylko spojrzał na mnie wystraszony. Stał na drugim stopniu schodów.
- W takim razie... po prostu chodźmy - stwierdziłem trochę zmieszany. Wtedy mój wzrok przykuła niedojedzona drożdżówka Exana, wciąż leżąca smutno na schodach. Westchnąłem cicho i wziąłem ten kawałek do pyska. Jak prawdziwy rodzic musiałem dojadać resztki po dzieciach... i grubnąć.

Tak jak sądziłem jaszczur nie dość, że skończył obsługiwać poprzedniego klienta, to miał jeszcze chwilę wolnego. Siedział przy swoim biurku i spokojnie popijał kawę. Czułem to jeszcze wpuszczając dzieciaki do środka.
- Jednak przyszli panowie - skomentował, odstawiając szklankę. Podszedł do nas i za pomocą zamaszystego gestu wyciągnął miarę. Morti na początku się skulił wystraszony, co Theo od razu powtórzył, a Exan tylko obrzucił tę dwójkę zdezorientowanym spojrzeniem.
- Mogę być pierwszy... - stwierdziłem, podchodząc bliżej lustra. Chciałem, żeby maluchy zobaczyły na czym to polega i też stały grzecznie, zupełnie jak ja.
Jaszczur zaczął nie mierzyć i zapisywać odczytane wartości, co szczeniaki bardzo uważnie obserwowały. Pod koniec już merdały ogonami podekscytowane.
- Zrobię regulowany rozmiar dla nich, żeby był nadal dobry jak podrosną - powiedział, zapraszając do mierzenia maluchy. Theo przepchnął się na sam przód, aby być pierwszym. Skinąłem tylko głową.

<C.D.N.>

Od Edel "Niebezpiecznie urocza kuleczka"

Styczeń 2024
Niech przeklęty będzie dzień, kiedy Suzanna stwierdziła, że postój w Białym Królestwie będzie dobrym pomysłem. Owszem, na początku byłam całkowicie zauroczona, jednak po kilku miesiącach miałam dość tego miejsca. Może miało to związek z tym, że Białe Miasto wraz z nadejściem zimy stało się niemożliwie szare i ponure, a może po prostu tęskniłam za otwartymi przestrzeniami. I prawdziwą zimą.
Bo choć byłam istotą raczej ciepłolubną (zwłaszcza kiedy moja sierść była rzadka i nieprzygotowana na mrozy), to lubiłam śnieg. Kochałam łapać go do pyska, czuć piekące zimno, gdy próbowałam ulepić bałwana z pomocą ludzkich dłoni czy w końcu chować się w stosunkowo ciepłej jaskini i obserwować spadające płatki.
No dobra, może w tym momencie trochę idealizowałam poprzednie zimy, patrząc przez pryzmat tego, że wcześniej moja kondycja wyglądała całkiem inaczej. Może.
W każdym razie w Białym Królestwie było raczej szaro. Mróz obejmował świat każdej nocy, by z nadejściem południa odejść dla lodowatego deszczu i błotnistej brei zastępującej puchaty śnieg. Poza tym był jeszcze wiatr. Lodowaty i silny, smagał ciała przechodniów niczym okrutny bicz.
Najchętniej siedziałabym we własnym pokoju, z dala od tego wszystkiego, jednak tamtego dnia musiałam wyjść. Potrzebowałam czegoś do jedzenia, a tak się zdarzyło, że znalazłam całkiem dobrą knajpkę, gdzie podawano rzeczy w miarę jadalne za bardzo niskie ceny. Szkoda tylko, że miejsce to znajdowało się na drugim końcu Białego Miasta.
Tak się stało, że i Redian był bardzo głodny. Od kilku dni nie mógł znaleźć na ulicach lub pobliskich domach żadnej myszy, a te w ostatnim czasie były jego głównym pożywieniem. W końcu mógł je spokojnie łapać, dodatkowo licząc na zadowolenie większości gospodarzy. Gorzej, gdy sam gospodarz był kotołakiem czy zmiennokształtnym zdolnym zmienić się w kota. W każdym razie ze względu na poważny niedobór myszy, młody kociak postanowił mi towarzyszyć. A towarzystwo Rediana oznaczało konieczność posiadania oczu dookoła głowy, by chociażby wiedzieć, co też on znowu wyprawia. Jeśli chodzi o próby uspokojenia go, to porzuciłam je już dawno temu. Kocurek był narwany i widocznie nic nie miało tego zmienić.
Tamtego dnia popołudnie było wyjątkowo zimne (choć niestety z nieba nie sypał się śnieg), co zaowocowało warstwą śliskiego lodu na ulicach. Kociak korzystał z tego, jak tylko mógł. Co rusz wbiegał na lód i zatrzymywał się, wbijając ostre pazurki tuż przed przechodniami. Kiedy ci mieli pretensje, zaczynałam udawać, że wcale go nie znam. Taki był nasz mały układ.
W którymś momencie usłyszałam głośne miauknięcie, niewątpliwie należące do mojego towarzysza. Zerknęłam w tamtą stronę i zobaczyłam, jak ten stroszy futerko w stronę niewiele większego od niego stworzonka. Tamto nie wydawało się specjalnie przejęte i nachylało się w jego stronę, próbując go obwąchać. Kociak odskoczył całkowicie przestraszony. 
- Hej, zostaw mnie! 
Westchnęłam i w kilku szybkich krokach do nich podeszłam. Puchate stworzonko niemal od razu podniosło na mnie zaciekawione spojrzenie. Z zainteresowaniem przyjrzałam się jego wielkim oczom, w których przewijały się wszystkie kolory tęczy. Co takiego było w wielokolorowych oczach że zawsze wyglądały tak ślicznie?
Moje myśli powoli zaczynały uciekać w całkowicie inną stronę, niż bym chciała. Pokręciłam mocno pyszczkiem, próbując się ich jakoś pozbyć. To nie był odpowiedni czas na myślenie o durnotach. A zwłaszcza takich, które nękały mnie i tak każdego dnia.
- Edel też zostaw w spokoju! - zawołał nagle Redian.
Kolorowe oczy przeniosły się znowu na kociaka, który wyciągnął pazurki gotowy w razie mnie bronić przed puchatą kuleczką na krótkich łapkach. Mój bohater.
- Nic jej nie zrobię - mruknęło stworzonko. Na jego pyszczek wstąpił rozbawiony uśmiech. - Chciałem tylko prosić o pomoc...
- Coś się stało? - spytałam niemal od razu.
Tęczowe ślepia znowu przeniosły się na mnie, a uśmiech zamarł.
- Zgubiłem się.
Z mojego pyszczka wyrwało się krótkie "och". Wymieniłam spojrzenia z Redianem, próbując przekazać mu, że powinniśmy mu pomóc. Kociak musiał mnie zrozumieć, bo spojrzał na mnie jak na wariatkę.
- Przykro mi, ale... - zaczął, jednak weszłam mu w słowo.
- Spróbujemy ci pomóc. Kogo powinniśmy szukać?
Zwierzątko zawahało się.
- Chyba Julie. To moja właścicielka. Jest wilkiem, tak jak ty - odpowiedział po chwili. Pokiwałam głową ze zrozumieniem. - Pewnie bardzo się martwi...
- Żeby jeszcze było o co... - mruknął Redian. Na szczęście nasz rozmówca go nie usłyszał. A może jedynie udawał...?
- Jak wygląda?
- Jest już prawie dorosła. Dostała mnie na swoje pierwsze urodziny. Ma błękitne futerko i zielone oczy.
Ponownie skinęłam pyskiem i chwilę się zastanowiłam. Informacji nie było zbyt wiele, więc musielibyśmy mieć duże szczęście, żeby odnaleźć właścicielkę niezwykłego stworzonka. Niemniej warto było spróbować. Waderka pewnie była do niego mocno przywiązana, a i zwierzątko za nią tęskniło.
Westchnęłam i rozkazałam Redianowi szukać uważnie wilczycy, która pasowałaby do podanego opisu. Kocurek na początku trochę marudził, ale posłusznie zabrał się do pracy. Ślizgał się po placu, uważnie jej wypatrując. Tymczasem ja wraz z nowym towarzyszem próbowałam wypytać przechodniów, czy może widzieli podobnego szczeniaka.
Minęło wiele długich chwil, zanim ktoś powiedział mi o młodej samicy, która chodziła ulicami wołając głośno "Puszek". Na te słowa mój (tymczasowy) towarzysz ożywił się i zaczął wypytywać, gdzie dokładnie to było. Zaczepiony lis wzruszył ramionami i wskazał kierunek, ostrzegając, że mogła już sobie pójść.
Puszek nie zareagował na jego słowa, tylko od razu pobiegł w tamtą stronę. Natomiast Redian (kotek już wcześniej do nas dołączył, mówiąc, że nikt jej nie widział) dołączył do niego po szybkiej wymianie spojrzeń. Jego łapy były trochę dłuższe, więc z łatwością go przegonił, by po chwili znowu wyłonić się zza zakrętu. Tym razem z młodą samicą o niebieskiej sierści. Julie.
- Puszek! Tak tęskniłam! - zawołała, podbiegając do zwierzątka i mocno je tuląc. Towarzysz odwdzięczył się cichutkim pomrukiwaniem, które odrobinę przypominało kocie.
Chciałam cichutko odejść, gdy wilczyca nagle podniosła na mnie wzrok.
- To pani go znalazła? - spytała.
Już otwierałam pysk, by odpowiedzieć, gdy ubiegł mnie Redian.
- Tak. Szukaliśmy cię, młoda.
Spojrzenie Julie przeniosło się na burego kota, a na pysk wstąpił promienny uśmiech.
- Uroczy jesteś - stwierdziła głośno, na co mój towarzysz miauknął z oburzeniem. Wilczyca nie przejęła się tym zbytnio i zaczęła szperać w niewielkiej torbie, którą przy sobie nosiła. Po chwili wyciągnęła kilka monet i wyciągnęła je w moją stronę - Niestety nie mam zbyt wiele. Wydałam ostatnio niemal całe kieszonkowe... Proszę, weź to.
Pokręciłam głową. Nie chciałam żadnej nagrody.
- Bardzo dziękujemy.
Usłyszałam nagle głos Rediana, który szybko zabrał podarowane przez Julie Bellos. 
- To ja dziękuję. Miłego dnia! - odpowiedziała wilczyca i nim zdążyłam cokolwiek zrobić, zniknęła. Dosłownie. Musiała mieć moc teleportacji.
Redian, widząc moją minę, odłożył monety na ziemie tuż pod moimi łapami i otarł się o mnie.
- Nie marudź. Chociaż zjemy w końcu coś porządnego.
Westchnęłam głośno i potargałam go łapą po głowie. Kocur miauknął urażony i odsunął się. Pomimo tego na jego pyszczku widniał łobuzerski uśmiech.

Od Joela "Ujarzmić maluchy" cz. 1

Luty 2024 r.
Yuki chciała zrobić sobie trochę wolnego od szczeniąt, więc postanowiła mi je podrzucić i nakazać zajęcie się nimi aż do wieczora. Zatrzasnęła za nami drzwi od wynajmowanego przez nas pokoju. Zostaliśmy sami, wpatrując się w siebie na korytarzu pogrążonym w półmroku. Ja, duży tatuś, i chłopcy - malutkie szczenięta. Nadal było mi trochę głupio się nimi zajmować... Będąc w formie ludzkiej wyglądałem jak właściciel ze swoimi pupilami na spacerze, niż z synami. Straszne uczucie. Miałem nadzieję, że szybko nauczą się zmieniać...
- To co... dzisiaj mamy dad's day? - zapytałem z krzywym uśmiechem. Maluchy już wiedziały co to znaczy. Zaczęły podskakiwać ze szczęścia.
- Cieszy mnie, ze jesteście w dobrych nastrojach - stwierdziłem i zacząłem schodzić po schodach. Co chwilę odwracałem się do nich, sprawdzając, czy sobie radzą. Zdarzyło się, że po prostu się z nich ześlizgiwali. Mieli za krótkie łapki...
Teraz przepychali się i popiskiwali. Zwykle w ostatniej chwili łapali równowagę. Exan wysuwał się na prowadzenie, co Theo skwitował niezadowolonym skomleniem. Morti niemal na początku odpuścił wyścigi, po prostu próbując celować łapkami w stopnie.
Musiałem dać znak innym zamieszkującym tymczasowo karczmę, aby przez chwilę nie wchodzili na górę, bo musiałem sprowadzić dzieciaki. Wszystkie samice oczywiście były oczarowane, ale samce w większości byli ciut zniecierpliwieni. Nie przejąłem się tym. Kiedy tylko Morti skończył swoją podróż i stanął dumnie na samym dole, powoli skierowałem się do drzwi. Znaczy to dla mnie było powoli, ale szczeniaki i tak musiały biegać...
- Wiecie - zacząłem, kiedy staliśmy już na dworze - Chciałbym mieć do każdego z was puszorek i smycz.
Popatrzyli na mnie z przerażeniem, więc uśmiechnąłem się pocieszająco.
- Spokojnie, to nic złego. Po prostu ciągle rozbiegacie się we wszystkie strony, a ja nie chcę was zgubić. Jakby ktoś próbował was porwać, to by mu się nie udało, bo bym od razu to poczuł. Całkiem niezły pomysł, nie uważacie?
Wymienili się spojrzeniami. To Exan, który zgrywał zawsze tego najmądrzejszego, pokiwał jako pierwszy główką. Reszta po prostu powtórzyła.
- Więc cieszy mnie, że się ze mną zgadzacie... W sumie może pójdziemy do krawca? Podobno jest tutaj jakiś.
Exan bez namysłu znowu pokiwał głową, więc reszta również. Zaśmiałem się krótko.
- No to idziemy... Będziecie bezpieczni, a ja przestanę się o was bać.
Znowu pokiwali główkami. Ruszyłem sprężystym krokiem w prawo, czyli w kierunku centrum Białego Miasta. To właśnie tam znajdowałem zawsze podobne zakłady, jak wcześniej wspomniany krawiec... Właściwie to całkiem podobało mi się w Białym Królestwie. Co prawda na dłuższą metę robiło się męczące i wręcz odrzucające, ale przypominało mi moje miejskie życie, nim wyrwałem się do dziczy. Brakowało mi tego.
- A zjemy coś? - zapytał nagle Theo.
- Właśnie! - dorzucił Morti. Zaśmiałem się.
- Przecież jest dopiero rano... co się wam tak spieszy?
Nie wyglądali na usatysfakcjonowanych taką odpowiedzią.
- Może po południu - dorzuciłem - Na jakieś ciasteczko, czy coś.
Wtedy zaczęli zgodnie merdać ogonkami i szli nieco żwawiej, prześcigając się od czasu do czasu. Nawet Exan.

Trochę czasu minęło, zanim dotarliśmy na miejsce. Trochę, to znaczy wystarczająco dużo, aby Morti, Theo i Exan zaczęli marudzić, że to za daleko na ich krótkie łapki. Kiedy tylko weszliśmy do środka, sapnęli z ulgą i usadowili się gdzieś pod ścianą. To Yuki ich nauczyła, że muszą się zachowywać w takich miejscach grzecznie i spokojnie... a najlepiej w ogóle nie mówić nic prócz "dzień dobry" oraz "do widzenia".
- Dzień dobry - zacząłem. Jaszczuropodobny obrócił się w moją stronę, akurat trzymając w szczupłych palcach miarę. Jakiś klient cierpliwie pozował mu przed lustrem. Wyglądał jak jakiś przerośnięty borsuk...
- W czym mogę pomóc?
- Chciałbym kupić puszorek dla mnie i moich synów. Ze smyczą, aby dało się ją odpiąć. Najlepiej kilka długości... Powiedzmy, że pięć metrów i trzy. Dałoby się zrobić?
Zastanowił się, pobieżnie zerknął na mnie i maluchy siedzące kilka metrów za mną. Po cichutkich chichotach wywnioskowałem, że już zaczęli się przepychać.
- Tak. Sądzę, że tak - podsumował.
- Ile to by kosztowało...?
Zamyślił się, zerknął w jakieś notatki leżące na stoliku obok, po czym zawyrokował:
- Dziesięć Bellos. Mogą panowie przyjść na mierzenie za około piętnaście minut.
Uśmiechnąłem się zadowolony. Mimo że był to dość duży wydatek, to niezaprzeczalnie przydatny. Obróciłem się do szczeniaków. Wtedy uspokoiły się i udawały, że jeszcze chwilę temu się nie przepychały.
- Idziemy gdzieś, czy chcecie tutaj poczekać, aż pan skończy?
- Na ciasteczka! - rzucił Theo.
- Tak, ciasteczka, ciasteczka! - dorzucił Morti. Exan tylko zaczął merdać ogonem. Westchnąłem.
- No dobrze, już dobrze... Rozejrzymy się, co jest w pobliżu.
Wyglądali na uradowanych. Zdecydowanie bycie rodzicem składało się z niemal samych wydatków...

<C.D.N.>

Od Asgrima "Polowanie na kocura" cz. 4 (cd. Torance)

Listopad 2023
Ojcowskie uczucia były dla mnie czymś zupełnie obcym. Nie mogłem mieć szczeniaków i nawet niespecjalnie widziałem siebie w roli kochającego taty. Nie wiedziałbym jak powinienem się zachowywać i choć czasem czułem żal, że nigdy nie będę mieć obok siebie takiej małej kuleczki sierści, to w gruncie rzeczy nie przeszkadzało mi to aż tak bardzo. Zawsze byłem tylko ja i Torance, bo Elena - choć traktowaliśmy ją jak członka rodziny - nie była psowatym.
Teraz, pod wpływem wspomnień Farella, które nadal były żywe w moim umyśle, miałem ochotę płakać. Wcześniej czułem szczęście, gdy patrzyłem na radosny pysk "mojej" córki, ale gdy zobaczyłem jej martwe ciało... Ból eksplodował w moim wnętrzu, wypalając gdzieś w głębi wielkie dziury. Nigdy jej nie poznałem i teoretycznie nie powinna mnie obchodzić, jednak dzielenie wspomnień uderzyło prosto w punkt, o którym istnieniu nie wiedziałem. Czułem rozpacz, która władała umysłem czarnego basiora, jednocześnie widząc swój własny żal, że poza dzisiejszym epizodem, to nigdy więcej nie poczuję jak to jest być ojcem. Nawet w obliczu takiej tragedii jak śmierć jedynej córki.
Wybudziłem się całkowicie z wizji i spojrzałem prosto na samca. Wcześniej nie widziałem bólu, który krył się pod beznamiętnym wyrazem pyska, jednak teraz mogłem go przejrzeć. Nie okazywał go, lecz to nie znaczyło, że nie czuł nic. Był równie zrozpaczony, co jego żona.
Wyciągnąłem w jego stronę łapę i lekko pogładziłem jego bark.
- Tak mi przykro...
Basior nie zareagował ani na dotyk, ani na moje słowa. Jedynie spoglądał na mnie tymi swoimi wielkimi oczyma. Gdzieś w nich błysnęło jednak uczucie, niby złota iskierka, która szybko zniknęła pod maską obojętności. Starał się, tak bardzo się starał nie pokazywać innym swoich emocji.
Prawdopodobnie wrócił do swojego dawnego legowiska. Niestety nie wiem, gdzie dokładnie to było... - usłyszałem jeszcze w głowie jego słowa.
- Jasne. Dziękujemy... - powiedziałem cicho i posyłając mu ostatnie współczujące spojrzenie, odwróciłem się do Torance. Wilczyca przyglądała nam się, marszcząc brwi. Nagle zdałem sobie sprawę, że dla niej ostatnie chwile polegały jedynie na tym - patrzeniu na nas i próbach zrozumienia, co się właśnie działo.
- Miło było pana poznać - odezwała się trochę niepewnie, a następnie dodała już w myślach - Idziemy?
Skinąłem głową i bez słowa wyszedłem z pomieszczenia. Korytarz był pusty. Żona Farella pewnie miała ważniejsze sprawy na głowie od pilnowania nas. Oczywiście, byliśmy dla niej obcymi, lecz musiała nam zaufać. W końcu tu chodziło o pomszczenie jej szczeniaka...
Krzycząc szybkie "do widzenia", wyszliśmy na dwór. Silny wiatr smagnął moje ciało i rozwiał grzywkę, która wpadła mi do oczu. Lodowate krople deszczu, który musiał zacząć lać, gdy byliśmy u naszych zleceniodawców, od razu zaczęły przedzierać się przez futro. Moja sierść nadal była na etapie zmiany na zimowe, co właśnie dotkliwie odczuwałem.
- Rozmawiałeś z nim z pomocą żywiołu - powiedziała Torance. Pewnie miało to być pytanie, lecz zabrzmiało zdecydowanie jak stwierdzenie. I to trafne.
- Aha.
Tori uniosła na mnie zniecierpliwione spojrzenie.
- I?
- Opowiem ci w jakiejś karczmie. Nie mam zamiaru stać w deszczu - powiedziałem i od razu zacząłem rozglądać się za jakimś odpowiednim miejscem.
Mojej partnerce chyba nie spodobała się taka odpowiedź. Wiedziałem, że ta chciała już zacząć działać, więc tym razem to ja musiałem być głosem rozsądku.
- Ale... Nie szukamy kota?
Wymownie uniosłem wzrok ku górze, zwracając jej uwagę na trwającą ulewę. Jedna ze spadających kropel uderzyła mnie prosto w oko, na co fuknąłem niezadowolony. Cholerny deszcz.
- Nie sądzę, by chodził ulicami w taką pogodę. Lepiej znajdźmy jakieś przytulne miejsce, co?
Wadera westchnęła głośno, jednak zrezygnowała z dalszych sporów i posłusznie ruszyła w stronę, z której przyszliśmy. Nie minęło wiele czasu, a faktycznie znaleźliśmy jakąś niewielką karczmę. Jednak nie była ona jakoś specjalnie przytulna. Powiedziałbym nawet, że ciemne i śmierdzące alkoholem miejsce ani trochę nie wydawało się przyjazne dla tak porządnych obywateli jak my. Niemniej udało nam się znaleźć całkiem stabilną ławkę oraz zamówić coś, co przynajmniej w teorii nadawało się do spożycia bez ryzyka natychmiastowej śmierci. Nawet jeśli pachniało i smakowało ohydnie.
Torance nie poruszała się z taką łatwością w czyichś wspomnieniach czy też umysłach ogólnie, więc dobrze się złożyło, że byłem tam, u Farella, wraz z nią. Żałowałem jednak, że nie mogłem przekazać jej dalej wspomnienia, które już powoli zaczynało się zacierać. Z czasem miało zostać w mojej głowie jako zwykła opowieść pozbawiona emocji, które wtedy odczuwałem wraz z Farellem. Z tego powodu musiałem się spieszyć z historią. Oczywiście, mógłbym przekazać Tori jedynie najważniejsze informacje, które ściśle dotyczyły demonicznego kocura, jednak... Po tym wszystkim potrzebowałem rozmowy i wsparcia kogoś bliskiego, a moja ukochana była najlepszym możliwym wyborem.
Kiedy skończyłem, za brudnym oknem nadal dochodził nas dźwięk ulewy, a do speluny zaczęli wchodzić goście. Każdy kolejny wyglądał coraz mniej przyjaźnie, a gdy po jakimś czasie rozpoczęli swoją wieczorną popijawę, atmosfera zaczynała robić się gorąca. Tori zostawiła na blacie kilka Bellos i czym prędzej się ewakuowała. A ja wraz z nią.
Mieliśmy zamiar wrócić do naszej karczmy, a poszukiwania rozpocząć następnego dnia. Liczyliśmy, że szybko trafimy w odpowiednie miejsce, jednak w ciemnościach uliczki były do siebie łudząco podobne. W którymś momencie natrafiliśmy na Crane'a, który wychynął nagle z wyjątkowo ciemnego przejścia między dwoma domami.
- Hej, Crane! - zawołałem go, nie bacząc na niezadowolone pomruki mojej partnerki. Wilczyca wręcz nie znosiła tego samca. Według niej jego zachowanie nie pokrywało się z jego emocjami, co było niewyobrażalnie podejrzane. Moim zdaniem była zwyczajnie przewrażliwiona, jednak z jednym miała rację: Crane był stanowczo za blisko Edel.
Na dźwięk mojego głosu basior odwrócił się w naszą stronę. Na jego pysku niemal od razu wykwitł standardowy, przyjazny uśmieszek.
- Cześć, co tu robicie o tej porze? - podszedł nieco bliżej, jednocześnie chowając się pod cienkim daszkiem nad wejściem do jakiejś kamienicy. Spryciarz.
- Szukamy naszej karczmy - odparłem - Wiesz, w którą stronę powinniśmy iść?
- To będzie w tamtą stronę - Wskazał kierunek całkiem odwrotny w stosunku do tego, w którym chcieliśmy zmierzać. - Ale jeśli chcecie mógłbym was odprowadzić.
- Odprowadzić? Nie wracasz do pokoju? - Głos Tori był wyjątkowo chłodny. Zerknąłem na nią, by się przekonać, że i spojrzenie nie należało do najcieplejszych. W takich chwilach naprawdę przypominała swoją matkę. Nie było to specjalnie dobre podobieństwo.
- Znaczy... - Basior zawahał się. - Mieszkam w tym samym zajeździe, co wy.
- Wiem. 
Szturchnąłem ją delikatnie, próbując tym samym znać, żeby odpuściła. Jednak Torance dopiero zaczynała...
- Gdzie byłeś?
- Tu i tam... - Samiec rozejrzał się na boki, nie wskazując spojrzeniem niczego konkretnego. - To moja sprawa. Mam chyba prawo do prywatności.
Zmrużył oczy, patrząc prosto na Tor. Jego ton, choć nadal swobodny, zabrzmiał odrobinę mniej przyjaźnie. Była to na tyle delikatna zmiana, że niemal od razu stwierdziłem, że pewnie udzieliło mi się przewrażliwienie mojej partnerki.
- Oczywiście, że masz - prychnęła. Już otwierała pysk, by coś jeszcze dodać, ale postanowiłem się wtrącić, zanim Tori całkowicie wyprowadzi basiora z równowagi. 
- Jeśli nie masz jeszcze zamiaru wracać, to nie ma problemu. Raczej poradzimy sobie bez ciebie.
Starałem się, żeby mój głos brzmiał możliwie jak najbardziej uprzejmie. Nie chciałem, by między nami wybuchła kłótnia, nawet jeśli ja też nie mógłbym nazwać Crane'a przyjacielem.
- Jak wolisz - skinął głową basior.
- W takim razie wielkie dzięki. Do następnego! - powiedziałem i popchnąłem delikatnie pyskiem Tori, by ta się ruszyła. Ta burknęła coś, co miało być pożegnaniem i odeszła, unosząc dumnie łeb. Co miałem zrobić, jeśli nie podążyć za nią?

<Torance?>