poniedziałek, 16 września 2019

Od Crane'a "Czasem warto wyświadczyć komuś przysługę" cz. 2

Wrzesień 2024
Tym razem smoki wylądowały dopiero późnym wieczorem. Pośród wilków, ich towarzyszy i przewoźników, szybko przekazano wiadomość, iż wyruszymy dalej z samego rana. Jak zawsze, ja zeskoczyłem pierwszy z grzbietu Diligitis i pomogłem mojej partnerce dostać się na pewny grunt. Nie mogę powiedzieć, że Edel wyglądała dziś znacznie lepiej, niż poprzedniego dnia. Jednak zapytana o samopoczucie, powiedziała: "Jest w miarę dobrze". Chwilę nie chciałem jej wierzyć, ale fakt, że zdołała samodzielnie się przejść bez potknięcia, zmienił nieco moje podejście. Wbrew pozorom, była w bardzo dobrej formie.
Wyczarowałem z Naszyjnika Pożywienia coś na kolację i podsunąłem część z tego Edel. Ku mojej dalszej uciesze, nawet dopisał jej trochę apetyt. Po posiłku, przycupnęliśmy obok Diligitis. Wieczór był naprawdę chłodny, więc ogień gotujący się w brzuchu smoka był idealnym sposobem na rozgrzanie. Oczywiście nie zapomniałem przy tym o owinięciu Edel pożyczonym kocem. Odkąd zdobyłem te okrycie, moja ukochana znacznie lepiej znosiła podniebne podróże. 
Tego wieczora trochę rozmawialiśmy; rzecz jasna szeptem, żeby nie przeszkadzać innym wilkom. Opowiedziałem wtedy mojej partnerce jedną z ciekawszych historii, które zmyśliłem. Jej głównym bohaterem był oczywiście mój wyidealizowany ojciec i jego smok. Kiedy skończyłem, dostrzegłem, że Edel zasnęła, wtulona we mnie. Zamknąłem oczy, by też odpocząć po całym dniu. 
Po niespełna godzinie coś mnie obudziło. Nie był to żaden dźwięk, ani nawet zapach. Zrozumiałem, że od kogoś w pobliżu biła aura olbrzymiego strachu. Wtedy też poczułem, że jestem dużo bardziej zmęczony, niż przed pójściem spać. Z początku myślałem, iż może lunatykowałem. Jednak fakt, że znajdowałem się w tym samym miejscu, w tej samej pozycji, wykluczał tę możliwość. Zainteresowany, co konkretnie się działo/nadal dzieje, powoli wstałem. Musiałem bardzo uważać, żeby przy okazji nie obudzić E. 
Podążyłem w stronę źródła lęku. Oddaliłem się nieco od Diligitis i innych smoków. Ta droga prowadziła do jakiegoś samotnego drzewa nad płytką rzeką. Podchodząc bliżej, dostrzegłem, że pod rozłożystą koroną falowało coś na kształt czarnej mgły. Zmrużyłem oczy i zaciągnąłem się powietrzem. Tak, jak myślałem - Tantibusy. Co najmniej dwa osobniki. 
Ukryłem się w wysokiej trawie i spróbowałem podejść jeszcze bliżej. Wtedy pośród charakterystycznego swądu potworów poczułem zapach kogoś ze swojej watahy. "Więc wszystko już jasne" - pomyślałem. "Ktoś postanowił spać z dala od reszty, zaczęły go dręczyć koszmary i to ściągnęło Tantibusy."
Odwróciłem się, gotowy wrócić do bezpieczniejszego miejsca, niż ta otwarta przestrzeń. Uznałem, że to, co się tam dzieje, nie jest moją sprawą. Te stwory przecież nigdy nie zabijają źródła pożywienia. Wtem coś poruszyło się w trawie bliżej mnie. Zastygłem w bezruchu. Nim zdążyłem cokolwiek wymyślić, z roślinności wyłonił się czarny cień. Kolejny Tantibus. Odruchowo postawiłem dwa kroki w tył i odsłoniłem zęby. Z mojego gardła wypłynęło stanowcze warknięcie. Spodziewałem się dwóch wariantów; potwór albo zaatakuje, albo ucieknie, widząc, że nie jest w stanie mnie przestraszyć
Wówczas stało się coś zupełnie nieoczekiwanego. Czerwonookie połączenie małpy z czarnym wilkiem, oparło przednie, dłuższe łapy na ziemi, skuliło się nieco i spojrzało na mnie z przechyloną głową. Ta poza kryła jakiś przekaz, dobrze znany tym stworzeniom. Ja go jednak nie rozumiałem. Nie od razu. Stałem w tym samym miejscu, kompletnie zdezorientowany. 
Po chwili Tantibus bezszelestnie zniknął mi sprzed oczu. 
Wkrótce doszedłem do kolejnego wniosku, co konkretnie mogło się stać tej nocy. Monstrum uznało mnie za sojusznika po tym, jak przez sen sprowadziłem na kogoś koszmar, umożliwiając Tantibusom pożywienie się. 
Ruszyłem dalej; byle jak najszybciej wrócić do Edel i Diligitis. Jednak w drodze powrotnej dostrzegłem, że na sterczącej gałęzi jakiegoś krzewu wisiał pewien osobliwy przedmiot. Nauczony doświadczeniem, postanowiłem zabrać go ze sobą. Niestety nie byłem w stanie dobrze go obejrzeć, mając do dyspozycji tylko światło księżyca. 
***
Na mój nos spadła jedna kropla deszczu, potem następna. Otworzyłem oczy. Dostrzegłem, że Edel też już nie spała. Zawinięta w koc, oglądała szary świat dookoła nas. Wtem moich uszu dosięgnął głuchy grzmot. Zdaje się stosunkowo niedaleko od nas była burza. Podniosłem wzrok ku górze. Całe niebo było zakrywały chmury, z których siąpił drobny deszcz. Co jakiś czas uderzał nas mocniejszy podmuch wiatru. 
- Nikt się nie zbiera do wylotu - zauważyła Edel, przejeżdżając wzrokiem po innych wilkach i ich przewoźnikach. - Crane, pójdziesz dowiedzieć się o co chodzi? 
- Tak, oczywiście - Wstałem, wyminąłem Diligitis i poszedłem dalej w obóz. 
Wkrótce znalazłem Hitama. Rozmawiał właśnie z Raurą i Arminem - innymi organizatorami ruchu. 
- Macie rację; jeśli teraz wylecimy, trafimy prosto w tę burzę - mruknął przywódca stada. - Poinformujcie wszystkich, że musimy to przeczekać. Wyruszymy jutro. 
Oba wilki pokiwały głowami na znak, że rozumieją. Następnie Raura ruszyła na lewo, a Armin na prawo. 
- O, ty też tu jesteś, Crane? - Hitam zauważył moją osobę. - W takim razie ty też idź poinformować watahę, że dziś nie wylatujemy. 
- Tak jest - odparłem i ruszyłem z powrotem w kierunku, z którego przyszedłem.
Absolutnie nie powinienem sprzeciwiać się obecnemu samcowi Alfa. Tak więc, po drodze przekazywałem dalej informacje o zmianach planu podróży. Kiedy dotarłem do Edel, zakomunikowałem o tym także jej. Dostrzegłem wtedy na drobnym pyszczku wadery lekki wyraz ulgi. Dodałem, że porozmawiamy za chwilę i poszedłem dalej, by powiadomić kolejne wilki, co się dzieje. 
Po paru minutach obszedłem już tę całą część obozowiska, więc mogłem wrócić do mojej partnerki. Usiadłem naprzeciwko niej i poprawiłem koc, którym się okrywała, żeby osłonił też jej głowę. 
- Dzięki - westchnęła i spojrzała gdzieś w dal. 
- O czym rozmyślasz? - spytałem. 
- Chyba o niczym... - mruknęła wadera. - Miałam dzisiaj dziwny sen. 
- Jak chcesz wiedzieć, co oznaczał, mogę pożyczyć od Lind Bransoletkę Snu.
- Nie, nie trzeba - zapewniła E.
Jeszcze chwilę pogawędziliśmy o snach, potem o nocy, dniach, zachodach słońca. W pewnym momencie wspomniałem coś o mojej rodzinie, a Edel w odpowiedzi opowiedziała mi śmieszną historię z czasów, kiedy była jeszcze mała. Widać nawet w takim miejscu jak Zakon, szczenięta pozostaną szczeniętami.
Wtedy przypomniałem sobie o tajemniczym przedmiocie, który znalazłem ostatniej nocy. Wstałem i wydobyłem go z kosza, w którym przewożone były nasze rzeczy. W świetle dnia wreszcie mogłem się mu lepiej przyjrzeć. Okazało się, że był to kolejny wisiorek; również dosyć bogato zdobiony. Najbardziej przykuwającym uwagę elementem medalionu, był okrągły, czerwono-niebieski kamień. Po krótkiej kontemplacji nad tym znaleziskiem, odniosłem wrażenie, że gdzieś już widziałem podobny egzemplarz. 
Nagle dostrzegłem z daleka Camusa. Krążył po okolicy, co jakiś czas zawracał. Stwierdziłem, że to dobra okazja, by zabrać go na kolejne poszukiwanie surowców. Oczywiście za drobną zapłatą jedzeniem. Odłożyłem nowy medalion z powrotem do kosza i wyciągnąłem stamtąd Naszyjnik Pożywienia.
- Edel, jesteś głodna? Bo właśnie będę wyczarowywał trochę mięsa - wyjaśniłem. 
- Nie, nie - odparła wadera. Nie zdziwiła mnie ta odpowiedź. I tak po południu przekonam ją, by coś zjadła. 
Parę sekund później pojawił się przede mną pyszny zając. Odłożyłem Naszyjnik Pożywienia na miejsce, pożegnałem chwilowo E i ruszyłem zanieść Camusowi tego smacznego gryzonia. Jeśli już muszę codziennie zostawiać Edel na trochę samą, przynajmniej dobrze spożytkuję ten czas. 
Basior zachęcony przez podarek, oczywiście zgodził się na wyruszenie w teren. Dzisiaj szukał odpowiedniego miejsca na "wydobywanie z ziemi skarbów" (jego słowa) dobre paręnaście minut. Wreszcie zatrzymał się w wyschniętym korycie dawnego dopływu pobliskiej rzeki. Tak jak wcześniej, chwilę trwał w skupieniu, po czym zakomunikował mi, że coś znalazł. Coś naprawdę ciekawego. Jednak wydobycie tego przedmiotu ze skał pod miękką glebą, zajęło Camusowi tym razem wyjątkowo długo. 
Zaczynałem już wątpić w jego umiejętności, kiedy pod moimi łapami wylądowała nowa bryła ziemi. Natychmiast zerwałem się z miejsca i zająłem oczyszczaniem zdobyczy mojego znajomego z watahy. Kolejny kamień szlachetny. Ten jednak był większy i cięższy, niż odłamki szafiru. Jego kolor także był nieco odmienny od tamtego surowca.

<C. D. N. >

Uwagi: brak.

Od Joela "Nowa plaga szczeniąt"

Październik 2024 r.
– Joel! – ryknęła Yuki, a jej dźwięk zdał się zmienić w locie w srebrny sztylet. Przed oczami mężczyzny błysnęło niewidzialną stalą, a uszy przeszył nagły ból. Docisnął doń dłoń, czując jakby miała mu zaraz pociec krew. Rzucił się biegiem w kierunku, z którego przybył. Ciężkie trapery miarowo uderzały o miękką ściółkę leśną.
Nagle czubek jego buta zahaczył o wystający korzeń. Joel z rozpędu upadł i sturlał się po stromym zboczu. Usiłował zahamować to zapierając się łokciami, lecz na niewiele mu to pomogło. Przystanął dopiero obok wejścia do jaskini, w której ulokowano ich na tym przystanku.
Poderwał się na czworaka, ale świat nadal był pijany. Drzewa zlewały mu się w rozszalałą karuzelę barw.
Yuki wrzasnęła znowu.
Spróbował ruszyć w tamtym kierunku, lecz szło mu to bardzo mozolnie. Przy kolejnym wrzasku zmienił pozycję na klęczki i zatkał uszy. Jego twarz i ubrania były umazane od wilgotnej ziemi. Musiało niedawno padać.
– Joel, błagam! – krzyczała zdesperowana kobieta.
Joel zebrał dość siły, aby podnieść się z klęczek i pewniejszym – choć wciąż pijanym i nierównym – krokiem ruszył ku małżonce. Przytrzymywał się ręką chropowatej ściany jaskini.
– Idę... – jęknął, mrugając oczami. Z każdym krokiem karuzela się zatrzymywała, a jego krok czynił coraz odważniejszym. Jej łkanie upiornie odbijało się od ścian. Zacisnął wolną dłoń w pięść.
Wtedy ją zobaczył. Leżała na ziemi. Dookoła niej kamień był mokry, jednak nie była to woda. Wyglądała na stanowczo zbyt lepką jak na wodę. Podbiegł. Na końcu upadł na kolana. Już wiedział, co oznacza taka sytuacja. Choć nie był to ich pierwszy raz i mniej więcej wiedział, co robić, to bicie jego serca przyspieszyło. Naprzemiennie słyszał krzyki Yuki i szum własnej krwi.
– Spokojnie, jestem tutaj... Przyj, po prostu przyj – mówił szybko. Odszukał jej dłoni i zacisnął na niej palce. Wbiła mu paznokcie aż do krwi. Zacisnął szczęki. Nie żałował zdartej skóry.
Spróbował rozebrać dół jej ubrania do końca. Sama nie dała rady. Cały czas wstrząsały nią konwulsje bólu. Drżącym kciukiem głaskał jej skórę dłoni, ale prawdopodobnie nawet tego nie czuła. Miał wrażenie, że podziela jej ból. Powtarzał jej uspokajające formułki, ale od samego momentu już sam nie wiedział, co mówi. Ona chyba też nie.
Gorąca stróżka krwi spłynęła w dół jego dłoni. Skapnęła na kamienie. Drżał na całym ciele. Chciał ją przytulić, ale zbyt bardzo bał się, że coś jej zrobi.
Wtedy z kolejnym wrzaskiem zrzuciła ludzką postać. W jej oczach błysnęła drobna ulga, ale nie trwała ona długo. Znowu się wygięła. Joel spróbował ją chwycić nieco inaczej. Teraz wbijała pazury we wnętrze jego dłoni. 
– Iść po lekarza...? – wykrztusił. Pokręciła głową.
Po jego policzkach popłynęły słone łzy. Tak bardzo chciał jej pomóc, ulżyć...
Niedługo potem usłyszał kwilenie pierwszego ze szczeniaków. Trochę się ożywił.
Pierwszy był tak ciemny, że prawie czarny. Kleił się, ale mimo to wziął go na ręce. Wtedy zaczynało iść już tylko łatwiej. Drugi miał futro tak jasne, że prawie białe, a trzeci był całkiem rudy. Szczeniaki były tak małe, że bez problemu mógł trzymać wszystkie na rękach. Szumiało mu w głowie. Wszystkie się kuliły, popiskując cicho. Choć już raz został ojcem, to i tak nie mógł powstrzymać drżenia dłoni. Zaczął płakać. Nie ze smutku, a ze wzruszenia.
– Joel... daj mi je... Są głodni – wyszeptała wykończona Yuki.
Przytulił je po raz ostatni, po czym delikatnie przystawił do brzucha partnerki. Oddalił się, przysiadł pod ścianą i w milczeniu obserwował jak zaspokajały pragnienie. Dopiero wtedy otarł policzki, jednak to sprawiło, że były tylko brudniejsze. Yuki leżała na ziemi w taki sposób, jakby umierała. Miarowo unosząca się i opadająca klatka piersiowa dawała mu jednak pewność, że wszystko było w porządku. Uchyliła powieki i uśmiechnęła się blado do Joela. Odpowiedział tym samym. Znowu zaczęły go piec oczy.
– Jak ich nazwiemy? – wymamrotała – To chłopcy.
– Sześć synków? – powtórzył cicho – Nie wiem... Jakie ci się podobają...?
– Trevenic jest ładne.
– Może być Trevenic – Jego wzrok powędrował do kilku mlaszczących fasolek – Może ten pierwszy będzie Vicem...?
– A który był pierwszy?
– Ten najciemniejszy. Później ten jasny, a na końcu rudy...
– I może... może... – szeptała. Jej wzrok utkwił w suficie – Nie wiem.
– Gwidon...? Zawsze podobało mi się Gwidon.
– To Gwidon to niech będzie ten... jasny.
– Co sądzisz o Erastusie? – zapytał po chwili zadumy.
– To ostatni to Erastus – wyszeptała. Oczy się jej zamykały.
– Możesz się zdrzemnąć – powiedział i zbliżył się do niej na czworakach. Ucałował ją w czoło. Uśmiechnęła się.