środa, 18 września 2019

Od Lind „(Nad)zwyczajne dni w podróży” cz. 3

Wrzesień 2024
Wreszcie powstało odpowiednio duże przejście, byśmy zdołali wejść do jaskini. Pierwsza wskoczyłam do nowo odkrytego miejsca. Powitała mnie tam tylko ciemność. Po odgłosach rozpoznałam, że Ting wskoczył do groty zaraz po mnie. Baldor dostał się tu ostatni. Strażnik Wichury użył swojej ptasiej czaszki na kiju, by rozświetlić to tajemnicze miejsce ogniem.
Okazało się, że jaskinia nie była aż taka wielka. Pomimo wysokiego sklepienia, nie zmieściłyby się w niej nawet dwa średnie smoki. Co innego, gdyby każdy był wielkości Diligitis. Czarne ściany groty w wielu miejscach przecinały białe smugi. Dodawało to temu miejscu nieco charakteru. Po chwili rozglądania się, dostrzegłam, że coś na skałach połyskiwało w złocistym świetle płomieni. Ting pierwszy podszedł bliżej, by zbadać to zjawisko. Ja byłam tuż za nim. Z bliska dało się dostrzec, że ściany jaskini były w wielu miejscach obłupane. Wnętrze tych skał wyglądało trochę jak krzemień. Strażnik Wichury podrapał pazurem jeden głaz, potem polizał łapę. Nie rozumiałam, co to miało na celu, dopóki nie oznajmił:
- To sól.
- Prawdziwa? - Popatrzyłam po ścianach i sklepieniu. - Ale jak to?
- Nie wiesz, skąd się bierze sól, Pierzasta? - Odmieniec spojrzał na mnie.
- E... -  zawahałam się. Już chyba za późno, żeby udawać, że nie miał racji.
- Sól kamienną wydobywa się z ziemi. Jak kamienie szlachetne – powiedział Ting. - Już rozumiesz?
- Ta... - westchnęłam. 
- Zamierzacie zabrać trochę ze sobą? - odezwał się nagle Baldor.
- W sumie, czemu nie – mruknęłam.
Uderzyłam pazurami miejsce, które wcześniej podrapał Ting. Spod mojej łapy sypnęły się maleńkie odłamki. Sól raczej nigdy nie należała do najtwardszych materiałów na świecie. Dziwnie się czułam zdobywając ją w ten sposób. W życiu bym nie pomyślała, że coś, co się je, wykuwane jest ze skał. 
Strażnik Lasu także podszedł do ściany jaskini i bez większego zamachu uderzył w nią młotem. Zdobył w ten sposób kilka znacznie większych kryształów solnych. 
Ting spojrzał na swoją płonącą ptasią czaszkę na kiju. Zastygł w tej pozycji trochę długo, po czym sięgnął do plecaka po drugą, by użyć jej do wydobycia garści soli ze ścian. 
- Co się z nimi tak właściwie stało? - spytał nagle Baldor, także patrząc na płonącą broń drugiego Odmieńca.
- Złamały się. Ja je złamałem. Oba – odparł Ting cicho. Przerwał pracę i znów smętnie zwrócił oczy na "pochodnię".
- Wolno mi spytać o czym wy teraz mówicie? - wtrąciłam, nie rozumiejąc kompletnie kontekstu wypowiedzi.
Strażnicy obrócili się w moją stronę. 
- Zwróciłaś kiedyś uwagę, że Baldor nosi zwykłą broń połączoną z czaszką jakiegoś zwierzęcia, a ja mam tylko te czaszki ptaków? - spytał Strażnik Wichury.
Przejechałam wzrokiem po wspomnianych przedmiotach. Prawda, pod tym względem się różniły.  
- Co to oznacza? - kontynuowałam.
- Bronią Baldora jest młot, moją były... dwa kilofy. A tak właściwie oskardy - wytłumaczył Strażnik Wichury. - Idealne do przebijania skóry, kości, czasem nawet zbroi – Ting w dalszym ciągu melancholijnie oglądał płonący ptasi dziób. - Byłem pewien, że uderzenie obu naraz zawsze będzie kończyć walkę. W końcu to nie był zwyczajny metal. 
- I co się wtedy stało? - usiadłam na ziemi, wpatrując się w Odmieńca. Byłam naprawdę zainteresowana tą historią.
- Raz uderzyłem nimi w zaklętą tarczę. Ostrza złamały się, jak zapałki – posumował.
Wbił płonący kij w ziemię. Kucnął nad ogniem i podniósł odrobinę czaszkę przywiązaną do drugiego kija. Istotnie była pod nią metalowa obręcz z paroma odstającymi resztkami ostrzy. 
- Ale ostatecznie wygrałem ten pojedynek. Tarcza uratowała go raz, ale za drugim zabrakło mu odpowiednich umiejętności – Ting spuścił wzrok na swoje pazury.
Nie komentowałam tej historii w żaden sposób. To, jak Ting przedstawił ją przedstawił, sprawiło, iż zrobiło mi się autentycznie przykro. Zerknęłam na broń Baldora. Dopiero wtedy zwróciłam uwagę, że i na niej była dosyć głęboka rysa. Ciekawe, jaka historia kryje się za tym... Albo za łańcuchem na łapie Strażnika Lasu. Nie widziałam, żeby inni strażnicy też byli tak przywiązani do swojego rynsztunku.
- Mam ochotę na kawę – mruknął Ting.
- Wracajmy do obozowiska. Może jakiś wilkołak ma parę ziaren – odparłam.

<C.D.N.>

Uwagi: brak.

Od Crane'a „Życie kołem się toczy” cz. 2 (cd. Edel)

Lipiec 2024
Słyszałem, co powiedział medyk. Każde słowo. Stałem z boku i nawet nie drgnąłem. Wiedziałem jednak, że wolałbym nie słyszeć tej diagnozy. Już dużo wcześniej zdawałem sobie sprawę, że Edel niedługo umrze, ale odkąd zostaliśmy parą... Nie wróciłem myślami do tematu nawet raz. Zamiast tego chłonąłem każdą chwilę, w której byliśmy razem. Tak skupiałem się na teraźniejszości, że wszelkie rozważania o przyszłości nie dawały nawet o sobie znać. Dziś jednak świadomość, że E umrze wcześniej, niż ja, wróciła. Nie wiedziałem, jak mam zareagować. Mam mówić, że jest mi przykro? Rozpłakać się? Kazać Edel przerwać ciążę? Każda opcja wyglądała na równie bezcelową. Nieważne co bym zrobił, moja partnerka umrze. Umrze.
Nigdy dotąd to słowo nie uderzyło mnie tak mocno. Śmiertelność w mojej watasze była co roku stosunkowo duża, więc przyzwyczaiłem się do tego określenia. Wilki umierają cały czas. Każda wieść tego typu, nawet ta dotycząca Fermitate'a, spływała po mnie. Nigdy nie zostawiła żadnego trwałego efektu. Jedynie wraz z innymi machinalnie spuszczałem głowę nad grobem. Udawałem, że i ja jestem w żałobie, bo umarł członek watahy. Tymczasem tak naprawdę żaden z nich nic dla mnie nie znaczył. Byli to tylko kolejni potencjalni wrogowie, którzy sami posłusznie usunęli się w cień i nie wrócili.
Teraz na szali było życie Edel. Powtórzę; Edel. Jedynej osoby, o której dobro kiedykolwiek się martwiłem. (Do dzisiaj nie wiem skąd to się tak naprawdę brało.) Chciałem zachować ją przy sobie na zawsze. Niestety to wszystko, co usłyszeliśmy, było prawdą. Miała odejść. Prawdopodobnie maksymalnie za parę miesięcy. To nie jest wcale dużo. Ten czas przeleci, zanim zdążę powiedzieć „Smocza Róża”. 
Volga pożegnał nas i opuścił pokój. Dalej stałem jak słup soli w tym samym miejscu, obserwując jak basior powoli zamyka za sobą drzwi. Miałem nieuzasadnioną ochotę coś rozszarpać. Przynajmniej do czasu, aż Edel szepnęła:
– Jesteś zły..?
– Nie wiem – odparłem. - Wiem, że nie na ciebie - Podszedłem do posłania i położyłem się obok niej na brzuchu. Położyłem pysk na poduszce i zająłem obserwowaniem ściany.
– Co teraz zrobimy?
– Tego też nie wiem – mruknąłem. 
– Crane, ja... – zaczęła, ale przerwałem jej gestem.
– Jeśli chcesz przepraszać, przestań – mruknąłem.
Znów to zrobiłem; pozwoliłem, by odezwały się we mnie skrajne emocje. Tym razem; wściekłość i smutek. To drugie zdecydowanie przeważało. Nie potrafiłem za nic zdusić uczuć. Nie miałem już siły z nimi walczyć. 
Co będzie z tym szczenięciem? Jest moje, ale nie czułem się jak rodzic. Malec pojawił się z próżni tak nagle. Jak duże były szanse, że chora matka zdoła go donosić? Jakie były szanse, że istotnie będzie zdrowy? Że sam nie padnie kilka dni po porodzie?
Jedno było pewne; nie mogę go winić za rychłą śmierć E. „Ona i tak umrze”...
Przekręciłem się na bok. Poczułem, jak Medalion Nieśmiertelności opierał się o moją szyję. W teorii... on mógłby rozwiązać ten problem. Niestety teraz przeszkodą byłoby nastawienie Edel. Znam już bardzo dobrze jej nastawienie do kwestii nieśmiertelności: Prędzej sama odgryzłaby sobie uszy, niż zgodziła się osobiście nosić ten wisiorek. Skoro już teraz znam jej odpowiedź, nadal zachowam go w tajemnicy.
Ach, Edel... Czemu jesteś taka głupia?
A może to ja jestem tym głupim, bo przywiązałem się do ciebie? Teraz już nie zdołam się wycofać. Pragnienie twojej obecności obok jest zbyt mocne. A pewnego dnia się obudzę, a ciebie tutaj nie będzie.
Co wtedy?
CO WTEDY?!
Nie chcę myśleć o tym, że ona ma odejść. Nie mam żadnego planu, co wtedy zrobię.

<Edel?>

Uwagi: brak