wtorek, 8 września 2020

Od Sileenthar "A ja to tej pani nie lubię" cz. 11


Listopad 2025 r.
Wyskoczyłam z kępy trawy, dorabiając się paru szczypiących zadrapań na pysku. Na drżących łapach pobiegłam poza wytyczony teren. Próbowałam zwietrzyć coś, co by się nadawało na ukrycie zapachu swojego i kwiatów, ale w panice ciężko było mi skupić myśli. Wiedziałam, że robię źle, postępując wbrew zasadom, ale jak inaczej mogłabym wygrać? Miałam tylko nadzieję, że zaraz nie pojawi się tu Navri i nie każe mi zawrócić. Zanim zaczęliśmy lekcję przestrzegła, że będzie nas obserwować, a krążyły plotki, że potrafi znikać i pojawiać się w innych miejscach jak jakiś duch. Na tę myśl zawęszyłam z jeszcze większym zapałem.
Trwało to niepokojąco długo, ale w końcu coś znalazłam i bardzo szybko doszłam do wniosku, że wolałabym jednak nie szukać. Skryta w korzeniach drzewa leżała cuchnąca niemiłosiernie padlina, pewnie pozostawiona tu i zapomniana przez jakieś zwierzę. Czy to naprawdę warte zwykłej lekcji? Na samą myśl o podejściu choćby krok bliżej zbierało mi się na zwrócenie obiadu... A co dopiero dotknięciu tego paskudztwa! Fu!
Wahałam się jeszcze tylko chwilę. Kim ja jestem, by nie zgodzić się na poświęcenie dla sprawy? Mus to mus! Przełknęłam napływającą do pyszczka żółć, wstrzymałam oddech i wytarzałam się w... tym czymś...
Na szczęście Navri się nie pojawiła. Kiedy wróciłam na wyznaczony teren opadłam na łapach i bardzo powoli zaczęłam iść do swojej kryjówki w trawie. Nie wychodziłam spod osłony roślin i wytężałam zmysły do granic możliwości. Serce waliło mi w piersi zdecydowanie za szybko, utrudniając zachowanie jak najcichszego oddechu. Było już blisko, czułam własny trop znikający w dżungli, ale właśnie wtedy wychwyciłam nieznaczny szelest. Drgnęły mi uszy z niepokoju. Znieruchomiałam, w nadziei, że to tylko ja nieostrożnie zamiotłam ogonem ściółkę, ale dźwięk powtórzył się raz i drugi. Regularnie jak ostrożne kroki.
Ze wszystkich sił próbując nie narobić żadnego hałasu weszłam pod szeroki liść jakiegoś krzewu. Akurat na niego musiała spływać woda której z początku nie zauważyłam, szczęściem w nieszczęściu jeden z małych strumyków, a nie potężny wodospad. Byłam za duża, by cała schować się pod tym jednym liściem, więc spływająca po nim lodowata deszczówka obficie zalewała mój prawy bok. Emerald był coraz bliżej, więc nie miałam już szansy przesunąć się bliżej łodygi rośliny. Pozostało mi tylko żywić nadzieję, że woda jak najdłużej będzie spływać po mojej sierści.
Emerald zachowywał się bardzo cicho jak na kogoś jego rozmiarów - dopiero gdy znalazł się tuż obok, usłyszałam równie nieznośny co mój łomot serca i wciągane nosem powietrze. Musiał wyczuć zgniliznę, bo zacisnął pazury na ściółce i mruknął niezadowolony. Odsunął się czym prędzej od krzaka i ruszył dalej.
W tym momencie powinnam zaatakować, ale za bardzo drżałam, w głowie huczało mi od napływającej krwi, a gdzieś na mostku zaklinowała się żelazna sztaba, której nie potrafiłam zrzucić. Nie skoczyłam, za bardzo bałam się, że jest już za późno, że zbyt głośno odetchnęłam i to on zaatakuje pierwszy.
Poczekałam aż kroki Emeralda absolutnie ucichną, a potem jeszcze trochę poczekałam, aż głupie serce zrozumiało, że nigdzie się nie wybieram. Przynajmniej na razie.

<C.D.N.>

Uwagi: brak.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz