poniedziałek, 28 września 2020

Od Morgana "Miłość w promieniach słońca" cz. 7

<< Poprzednia część <<

Styczeń 2027
– Morgan, uważaj! – zawołał Trevenic i wykonał jakiś nieokreślony ruch tuż nad garnuszkiem, w którym mieszałem tworzony przez nas eliksir. Odskoczyłem przestraszony. Drewniana łyżka, którą trzymałem w pyszczku, upadła na piasek. Kilka ciekawskich spojrzeń skierowało się w naszą stronę. Widząc jednak, że nie miała miejsce żadna większa tragedia, znudzeni wrócili do swoich zajęć.
– Wszystko w porządku?
– Tak, tak – mruknąłem. – Wystraszyłeś mnie. Co się stało?
– Coś ci się chyba zepsuło.
Theo wyciągnął dłoń, w której zaciśnięty był nieregularny bursztyn. Zaniepokojony zerknąłem na swoją pierś, żeby dostrzec, że rzemyk był przerwany. Moje serce zabiło szybciej, kiedy zdałem sobie sprawę, że basiorek uratował mój medalion przed zatonięciem w odmętach mikstury.
– Dziękuję – powiedziałem szczerze, biorąc go w zęby i odkładając na liść palmy, w który wcześniej zawinięte były składniki. Teraz leżał pusty i gotowy odlecieć przy mocniejszym powiewie wiatru. – Ostatnio cały czas się psuje. Nie mam już do niego sił.
– Nie myślałeś, żeby go zostawić? Możesz w końcu go zgubić – zauważył Vic. Sięgał właśnie do zapasów pana Asgrima, by wziąć drugą łyżkę. Nasza była cała obklejona piaskiem. Skrzywiłem się na myśl, że będę musiał ją wyczyścić. Woda była lodowata o tej porze roku.
– Myślałem... – westchnąłem głośno. – Ale nie mógłbym tego zrobić. Jego obecność jest jak najlepsza magia uspokajająca.
– Mógłbym go kiedyś pożyczyć? Myślę, że byłby czasem bardzo przydatny – zaśmiał się samiec.
Od razu pokręciłem głową. Sama myśl o tym, że mógłbym go komuś oddać, budziła niepokój i ból. Nie potrafiłbym tego zrobić. Odkąd pamiętałem, nosiłem go na swojej szyi. Pierwszy raz zdjąłem go dopiero miesiąc temu, kiedy bursztyn odpadł po raz pierwszy. Od tamtego czasu zdarzało się to regularnie. Niezależnie ile próbowałem, nie potrafiłem związać go tak dobrze jak był oryginalnie.
Bursztyn był skazany na odpadanie, ja na naprawianie go.
– Tylko żartowałem – powiedział Trevenic, zauważywszy moją minę.
Uśmiechnąłem się, mówiąc, że wiedziałem o tym. Nie chciałem jednak opowiadać Vicowi o moim drobnym amulecie. Chyba bałem się, że wtedy straci swoją moc. Jakakolwiek by nie była.
– Skąd właściwie go masz?
Wzruszyłem ramionami.
– Mam wrażenie, że był ze mną od zawsze – odparłem. – Tylko rodzice temu zaprzeczają. Żadne z nich nie pamięta, żebym miał go jako maluch. To dziwne, nie sądzisz?
– Noo... Strasznie. Może dostałeś go od jakiegoś ducha czy coś?
Basiorek parsknął szczerym śmiechem. Ja również nie powstrzymałem rozbawionego prychnięcia.
– Nie wierzę w duchy, wybacz.
– Czyli masz jakieś racjonalne wytłumaczenie? – Uniósł brwi.
– Pewnie znalazłem go gdzieś, kiedy byłem zbyt mały, żeby to zapamiętać.
– To brzmi strasznie nudno – Vic ziewnął ostentacyjnie, wywołując u mnie kolejne prychnięcie. – Wolę swój pomysł.
– A ja swój – rzekłem i zerknąłem w stronę przybrudzonej piaskiem łyżki. Niepewnie tknąłem ją łapą. – Pójdę lepiej ją umyć. Poradzisz sobie?
– Jasne. Mieszanie to nic trudnego.
Pokiwałem głową i złapałem ją w pyszczek. Nim odszedłem, ostatni raz spojrzałem na bursztyn. Jego matowa barwa zdawała się pochłaniać światło. Jeszcze niedawno pobłyskiwał w słońcu, jednak ostatnio... Nawet, kiedy promienie sięgały w jego stronę, ten nie dawał żadnego znaku życia. Pozostawał ciemny i zimny.
W przypływie nagłego impulsu, schyliłem się i złożyłem pocałunek na jego martwych ściankach. Delikatny i czuły. Kiedy się odsunąłem, moim szybko bijącym sercem wstrząsnął jakiś dziwny żal i tępy ból, którego źródła nie potrafiłem dociec.
Tak bardzo chciałbym dostrzec blask życia odbijany przez jasnorudą barwę...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz