środa, 16 października 2019

Od Lind „Zostali sami” cz. 1 (Morgan/Crane)

Styczeń 2025
Skoro samodzielne zwiedzanie nowych terenów było surowo wzbronione, musiałam znaleźć sobie nowy sposób na zabicie czasu. Przynajmniej podczas „zwyczajnych” dni; pomiędzy wyprawami z grupą zwiadowczą. Nadal mogłam co prawda czytać książki, które zostały uratowane z Biblioteki, ale zasób był dosyć ograniczony. Musiałam być więc oszczędna w tej kwestii, jeśli nie chciałam skończyć wszystkich w parę tygodni.
Spróbowałam poświęcać czas wolny na spacery po plaży. Z początku wyjątkowo przyjemne i relaksujące, wkrótce utraciły swój urok. Przywykłam do środowiska i wędrowanie bez celu po tak krótkim odcinku, stało się zbyt wtórne. Zwłaszcza, jeśli akurat nie miałam żadnego ciekawego towarzystwa. Niemniej jednak, wyglądało na to, że jestem skazana na takie spędzanie czasu, dopóki nie wymyślę czegoś lepszego.
Kiedy po raz kolejny spacerowałam wzdłuż linii brzegu, zwróciłam uwagę na dwa małże rzucane przez fale. Przypomniałam sobie wówczas, jak przepyszną zawartość skrywały te twarde pancerzyki. Przycisnęłam łapą jeden z nich do ziemi i wyciągnęłam z wody. Nie miałam jeszcze wprawy, więc otworzenie małża zajęło dobrą minutę, ale zdobyty kawałek mięsa był jak najbardziej warty każdego wysiłku. Oblizałam pysk i wyłowiłam następne, dostrzeżone wcześniej żyjątko. Obie porcje były bardzo małe. Pomyślałam, że musiałabym złowić ich jeszcze trochę, żeby się najeść.
W ten sposób znalazłam sobie nieco mniej nudny sposób na zabicie czasu.
Weszłam do wody po kostki i rozpoczęłam poszukiwania następnego celu. Przypomniałam sobie wtedy, jak Magnus mówił mi, że małże są „owocami morza”. Szczerze powiedziawszy, brzmiało to co najmniej niedorzecznie; w końcu na pewno mieliśmy do czynienia ze źródłem mięsa. Ogólnie rzecz ujmując, według mnie małże niewiele różnią się od dżdżownic. (Zaznaczę tylko, że tego drugiego w życiu bym nie zjadła.) Niemniej jednak, jakby odruchowo zaczęłam wypatrywać w morzu krzewu lub drzewa, z którego gałęzi wyrastałyby bure pancerze. Znalazłam jeszcze kilka samotnych małży, ale nigdzie nie było widać nawet łodygi „małżowego krzewu”. Wtedy uznałam, że zapewne ta roślina, jeśli jest prawdziwa, rośnie dopiero w ciemnych głębinach; z dala od brzegu. 
Pewnie fale odrywają od gałęzi w pełni wykształcone żyjątka i niosą je ku plażom. W sumie... Może to nie brzmi aż tak bezsensownie.
Po otwarciu, zdaje się, szóstego małża, dostrzegłam, że z pancerza wypadło coś jeszcze, poza kawałkiem mięsa. Nieduży przedmiot błysnął odbitym światłem i zatonął w piasku pod wodą. Zainteresowana, na chwilę zignorowałam przekąskę i zaczęłam szukać tego, co było do niedawna ukryte razem z nią. Przejechałam parę razy łapami po piaszczystym dnie. Poczułam pod poduszką coś twardego; jakby malutki, gładko oszlifowany kamyk. Całe szczęście, że tego dnia fale nie były zbyt wysokie; znalezienie tak niedużego przedmiotu mogłoby nie być wówczas wcale proste. 
Wyciągnęłam wspomniane znalezisko spod wody. Wyglądało to prawie jak lśniący, idealnie okrągły koralik. Jedynym elementem, którego brakowało, była dziurka na powleczenie nitki. Zmrużyłam oczy i nachyliłam się jeszcze bardziej nad tym fascynującym przedmiotem. Pewnie nikogo nie zdziwi, że podjęłam decyzję o zachowaniu go. Nie rozumiałam jednak, skąd wziął się pod pancerzem małża. Schowałam lśniący "kamyk" do torby, po czym wyłowiłam z wody upuszczone wcześniej mięso. Przeżuwając, zaczęłam się zastanawiać, czy to niespodziewane znalezisko jest tylko jednorazowym przypadkiem.
Cóż, najlepszym sposobem na poznanie odpowiedzi będzie wyłowienie jeszcze paru małży – pomyślałam. Przystąpiłam do dalszych poszukiwań. Nawet jeśli okaże się, że nie natrafię na więcej błyszczących "kamyków", nadal zdobędę kilka przepysznych kąsków. Co jak co, ale małże mogłabym jeść codziennie, o każdej porze dnia. 
Bez problemu wyłowiłam kilka kolejnych pancerzyków zamieszkanych przez wspomniane stworzenia. Trzy skrywały tylko i wyłącznie mięso, ale w czwartym znalazłam również następny lśniący przedmiot. Był uderzająco podobny do tego, na który natrafiłam wcześniej. Wróciłam na brzeg i porównałam oba „koraliki”. Nie dostrzegłam między nimi żadnych różnic poza kolorem. Odcień jednego pochodził pod szary, a drugiego – jakby pod blady fiolet.
Zgarnęłam kamyki z powrotem do torby i zwróciłam się w stronę morza, by kontynuować poszukiwania. Wtem spośród mieszaniny dźwięków otoczenia, wybiło się coś nowego; bardzo alarmującego. Mianowicie - płacz szczenięcia. Piskliwy wyraz prawdziwego przerażenia. Odruchowo skupiłam się na dźwięku. Wpierw myślałam, że może to nic nadzwyczajnego i maluch zaraz ucichnie; w końcu młode często reagują skamleniem na różne niegroźne zjawiska. Głosik jednak nie tracił na sile. Postanowiłam więc to sprawdzić.
Ruszyłam pośpiesznie w kierunku, który wydawał mi się tym właściwym. Zaprowadziło mnie to do granicy plaży z lasem. Teoretycznie nie powinnam tam się zapuszczać sama, ale to nie była zwyczajna sytuacja. Piski szczenięcia z całą pewnością dochodziły właśnie stamtąd. Tak więc, weszłam pomiędzy drzewa. Kiedy moje łapy zaszurały o tutejszą ściółkę, przeszedł mnie dreszcz. Oby szczenię nie było w poważnym niebezpieczeństwie.
Natrafiłam na wyraźny ślad malca; niemal idealną mieszaninę zapachu obu watah. To bardzo ułatwiło precyzyjne określenie, gdzie znajdowało się źródło wołania o pomoc. Zmysły zaprowadziły mnie przed ciasną jamę pod drzewami. Nachyliłam się i zajrzałam do nory. Kulił się tam niespełna dwumiesięczny szczeniak. Rozpoznałam, że to syn Crane'a. Osobista uraza do rodzica nie wystarczyła jednak, żebym nie przystąpiła do działania.
– Morgan – szepnęłam ciepło do szczeniaka. Nadal popiskiwał, więc należało zacząć od uspokojenia go. – Nie ma się czego bać. To ja, Lind. Pamiętasz mnie?
Wyciągnęłam do niego łapę, żeby poczuł zapach członka watahy. Miałam szczerą nadzieję, że przez stałą obecność Crane'a nie przywykł tylko i wyłącznie do swądu wilków z drugiego stada. Szczeniak wahał się, ale wreszcie wyciągnął pyszczek w moją stronę. Obrana strategia okazała się całkiem skuteczna; kolejne piski Morgana były coraz bardziej oddalone od siebie.
– Zabiorę cię stąd, dobrze? – Spojrzałam mu prosto w oczy. Szczeniak skierował uszy w moją stronę. Zapewne nie rozumiał wszystkich słów, ale na pewno wiedział, że nie chcę zrobić mu krzywdy.
Położyłam się na ziemi i wcisnęłam głowę do nory, w której ukrywało się szczenię. Złapałam delikatnie skórę na karku Morgana, wyciągnęłam go na światło dzienne, po czym zaczęłam się wycofywać z powrotem na plażę. Kiedy niosłam malucha w pyszczku, po paru chwilach przestał skamleć. Dobry znak.
Powróciwszy na „teren dozwolony”, rozejrzałam się uważnie dookoła. Ojca Morgana nigdzie nie było widać. 
Wiedziałam dobrze na podstawie obserwacji otoczenia, że Crane, kiedy tylko mógł, osobiście zajmował się swoim synkiem. Nie pozwoliłby mu uciec. Wniosek; basior musiał być teraz na patrolu. Co jednak miało miejsce między jego rozstaniem z Morganem, a momentem, w którym znalazłam malucha w jamie? Czemu w ogóle szczeniak został sam? Nikt nie zostawiłby niespełna dwumiesięcznego szczeniaka bez opieki. 
Posadziłam Morgana na piasku przed sobą. Spojrzał na mnie swoimi brązowymi oczkami. Wyglądał już na niemal zupełnie spokojnego. Pewnie teraz zastanawiał się, co będziemy robić dalej.
– Zaczekamy na twojego tatę – powiedziałam do szczeniaka.
Po chwili zdałam sobie w pełni sprawę, na co się piszę. Ostatnio próbowałam za wszelką cenę uniknąć spotkań z Crane'm. Nadal miałam do niego żal i nadal miałam ochotę dać temu niewerbalny wyraz. Nabrałam w płuca więcej powietrza.
Może jeszcze mogę się z tego wycofać. Mogłabym do powrotu Crane'a przekazać Morgana komuś innemu. Kto byłby w stanie zająć się maluchem przez... Ile może trwać jeszcze partol Crane'a? Od paru minut do paru godzin... Mógł wyruszyć rano, czyli...
Z rozważań wyrwał mnie Morgan. Niepewnie pociągnął pióra u dołu moich przednich kończyn. Pewnie chciał się bawić, ale nie wiedział, czy mu wolno. Poruszałam łapami, żeby dać mu sygnał, że jak najbardziej pozwalam. Szczeniak chwilę się jeszcze wahał, ale już wkrótce próbował złapać pierze w pyszczek.
Nie potrafiłam powstrzymać uśmiechu, patrząc na tego uroczego malca. Odsunęłam chwilowo na dalszy plan moje zmartwienie związane z potencjalnym spotkaniem Crane'a. Skupiłam się na uczestnictwie w niewinnej zabawie nieuprzedzonego do nikogo Morgana.
Minęło trochę czasu. Szczeniak wreszcie wyczerpał większe zasoby energii i zdecydował, że chce odpocząć. Dał mi to do zrozumienia, układając się do snu na moim puszystym ogonie. Teraz byłam zupełnie przyparta do ściany. Za nic w świecie nie potrafiłabym zabronić Morganowi odpoczynku i zacząć go ciągać po okolicy. Nie było już szans na znalezienie innego, tymczasowego opiekuna. Z trudem akceptując swój los, położyłam się na piasku i pozwoliłam małemu spokojnie odpłynąć. Słuchając szumu morza, zdałam sobie sprawę, że to fantastyczna kołysanka.
Po chwili, pośród mniej lub bardziej znanych wilczych sylwetek, pojawił się Crane. Basior gnał jak szalony przez plażę. Na przemian rozglądał się i węszył. Oczywistym było, że szuka Morgana. Próbował utrzymywać tempo, ale wkrótce zabrakło mu na to sił. Zwolnił akurat wtedy, kiedy dzieliło mnie od niego zaledwie parę metrów. Nie było absolutnie żadnej opcji na ucieczkę od interakcji, jeśli chciałam mu przekazać Morgana. 
– Crane – uniknęłam krzyku, żeby szczeniak mógł spać dalej.
Basior zatrzymał się zupełnie. Odwrócił głowę w moją stronę. Łapy się pod nim prawie ugięły, kiedy zobaczył śpiącego na moim ogonie wilczka. Podbiegł do nas i usiadł naprzeciwko. Przełknęłam ślinę i spojrzałam gdzieś w bok. Emocje ścisnęły mi gardło. w głowie huczała myśl, jak bardzo chcę, żeby już stąd poszedł.
– D...dziękuję ci Lind – mruknął Crane.
Zaraz po tym, dał się ponieść bezmiarowi szczęścia i przytulił mnie. W pierwszej chwili, zesztywniałam z szoku. Następnie, agresywnym ruchem odepchnęłam wilka od siebie. Zdecydowanie zrobiłam to zbyt gwałtownie. Morgan obudził się i pisnął cicho. Oboje z Crane'm zwróciliśmy oczy na malucha. Mój wyraz pyska momentalnie złagodniał. Pożałowałam, że nie zdołałam powstrzymać emocji.
Morgan wygramolił się z puchu mojego ogona z powrotem na piasek. Crane podszedł do swojego synka i trącił go nosem. Maluch zapiszczał „tata” i podbiegł bliżej niego. Kątem oka dostrzegłam, że basior zerknął teraz na mnie.
– Byłem na patrolu – mruknął. – Jak zawsze, zostawiłem Morgana u Helgi... Jak wróciłem, były z nią inne szczenięta, ale nie Morgan. Do mojego przyjścia nie zauważyła, że zniknął. 
Sytuacja niecodzienna. Tak się zdziwiłam, że aż darowałam sobie złośliwy komentarz, którym planowałam przegnać Crane'a.

<Morgan/Crane>

Uwagi: brak.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz