niedziela, 6 października 2019

Od Magnusa "Groźba pamięci" cz. 3

Wrzesień 2024 r.
– Ma jakieś imię? – spytał Rudy, jakby od niechcenia.
Falkhest postanowił wybrać się z nami, a ściślej mówiąc, ze mną. Trzymał się jak najdalej od Einara, a gdy ten posyłał mu zaciekawione spojrzenie, odwzajemniał je z kamienną złością.
– Falkhest – rzuciłem, na co hipogryf zastrzygł uszami.
– Serio? – parsknął mój rozmówca.
To rzeczywiście niezbyt odkrywczy wybór, a dla kogoś, kto zna nasz ojczysty język, wręcz prześmiewczy. „Falk" i „hest" to po prostu sokół i koń.
– Tak.
– Nie no, gratuluję, nie spodziewałbym się po tobie takiej kreatywności. Szacun.
Jedynie przewróciłem oczami.
– A dużo u was takich?
– Nie widziałem żadnych innych.
– Hej, widziałeś to? – Einar nagle zmienił temat i wskazał coś na wzgórzu.
Spojrzałem w tamtą stronę. Jakieś drobne stworzenie w szaleńczym tempie zbiegało ze zbocza. Zmrużyłem oczy, ale w dalszym ciągu pozostało zlewającą się z tłem szarą plamą. Nie byłem w stanie określić co to dokładnie jest.
– Szop? – zasugerował rudy.
Wzruszyłem ramionami, bo nie miałem pojęcia. W pewnym momencie stworzenie musiało się poślizgnąć, bo po krótkiej walce z grawitacją, uderzyło bezwładnie w drzewo. Skrzywiłem się, mimowolnie wyobrażając sobie nieprzyjemne, głuche łupnięcie.
– A na wprost drugi. Co one tak pędzą? – mój przyjaciel fuknął z rozbawieniem, ale w jego głosie wyczułem źle skrywany niepokój.
Druga szara istotka pędziła w naszą stronę z naprzeciwka. Biegła bardzo niezgrabnie, potykała się o własne łapki. Powoli zaczynała nabierać kształtów. Zdecydowanie za smukła na szopa, chód też jakiś inny. Mały, młody psowaty...
Szczeniak.
– Ktoś od nas. – rzuciłem szybko, ale sądząc po zmarszczonym pysku Einara, już sam to stwierdził. – Ale co tu robi o tej porze?
– Ni cholery, nie mam pojęcia.
Mały znalazł się na granicy słyszalności, coś pokrzykiwał piskliwie. Nie widziałem jego pyszczka, ale w głosie doskonale słyszałem panikę. Gdy tylko przyspieszyliśmy w stronę małego, coś wystrzeliło nagle w jego stronę i zwaliło go z nóg. Przeturlał się z boku na bok i zatrzymał, ryjąc pyszczkiem gęstą trawę. Spojrzeliśmy po sobie z Einarem i momentalnie rzuciliśmy się do biegu. Nie zdążyliśmy do niego dobiec, ale dotarliśmy na tyle blisko, by zidentyfikować przedmiot którym dostał jako kamień.
Niemal w tym samym momencie coś wyłoniło się zza wzniesienia, sądząc po kącie lotu pocisku, strzelec. Światło opływało od tyłu jego ciemną, wyprostowaną sylwetkę, przez co musiałem skupić wzrok, by wyodrębnić kończyny od ciała. To coś miało ponad dwa metry wzrostu i stało na dwóch nogach, z kształtu przypominających nieco łapy. Przygarbione ramiona sięgały zdecydowanie za długo, zwisały luźno po obu bokach ciała. Postać opinał jakiś obszarpany materiał, a twarz okrywała kurtyna osrebrzonych światłem księżyca, potarganych włosów. Z tej odległości widać było na niej tylko pionowe, podłużne twory na wysokości ust, niebezpiecznie przypominające niemieszczące się na swoich miejscach kły.
Miałem wrażenie, że coś nieprzyjemnie skręca mi się w żołądku, gdy wiatr przywiódł do nas ten sam zapach, który sprowadził mnie na dół. Teraz, gdy jego źródło było tak blisko, rozpoznałem bezkształtną masę kwiatowych woni, przekształconych w karykaturalne, zaciskające się w gardle wersje siebie. Dzikie i ostre, ale w przerażający sposób dalej przypominające kwiaty.
– Co to jest? – wymamrotałem.
– No cóż... Eee, poznaj Norę. – uśmiechnął się nerwowo, jakby cała jego zwyczajowa pewność siebie nagle zniknęła. – Spotkanie po latach, chyba się za tobą stęskniła.
Istota jak dotąd tylko przyglądała nam się ze wzgórza, ale gdy tylko na dłuższą chwilę zatrzymała na mnie wzrok, syknęła. Opadła na cztery kończyny, wyminęła nieruchomego szczeniaka i znowu przystanęła, gdy Falkhest prychnął na nią ostrzegawczo. Bałem się poruszyć pod jej spojrzeniem, przeszywało na wylot, rozsadzało myśli i niewypowiedziane słowa, okrutne i zwierzęce, niesamowite...
Rudy coś mówił, ale nie słyszałem go. Atmosfera gęstniała, hipogryf zaczął niemal tańczyć w miejscu i wymieniać prowokacyjne porykiwania z tym czymś. Zauważyłem jak coś podchodzi do powalonego szczenięcia, chyba drugi maluch, ten, który wpadł na drzewo. Spróbował odciągnąć nieprzytomnego na bok, ale strzelec, to niepojęte stworzenie, toczące z pyska kwiecistą pianę, prężące się ku niebu jakby do skoku, zauważyło go. Skowyt przeraźliwy i piskliwy jak wrzask kocura wypełnił stopniowo przestrzeń, a ja miałem wrażenie, że właśnie usłyszałem samą śmierć.
Wtedy Falkhest zerwał się z miejsca i z głuchym stukotem kopyt skoczył ku Norze. Przeciął jej drogę do szczeniąt i zaatakował szponami. Natarła na niego niesłychanie szybko. Agresywnie odpowiedziała na atak i w mgnieniu oka przeszła do morderczej ofensywy, zmuszając towarzysza do gwałtownego wycofania o kilka kroków. Einar otrząsnął się szybciej niż ja, zaczął ciskać ognistymi pociskami z bezpiecznej odległości. Bestia z gracją uskoczyła przed wszystkimi, ale przez chwilę przestała atakować gryfa, co Falkhest natychmiast wykorzystał.
Jeszcze przez parę chwil patrzyłem bezradnie na ich zmagania. Kuliłem się w sobie, gdy tylko Nora posyłała mi oszalałe ze złości spojrzenie. Nie mogłem pozwolić, by walczyli z nią sami. To była moja potyczka, to ze mną miała rachunki do wyrównania. I choć nigdy nie potrafiłbym jej skrzywdzić, nigdy nie byłbym w stanie zabić, postąpiłem ten jeden krok, który przypieczętował mój los.


<C.D.N.>


Uwagi: brak.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz