czwartek, 11 czerwca 2020

Od Lind „Ruiny zamków z piasku” cz. 1 (Cd. Morgan)

Lipiec 2025
– Pierzasta, to nie wygląda jak zamek z piasku – ocenił Ting, nieznacznie podnosząc wzrok znad swojego… Tingowego zajęcia.
– Nie mogę powiedzieć, że często to robię – mruknęłam na swoje usprawiedliwienie i odgarnęłam to, co zostało z murów. Chyba użyłam niewłaściwego materiału.
Nigdy dotąd nie miałam okazji do zabawy w piasku. Jedyne, czym się bawiłam za dzieciaka były patyki i śnieg. No i jeszcze szyszki, papier i… uch, pamięć mnie już zawodzi. Tak czy inaczej, gdyby nie obecność Morgana, pewnie w ogóle nie zabierałabym się za rzeźbienie w piasku.
– Chyba, że chciałaś zrobić r u i n y zamku. Takiego, co przeszedł kilka trzęsień ziemi – kontynuował odmieniec.
– Dziękuję za krytykę, wystarczy mi już.
Rzuciłam okiem na dzieło wspomnianego wcześniej szczenięcia. Prezentowało się o wiele lepiej niż moje. Jego piaskowa rzeźba miała przynajmniej wyraźnie zarysowaną wieżę. Maluch wykopał też dookoła niej coś na kształt fosy. Wkrótce dostrzegł, że przyglądałam się jego zamkowi.
– Podoba ci się?
– Jest śliczny – odparłam z uśmiechem.
– Twój też jest ładny – oznajmił szczeniak.
– Nieładnie kłamać, Mały! – rzucił Ting.
– Nie kłamię! – zapiszczał maluch. Zwrócił pyszczek w moim kierunku. W jego oczkach w mig zalśniły łezki – Ja nie kłamię!
– Spokojnie, przecież ci wierzę – mruknęłam. Niemniej jednak dziwnie poczułam się z faktem, że to właśnie potomek Crane’a zapewnia mnie o swojej szczerości. Och, co za ironia losu.
Morgan zamilkł na chwilę. Pociągnął kilka razy nosem. Potem zwrócił wzrok z powrotem na mnie i spytał cichutko:
– Czemu Tig się z nami nie bawi?
Nachyliłam się i szepnęłam:
– Bo to nudziarz. Nudziarze nie lubią się dobrze bawić.
- Ahaa…
Zerknęłam w stronę odmieńca dla pewności, że nie słyszał. 
– To co on teraz robi? – kontynuował Morgan.
– Hm, powiem ci, że nie wiem…
Dziś nie zajęłam się wybadaniem, co tym razem wymyśliły moje dwa odmieńce. Byłam zbyt skupiona na zabawianiu Morgana. Ting siedział kilka metrów od nas. Darł jakieś rośliny, rozgniatał je w łapach, po czym wrzucał do stojącego nieopodal metalowego naczynia. Raz po raz mieszał to wszystko końcem kija z ptasią czaszką.
– Ting, gotujesz zupę? Z muchami czy bez? – mruknęłam zadziornie.
– Na pewno robię coś bardziej pożytecznego niż wy.
– Co Tig tam wrzuca? – spytał mnie Morgan. Widać zbyt bał się odmieńca, żeby skierować pytanie bezpośrednio do niego.
– Wszystko – oznajmił mój towarzysz.
– Też będziemy… gotować zupę? – kontynuował szczeniak, spoglądając w moim kierunku.
– Wracajmy lepiej do zamków z piasku. Nie mamy nawet garnka… Ting, skąd ty wziąłeś ten garnek? – Znów zwróciłam głowę w stronę towarzysza.
– Powiedziałbym, że to miska – rzucił odmieniec. Przestał mieszać i jeszcze raz omiótł naczynie wzrokiem – Tak, zdecydowanie miska. Garnek byłby głębszy.
– Więc skąd wziąłeś tę m i s k ę? – westchnęłam.
– Baldor ją wczoraj wykopał.
Wtem coś na chwilę przysłoniło nad nami słońce. Usłyszałam głośniejszy szelest piachu pod czyimiś łapami. Potem rozległo się popiskiwanie Morgana. Właśnie wrócił do nas wspomniany w rozmowie kolczasty jegomość, a jego prawa noga zrujnowało zamek szczeniaka. Malec był załamany. Natomiast ja byłam wściekła. Zerwałam się z miejsca i warknęłam głośno na opancerzonego odmieńca.
– Hej, ślepy jesteś?! Uważałbyś trochę!
Zostałam kompletnie zignorowana. Baldor wyminął mnie i dorzucił coś do Tingowego garnka czy tam miski. Mojego nosa sięgnął duszący smród zgnilizny. Mniejszy odmieniec zaczął mówić coś do swojego „kuzyna”. Nie usłyszałam jednak właściwej treści ich rozmowy; byłam zbyt przejęta łkaniem Morgana. Postanowiłam zacząć od uspokojenia mojego podopiecznego. Udzielanie nagan i dowiadywanie się, co odmieńce wyprawiają z tym garnkiem, może poczekać.
– Morgan, skarbie – otarłam jego pyszczek łapą. – Nie martw się, naprawimy twój zamek. Pomogę ci. Będzie jeszcze ładniejszy niż wcześniej, zobaczysz.
Szczeniak pociągnął głośno noskiem.
– Chciałbyś kokosa na pocieszenie? Znajdę ci takiego dobrego, słodkiego… A potem naprawimy zamek.
Spróbowałam znaleźć coś na odwrócenie uwagi Morgana od tej tragedii, ale też pretekst do oddalenia się od moich towarzyszy. Smród robił się coraz bardziej nieznośny. Mój podopieczny wyjąkał parę niezrozumiałych sylab i pokiwał główką. Jeszcze raz otarłam mu pyszczek.
– No to chodź; pójdziemy do palm.
„Polowanie na kokosa” okazało się wyśmienitą strategią. Sam widok zielonych skorup wystarczył, by maluch myślał już tylko czekającym go przysmaku. Przywołałam wicher, chwyciłam nim obrany na cel orzech i zerwałam. Była to kolejna czynność, której nie podejmowałabym gdyby nie opieka nad Morganem. Sama nadal nie znosiłam smaku kokosów. 
Zieloną skorupę rozłamałam uderzeniami o skałę. Następnie pozwoliłam Morganowi obrać orzech z pierwszej osłony. Był z siebie bardzo zadowolony. Po rozpaczy nie było już śladu. Rozprawiliśmy się również z drugą, twardszą pokrywą kokosa i już po chwili szczeniak zajadał się miąższem.
Wtem dołączył do nas wspólny znajomy – Crane. 
– Tata! – zawołał Morgan. Zostawił swój smakołyk i pobiegł do wspomnianego wilka. Crane pozwolił mu się do siebie przytulić, po czym obwąchał go i dokładnie obejrzał. Jak zawsze sprawdzał, czy jego synek jest cały.
– Nie pozwalałaś mu wchodzić do wody, prawda?
– I tak się nie utopi na płyciźnie… – westchnęłam.
– Może się zachłysnąć.
– Nie, nie wchodziliśmy do wody – wyrecytowałam, żeby już nie drążył tego tematu. – Jak widać ma się dobrze.
– Jadłem kosa, tata.
– Świetnie, świetnie… – mruknął Crane. – Świetnie…
Spojrzał na kołysaną wiatrem palmę. Wyglądał, jakby bał się, że wszystkie kokosy z tego drzewa zaraz rzucą się na jego synka. Wreszcie podniósł swoją pociechę, by odejść. Zatrzymał go jednak głosik Morgana:
– Li nie idzie z nami?
Crane odłożył szczenię z powrotem na ziemię.
– Ciocia Lind ma… własne sprawy do załatwienia.
– Tak? – Morgan zwrócił smutne oczka w moją stronę. Jego spojrzenie złamałoby nawet najtwardsze serce.
– Właściwie to… nie… Ale… - zawahałam się. Nie chciałam kłamać. Niestety nie wiedziałam też jak wyjaśnić Morganowi, że nie mam najmniejszej ochoty przebywać blisko jego taty. A skoro Crane skończył już patrol, raczej nie będzie chciał trzymać się od nas z dala.
– Ale co? – zaciekawił się szczeniak.
– Musimy iść – mruknął Crane. – Powiedz cioci Lind „papa”.
Pyszczek Morgana posmutniał jeszcze bardziej.
– „Papa”, Morgan – powtórzył wilk.
– Papa… – powiedział wreszcie maluch.
– Jutro będę o tej samej porze – oznajmił Crane, po czym ponownie podniósł Morgana.
– Możesz… być o której chcesz – mruknęłam, odwracając wzrok. – Nie mam aż tak dużo do roboty…
Wilk zatrzymał się i spojrzał w moją stronę. Nie postawił już jednak swojej pociechy na ziemi. Rozmowa wyglądała na skończoną; nasze spotkanie też. Odgarnęłam grzywkę, odwróciłam się i poszłam w przeciwnym kierunku. Nie miałam tam nic do załatwienia; chciałam po prostu uciec od wzroku Crane’a. Tego tępego, smutnego wzroku. Było w nim coś, co szczególnie działało mi na nerwy. Chyba, że… było mi go po prostu szkoda.


<Morgan?>

Uwagi: brak.

Zdobyto: 55 czerwonych⎹ 75 pomarańczowych⎹ 48 zielonych⎹ 70 niebieskich⎹ 39 granatowych⎹ 51 fioletowych⎹ 6 różowych odłamków

>> Następna część >>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz