poniedziałek, 22 kwietnia 2019

Od Leah "W poszukiwaniu kolorowych jajek" cz. 1

Lipiec 2023 r.
Następnego dnia starałam się zerwać jak najwcześniej, byle jak najszybciej wrócić do poszukiwań i jakimś cudem mi się to udało. Może i nie byłam jedyna i uleciało mi te parę minut, gdy przysnęłam chwilę po obudzeniu, ale zaraz potem wyruszyłam na łowy. Wlepiłam jeszcze trochę zaspany wzrok w trawę i zaczęłam węszyć z nosem przy ziemi, powoli posuwając się naprzód.
Wtem przypomniałam sobie o jajkach zebranych poprzedniego dnia. Zapomniałam zanieść je do nory Aratrisa. No, to szybki w tył zwrot do obozu. Dobiegłam do dalej smacznie drzemiącego Passera, wdrapałam się na jego bok i zajrzałam do współdzielonej z Lind skrzyni. Przez sekundę omal nie zeszłam na zawał, gdy nie dostrzegłam torby ze swoimi znaleziskami na pakunku na którym pozostawiłam je poprzedniego dnia, ale z ulgą stwierdziłam, że po prostu zsunęła się, pewnie przy jakimś gwałtowniejszym ruchu smoka. Zajrzałam do niej. Na szczęście żadnemu małemu jajkowi nic się nie stało. Ruszyłam w kierunku miejsca opisanego przez królika. Przy wielkim, szarym głazie skręcić w lewo, minąć poziomkową polanę, a po prawej znajdzie się strumień, który...
Coś przysłoniło emanującą błękitną poświatę roślinę, chyba jedyną w najbliższej okolicy, bo wokół zapanował głęboki półmrok. Odwróciłam się.
Moim oczom ukazała się paskudna, fioletowo-zielona istota, wyglądająca jak hybryda jaszczura z człowiekiem. Istota przewyższała mnie kilkakrotnie, stojąc na czterech chudych łapach. Wydawała się być zupełnie pozbawiona szyi, a nad krótkim, zaokrąglonym pyskiem nie dostrzegłam oczu. Potwór nie wyglądał na przyjaznego, a przynajmniej nie wzbudzał zaufania. Jeszcze mnie nie wyczuł. Wycofałam się najciszej jak potrafiłam i starając się nie myśleć o tym za wiele, pozostawiłam to dziwactwo samo nad strumieniem.
Spróbowałam dostać się pod norę królika okrężną drogą, co wymagało ode mnie opuszczenia jednego z punktów orientacyjnych (świecącej rośliny o rozmiarach małego drzewa) i w rezultacie zgubiłam się. Lekko już podenerwowana krążyłam po okolicy, szukając czegoś co będzie wyglądać choć trochę znajomo. Zapomniałam o patrzeniu pod nogi. Wspomagając się wiatrem, przeskoczyłam jedno z ogromnych drzew, pewnie powalone przez zabójczo silną wichurę i omal nie zdeptałam kolorowych jajeczek, leżących po drugiej stronie. Z wrażenia zarzuciłam głową tak, że wypadła mi torba, a jak dotąd nazbierane pisanki rozsypały się na ziemi. Fuknęłam z frustracją. Zmieniłam postać, by w razie czego wyczuć opuszkami palców pęknięcia na skorupkach i rzuciłam się do zbierania. Każdą ze zgub (jakże maleńkich w ludzkich dłoniach) dokładnie sprawdziłam. Podniosłam jasnozielone, jaskółcze jajko we wzory smukłych, białych kwiatów i natychmiast wyczułam szramę. Ciągnęła się wzdłuż jednej z długich łodyżek i rozwidlała na dwie mniejsze na samym czubku. Pewnie stuknęło o inne, nieco większe ze znalezisk albo spadło na jakiś kamień. Niewielki, inaczej pewnie zostałoby z niego tylko pisklę, dalej za słabe, by przeżyć samo i kilka kolorowych skorupek. Westchnęłam cicho i schowałam pęknięte maleństwo do kieszeni bluzy.
Swoją drogą przydałoby się już ją wyprać.
Przykucnęłam obok leżących pod zwalonym pniem pisanek. Aż trzy małe zguby leżały praktycznie obok siebie. Dwie z nich, większe niż te, które jak dotąd znajdywałam, pomalowano na różne odcienie fioletu. Ciemniejszą zdobił prosty wzór z żółtych kropek i otaczających je zawijasów, a jaśniejsza na pierwszy rzut oka wydawała się jednolite. Dopiero po dłuższej chwili dostrzegłam lawendowe, wybrzuszone linie, a malunek okazał się jednym, dużym kwiatem róży, naniesionym na jajko. Trzecia zguba, porównywalna wielkością do pękniętego, jaskółczego jaja, była cała pomarańczowa, jedynie u podstawy przyozdobiona liniami w różnych odcieniach zieleni, przywodzących na myśl trawę.
Schowałam nowe znaleziska do torby, sprawdziłam czy jaskółcze jajko leży w miarę bezpiecznie w kieszeni i ruszyłam dalej. Trochę się pobłąkałam, w międzyczasie znalazłam jeszcze dwie pisanki, ale ostatecznie dotarłam do niebieskiego niby-drzewa. Stamtąd już łatwo trafiłam pod norę Aratrisa. Nie zastałam go, więc tylko ułożyłam zguby w w miarę schludny stosik z pękniętym jajeczkiem na szczycie i zawróciłam. Przy najbliższej okazji poinformuję go, że to ja je przyniosłam, powołam się na uszkodzone maleństwo. Oby tylko jaskółka przetrwała do wyklucia...
Gdy dotarłam do głazu, przy którym analogicznie do wskazówek królika powinnam skręcić w prawo, dostrzegłam dziwaczny, fioletowy krzak. Pewnie nie zwróciłabym na niego uwagi, gdyby nie owoce wyglądające na dojrzały agrest, tyle że w barwie jagód. Przypomniała mi się sałatka, którą pewnego razu zamówiłam na festynie i z miejsca zamarzyło mi się, żeby ją odtworzyć w wolnej chwili. Nie chciałam próbować nieznanych owoców, więc postanowiłam zapytać o nie kogoś lepiej obeznanego w temacie. 
Zbierałam owoce aż do momentu, gdy mała kieszeń z boku torby całkiem się zapełniła. 


<C.D.N.>

Wygrane: 8 jaj

Uwagi: brak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz