piątek, 21 czerwca 2019

Od Magnusa "Zakres indywidualny" cz. 1

Listopad 2023 r.
Jeśli szybko czegoś nie wymyślę, zagłodzę się tu.
Z tą myślą przemierzałem rażące ulice Białego Miasta, ze zwiniętym w rulon zgłoszeniem o zaginięciu kotołaczki w kieszeni i czymś w rodzaju mapy w głowie, przekazanej mi przez wyjątkowo uprzejmego, gadopodobnego telepatę. Szczerze mówiąc, zdecydowanie wolałbym otrzymać wersję papierową, albo najzwyczajniejsze w świecie „tu skręć w lewo, tu w prawo, cel będzie na wprost". Młodzieniec wyglądał jednak na bardzo podekscytowanego możliwością wypróbowania swoich umiejętności, a ja nie chciałem mu tej radości odbierać. Nie wyszło idealnie, ale resztę już mi dopowiedział.
Tego dnia było bardzo tłoczno. Różnokolorowy tłum antropomorficznych, zwierzęco podobnych istot, zmiennokształtnych w swoich czworonożnych formach i absurdalnie jaskrawych, dziwacznych stworzeń, których nie byłem w stanie nawet opisać, przyprawiał o ból głowy. W pewnym momencie nie widziałem już gwarnej ulicy, a niepokojący, migający w furii kolorów wir na czystym, cuchnącym bielą tle. Całe szczęście osobliwe uczucie towarzyszyło mi tylko przez kilka chwil.
Co tak właściwie skłoniło mnie, by podejść do drewnianej tablicy z ogłoszeniami społecznymi (prawdopodobnie jedynej brązowej rzeczy na całym rynku) i zerwać z niej niedbale wykonany afisz? Głównym pretekstem na pewno był głód. To na swój sposób zabawne – ścigając króliki w nietkniętej ludzką stopą części puszczy byłem głodny rzadziej niż w tej cholernej, lśniącej metropolii. Paskudna ironia losu.
A jednak w poszukiwaniu zarobku, jeśli naprawdę znam siebie (w co powoli zaczynam wątpić), udałbym się gdzie indziej. Na pewno nie próbowałbym szukać jakiejś zmiennokształtnej kotki.
Ale widziałem ją.
Połowa listopada, jakiś tydzień wcześniej. Był już późny wieczór, zaczynało robić się nieprzyjemnie chłodno. Wracałem od krawca, do którego udałem się, by zapoznać się z cenami. Potrzebowałem nowego płaszcza, po tym jak to nieprzyjemne, miniaturowe smoczysko, towarzysz wadery, którą czasami widywałem z Lind, podpaliło stary (co prawda niecelowo, ale nie był tym faktem specjalnie przejęty). Chciałem w miarę szybko dotrzeć do karczmy Elvina, więc obrałem drogę na skróty, straciłem orientację i zgubiłem się. Okolica powoli się wyludniała, co mogłoby podsunąć mi jakąś pomocną myśl gdybym lepiej znał miasto, ale tylko mnie to zaniepokoiło. Co jeśli trafiłem do jakiejś mniej bezpiecznej strefy, a mieszkańcy ulatniali się, bo wiedzieli o zagrożeniu? Nawet tutaj, w tak surowym mieście, funkcjonowały nielegalne organizacje, o których czasami przebąkiwali przechodnie, gdy w pobliżu nie było strażników ani podejrzanie długo wodzących za kimś wzrokiem innych mieszkańców.
Wolałem mieć się na baczności.
Wtedy właśnie zobaczyłem zaginioną Yunę, jeszcze nie zdając sobie sprawy z jej tożsamości. To była krótka chwila, ale kotołaczka zapadła mi w pamięć na długo. Minąwszy ślepą uliczkę, kątem oka, w cieniu rzucanym przez trzy zwaliste, szarobiałe budynki, dostrzegłem jednostajny ruch, mniej więcej taki sam, jakim rozlane mleko przesuwa się w kierunku spadku. Skądś skojarzyłem coś takiego, mimowolnie zwróciłem wzrok w tamtą stronę. Na moich oczach brązowa, szczupła kotka zmieniła formę. Po kilku chwilach w jej miejscu stanęła równie szczupła dziewczyna o czarno-brązowych włosach, okalających osmaloną twarz. Na przygarbionej sylwetce wisiała zdecydowanie za duża, przybrudzona tunika, chude ramiona i nogi drżały tak silnie, że nawet z odległości udało mi się to dostrzec. Gwałtownie poderwała głowę, ciemne włosy zatoczyły łuk w powietrzu i opadły na jej kark. Przez chwilę patrzyła na mnie ni to nieufnie, ni to z przestrachem, a potem odskoczyła, w locie znowu przybierając postać kota (zrobiła to z taką płynnością o jakiej ja mogę jedynie pomarzyć), i wylądowała z głuchym pacnięciem czterech łapek, niemal natychmiast wystrzeliwując przed siebie.
Futrzany pocisk zniknął w cieniu.
Zdjęcie umieszczone na ogłoszeniu niemal idealnie pokrywało się z jeszcze świeżym wspomnieniem. Ostatni raz przyjrzałem mu się niemal pod domem rodziców Yuny, szukając potwierdzenia, iż rzeczywiście widziałem właśnie ją. Potrząsnąłem głową i zapukałem do drzwi.
Otworzyła kobieta o azjatyckich rysach i niepokojąco dużych oczach. Wyglądała tak, jakby właśnie oderwała się od domowych porządków. Jej bujna fryzura chyba od jakiejś doby nie miała do czynienia ze szczotką, ale nie mogłem odmówić jej dojrzałej urody.
– Dzień dobry – zacząłem ostrożnie. Za panią domu pojawił się nieco niższy, ciemnowłosy mężczyzna, mierzący mnie podejrzliwym spojrzeniem. – Ja w sprawie, jak mniemam, państwa córki.
Twarze pary momentalnie przybrały jakiś natchniony, pełen ulgi wyraz. Małżeństwo spojrzało po sobie z uśmiechami tak szczęśliwymi jakby już za chwilę mieli zobaczyć swoją Yunę. Z jakiegoś powodu ten widok wpędził mnie w dziwnie nostalgiczny nastrój.
– Proszę wejść – kobieta odsunęła się. – Nastawię herbatę.
– Och, nie trzeba – bąknąłem.
Przez chwilę patrzyła na mnie nierozumnymi oczami, a potem kiwnęła głową z uśmiechem
Właściciele mieszkania zaprowadzili mnie do niewielkiego salonu, który, pomimo ich ewidentnych starań, nie wyglądał ani trochę przytulnie. Roztaczał się w nim nieprzyjemny, nazbyt świeży i drażniący zapach, a patrząc na meble miałem wrażenie, że ktoś bardzo utalentowany w swoim fachu przerobił zniszczone starocie tak, żeby wyglądały zupełnie nowo. Całość była utrzymana w brzydkich odcieniach szarości, fioletu i błękitu.
– Proszę usiąść – tym razem odezwał się mężczyzna.
Z jakiegoś powodu jego głos również wydał mi się nieprzyjemny.
Usiadłem na brzegu kanapy w kolorze starych winogron. Para kotołaków zajęła miejsce w fotelach obok, patrząc na mnie z umiarkowaną nadzieją.
– Chcę podjąć się poszukiwań państwa córki – zacząłem. – Myślę, że mogę wiedzieć jak do niej dotrzeć.
Znowu ta ulga w ich oczach, już prawie znajoma. Ale... Co ja mówię? Nie to chciałem powiedzieć. Nie mam pojęcia jak odnaleźć kotołaczkę w obcym, ogromnym mieście.
Dlaczego tu przyszedłem?
– Byliby państwo w stanie wskazać mi najbliższych znajomych Yuny?
Nie, przestań. To nie tak. Ja tylko ją widziałem...
– Tak, oczywiście. To... rzeczywiście może się przydać – mruknął pan domu.

***

Rodzice Yuny podali mi parę adresów, ale stwierdzili, że w tych godzinach najprawdopodobniej znajdę większość przyjaciół dziewczyny w pobliżu piekarni, gdzie zazwyczaj umawiają się w weekendy na pogawędki. Zaznaczyli też, że do paczki dołączyły ostatnio podejrzanie wyglądające wilkołaki i przypuszczają, że mogą być one zamieszane w tę sprawę ("Większość z nich to nieciekawe typy, jeśli wie pan, co mam na myśli", dodała matka zaginionej). Kiedy skończyli, podziękowałem i opuściłem ich mieszkanie.
Dlaczego nie powiedziałem, że już widziałem Yunę? Coś zdecydowanie jest nie tak. Nie podoba mi się to.
Zgodnie z podanymi wskazówkami, udałem się do piekarni, po drodze zaczepiając kilku przechodniów z pytaniem o drogę. Minąłem główny rynek, z którego to dobiegały pokrzykiwania, na przemian dziko radosne i rozpaczliwe. Akurat, jak przypuszczałem, miała miejsce egzekucja kogoś znanego, zdecydowanie wzbudzającego skraje emocje. Przechodząc równoległą ulicą, przez jakąś sekundę widziałem jeszcze podrygującego wisielca z długą, ciemną czupryną. Szybko odwróciłem wzrok i ruszyłem dalej. To zdecydowanie nie było coś, co chciałem w tamtej chwili oglądać.

<C.D.N.>

Uwagi: brak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz